Dzielnica ta jest, po Starym Mieście, jedną z największych turystycznych atrakcji Jerozolimy. Stanowi rodzaj enklawy, w której spotkać można potomków wschodnioeuropejskich chasydów i podobno przypomina wyglądem żydowskie sztetle rozsiane kiedyś gęsto na terenach Wschodniej Europy. Spacer po Mea Shearim jest więc nie tylko spotkaniem z malowniczą egzotyką żydowskiej ultraortodoksji, ale także rodzajem jedynej w swoim rodzaju podróży w czasie.
Mea Shearim jest jednym z pierwszych osiedli mieszkalnych zbudowanych pod koniec XIX wieku poza murami Starej Jerozolimy. Charakterystyczne dla tej dzielnicy są niskie domy i wąskie uliczki, z których wchodzi się w jeszcze węższe, przeważnie zaniedbane i dość zaśmiecone zaułki, a z nich w podwórka zwykle pełne suszącego się na sznurach prania.
Spacerując po Mea Szearim można rzeczywiście poczuć się jakby cofnęło się w czasie i znalazło nagle w świecie znanym nam z powieści Singera czy Stryjkowskiego i z archiwalnych fotografii. Ciasne uliczki niezależnie od pory dnia zwykle pełne są przechodniów. Łatwo odnieść wrażenie, że życie toczy się tu na ulicy. Nic dziwnego. Rodziny są tu liczne, nierzadko kilkunastoosobowe, a mieszkanka malutkie. Zwłaszcza w upalne lato nie sposób w nich usiedzieć. W domu się śpi i jada posiłki, ale poza tym życie toczy się w ciasnych podwórkach i na wąskich uliczkach. Zwłaszcza w szabat. Wtedy Mea Szearim zapełnia się odświętnie ubranymi rodzinami spacerującymi środkiem wąskich jezdni, bo tego dnia samochody nie są tu wpuszczane, a wylotowe uliczki tej dzielnicy zastawione są na całej szerokości przenośnymi barierkami.
Haredim, bo tak ich się określa w Izraelu, zamieszkujący Mea Szearim, stanowią hermetyczną społeczność, żyjącą własnym życiem, izolującą się na różne sposoby od otaczającego świata. Dwie rzeczy odgrywają w ich życiu dominującą rolę: religia i tradycja. Ta pierwsza to oczywiście judaizm, ale w jego, najogólniej mówiąc, najbardziej konserwatywnej i rygorystycznej postaci. Jeżeli zaś chodzi o tradycjonalizm, to wyraża się on w stylu życia odwołującym się do obyczajów panujących w żydowskich społecznościach wschodniej Europy w XVIII czy XIX wieku. Obyczaje te przeniesione są w sposób literalny i przestrzegane z drobiazgową dokładnością dziś w zupełnie odmiennym, bliskowschodnim kontekście, co może robić niesamowite wrażenie. Bo tradycjonalizm mieszkańców Mea Szearim wyraża się na przykład w ubiorze. Noszenie ciężkich, ciemnych ubrań, dokładnie takich jakie nosili kiedyś przodkowie na Wołyniu czy Podolu, w izraelskich temperaturach dochodzących latem nierzadko do 40 stopni Celsjusza, musi być prawdziwą torturą. Ale dla ultraortodoksów najważniejsza jest tradycja, więc niezależnie od pogody, mężczyźni noszą tu czarne marynarki, lub sięgające do połowy łydki chałaty. Z gołą głową nie chadza tu żaden mężczyzna. Nawet mali, kilkuletni chłopcy noszą tu aksamitne czarne jarmułki1. Ich starsi bracia, ojcowie i dziadkowie, jarmułki takie przykrywają wytwornymi czarnymi kapeluszami, które przy uroczystych okazjach zamieniają na obramowane futrem majestatyczne wysokie sztrejmle2. Kiedyś w Europie obszywano je futrem lisim albo sobolim. Tutaj podobno najczęściej jest to futro kuny lub norki. W deszczowe dni sztrejmle owijane są szczelnie przezroczystą folią dla ochrony przed zmoknięciem. Nic dziwnego. To zwykle najdroższa rzecz jaką posiadają ci ubodzy przeważnie ludzie. Cena takiego obszytego futrem paradnego nakrycia głowy waha się podobno od kilkuset do kilku tysięcy dolarów.
Wspomniałem wcześniej o małych chłopcach, a to dlatego, że duża ilość małych dzieci na ulicach jest tym, co chyba jako pierwsze rzuca się w oczy w tej dzielnicy. Chłopcy w jarmułkach z długimi pejsami, dziewczynki, nawet te najmniejsze, w zapiętych pod szyję, długich za kolana sukieneczkach. Każda idąca ulicą mama prowadzi tu co najmniej kilkoro dzieci, pchając zwykle przed sobą jeszcze wózek z niemowlakiem. Często zobaczyć tu możemy też całkiem małe, kilkuletnie dzieci wędrujące chodnikiem samodzielnie lub w niewielkich grupkach. Kilkulatki prowadzą za rączkę jeszcze młodsze od siebie maluchy. W wielodzietnych rodzinach, a przeciętna ultraortodoksyjna rodzina posiada od ośmiorga do dwanaściorga dzieci, maluchy muszą wykazywać się samodzielnością i opiekować jedne drugimi. Innej rady nie ma.
Kobiety w Mea Szearim też ubierają się raczej na ciemno, obowiązkowo w długie suknie i bluzki z długimi rękawami. Na głowach noszą przeważnie ciasno związane chustki albo specjalne gęste siatki szczelnie okrywające włosy, jako że ultraortodoksyjne mężatki w żadnym wypadku nie powinny ich pokazywać obcym mężczyznom. Możemy więc być pewni, że piękne długie włosy niektórych pań chodzących ulicami Mea Szearim z odkrytymi głowami, to po prostu peruki. Niby włosy, ale nie własne, więc omija się w ten sposób surowe zakazy, jednocześnie respektując je.
Pozycja kobiety w ultraortodoksyjnych społecznościach, to osobny i ważny temat. Przede wszystkim dlatego, że sytuacja, w której oczekuje się od niej przede wszystkim zajmowania domem i rodzenia dzieci (średnio od 8 do12!), definiuje jej los nie tylko w perspektywie życia osobistego, ale również zawodowego i społecznego, a fakt, że najczęściej nie dysponuje ona własnym majątkiem ani finansami, określa z kolei jej pozycję w rodzinie, jako osoby całkowicie zależnej od męża. Łatwo sobie wyobrazić jakie może to rodzić konsekwencje.
Skoro poruszyliśmy już temat finansów, to warto wspomnieć, że chasydzi, tak samo jak w ogóle członkowie społeczności ultraortodoksyjnej, to ludzie w przeważającej masie raczej ubodzy. Jest to konsekwencją tego, że pewna część ultraortodoksyjnych mężczyzn (ojców rodzin) nie pracuje tu zarobkowo, ale spędza czas w jesziwach3 (w przypadku żonatych mężczyzn nazywa się je „kolelami”), gdzie przez wiele godzin dziennie zajmują się czytaniem i analizowaniem tekstów religijnych. Źródłem ich utrzymania są zasiłki i stypendia wypłacane przez rozmaite instytucje religijne, a w ostatnich latach również przez państwo Izrael. Jest oczywiste, że wysokość tych świadczeń jest umiarkowana i pozwala wielodzietnym rodzinom jedynie na życie na bardzo skromnym poziomie.
W tym miejscu konieczne jest już pewne wyjaśnienie „terminologiczne”. Otóż w odniesieniu do mieszkańców Mea Szearim używa się często zamiennie określeń „ultraortodoksi” lub „chasydzi”. Nie są to jednak synonimy. Mieszkający w Mea Szearim chasydzi to tylko jedna ze społeczności wchodzących w skład tej części wyznawców judaizmu, których określa się „ultraortodoksami”. Warto przy tym zauważyć, że wśród ogółu Żydów żyjących dziś na świecie ultraortodoksja stanowi nurt w sensie ilościowym marginalny. W Izraelu jej reprezentanci stanowią zaledwie 8-10 procent ogółu obywateli. Chasydów jest oczywiście jeszcze mniej, a ich liczbę szacuje się odpowiednio na 3-5 procent. Zdecydowana większość obecnie żyjących Żydów, to albo przedstawiciele różnych odmian i nurtów postępowego i liberalnego judaizmu reformowanego (zwłaszcza w USA), albo osoby definiujące się jako niereligijne. Może się to wydawać dość dziwne, bo jednocześnie judaizm i wynikające z niego zasady dotyczące życia codziennego, są wyraźnie obecne w codziennym życiu państwa Izrael i jego obywateli. W szkołach państwowych obowiązkowo naucza się religii żydowskiej, powszechnie świętowany jest szabat (dniem wolnym od pracy jest tu sobota, a nie niedziela), w czasie którego nieczynne są sklepy, kina, teatry, sale koncertowe, nie działa też publiczna komunikacja. W podobny sposób obchodzone są tu żydowskie święta religijne, a w wojsku i instytucjach państwowych przestrzega się z reguły koszernych przepisów pokarmowych. Jest to jednym z paradoksów charakterystycznych dla współczesnego Izraela, kraju założonego przez wyemancypowanych, świeckich żydowskich syjonistów i socjalistów z Europy, ale w którym wiele aspektów związanych z judaizmem jako religią uznaje się dziś za ważny wyraz i zarazem symbol żydowskiej tożsamości. Można powiedzieć, że współcześnie w Izraelu mamy trzy funkcjonujące równolegle w stosunku do siebie społeczności: świecką, umiarkowanie religijną i ultraortodoksyjną. Potwierdzi to każdy, kto po krótkiej choćby wizycie w Jerozolimie wybierze się do Tel Avivu i będzie mógł porównać życie w tych dwóch miastach.
Mieszkańcy Mea Szearim, jak już powiedzieliśmy, to chasydzi, czyli członkowie
rozmaitych, często niewielkich mikrospołeczności, identyfikujących się poprzez osobę duchowego przywódcy każdej z takich grup, czyli cadyka. Jest on obdarzany przez nich olbrzymim autorytetem, zresztą nie tylko w kwestiach religijnych, bo należący do jego ugrupowania chasydzi zasięgają jego rady i opinii we wszystkich właściwie ważniejszych kwestiach życiowych.
Chasydyzm powstał w XVII wieku na Podolu jako ruch odnowy religijnej wśród prostych, ubogich i niewykształconych mas żydowskich. Od początku spotkał się z oporem wśród mitnagdim (hebr. „przeciwników”), którzy największą wagę przywiązywali zawsze do wykształcenia religijnego i studiowania ksiąg świętych. W przeciwieństwie do nich chasydzi byli religijnym ruchem mistycznym. Cóż to właściwie oznacza? Otóż wyraża się to podporządkowaniem całego życia dążeniu do świętości i odczuwaniu obecności Boga w codziennym życiu. Pobożny chasyd właściwie nieustannie myśli o Bogu i w jakimś sensie stara się pozostawać z nim w stałym duchowym kontakcie poprzez modlitwę, ale także poprzez różne rytuały.
Mitnagdim i chasydzi wspólnie stanowią dziś to, co składa się na judaistyczną ultraortodoksję. Z czasem początkowe różnice między tymi ugrupowaniami straciły na znaczeniu, animozje osłabły, ale obie społeczności wciąż zachowują poczucie odrębnej tożsamości wyrażające się w stylu życia i przestrzeganych tradycjach, w tym również tych dotyczących ubioru. W absolutnie największym uproszczeniu można powiedzieć, że chasydzi, to ci noszący długie pejsy i chałaty, a w dni świąteczne podobne do szlacheckich żupanów kapoty i kitle przepasane czymś co kojarzy się ze znanymi nam z historii i literatury pasami słuckimi. Natomiast pozostali ultraortodoksi, czyli mitnagdim, to ci którzy noszą białe koszule i czarne lub granatowe marynarki, a wychodząc z domu na głowę wkładają piękne kapelusze. Oni też noszą pejsy, ale zwinięte w sposób dyskretny za uszami i niewidoczne na pierwszy rzut oka.
Sama Mea Szearim to dzielnica w przeważającym stopniu chasydzka, ale już otaczające ją osiedla, takie jak Geula, Zichron Moshe czy Mekor Baruch, zamieszkane są przez innych „niechasydzkich” ultraortodoksów (mitnagdim). Na ulicach tej części miasta spotykamy jednych i drugich – „wymieszanych” – i dla postronnego obserwatora stanowiących jednolity, ultraortodoksyjny, tłum.
Przyglądając się egzotycznie ubranym, brodatym i pejsatym jerozolimskim ultraortodoksom, koncentrujemy się automatycznie na ich wyglądzie. Nie zawsze natomiast mamy świadomość istnienia fascynującej, duchowej warstwy ich życia. Jak wspomniałem wcześniej, jest ono skoncentrowane na kwestiach religijnych w stopniu, w naszych czasach i naszym kręgu cywilizacyjnym, już właściwie niespotykanym. Dla objaśnienia na czym to polega, tłumaczę często, że dobrze jest wyobrażać sobie chasydów jako takich „żydowskich zakonników”, mnichów, tyle że prowadzących życie rodzinne, jako że posiadanie rodziny i płodzenie dzieci uważane jest w judaizmie za realizację jednego z najważniejszych przykazań bożych.
Każda ich aktywność życiowa – sen, jedzenie, praca, świętowanie, wreszcie uprawianie seksu – podporządkowana jest religijnym nakazom i zakazom żydowskiej halachy4. Podporządkowanie to, wprowadzając niezwykłą mistyczną dyscyplinę w codzienne życie, podnosi jednocześnie wszystkie te zwykłe życiowe czynności do rangi czegoś w rodzaju rytuału religijnego, uświęca je i sprawia, że pobożny chasyd od rana do wieczora nie przestaje myśleć o Panu Bogu. Jego życie w ten sposób nie tylko nabiera sensu, ale też godności i znaczenia.
Tego jak wygląda dziś z bliska i w szczegółach życie mieszkańców Mea Szearim niełatwo się dowiedzieć. Żyją oni bowiem we własnym, osobnym świecie. Mają własne szkoły, sklepy, bóżnice. Z obcymi kontaktów się praktycznie nie utrzymuje, poza własną dzielnicę prawie się nie wychodzi, telewizji się nie ogląda, radia raczej nie słucha, a zamiast gazet czyta się informacje zamieszczane na rozklejanych na murach plakatach, nazywanych paszkwilim.
Izolowanie się społeczności ultraortodoksyjnej, a chasydów z Mea Szearim dotyczy to w szczególności, sprawia że wiedza o nich składa się przeważnie z rozmaitych stereotypów oraz utrwalonych, uparcie powtarzanych przez przewodniki turystyczne nieaktualnych opinii. Problem w tym, że niełatwo je zweryfikować, bo aby to zrobić, trzeba by jakoś przekroczyć granicę ultraortodoksyjnego świata, a jest to w praktyce bardzo trudne, a w wielu przypadkach właściwie niewykonalne.
Do takich uparcie powtarzanych, a niezgodnych z prawdą poglądów na temat społeczności ultraortodoksyjnej, należy między innymi ten, że jej członkowie mówią wyłącznie w jidysz i nie używają języka hebrajskiego5 uważając, że mówienie na co dzień tym świętym językiem jest bluźnierstwem, jako że ten język Biblii, powinien służyć wyłącznie do kontaktu z Bogiem. To pogląd nie mający dziś pokrycia w rzeczywistości, ale utrwalony i powtarzany przez turystyczne przewodniki, a nawet przez wielu Izraelczyków. Dzisiejsi mieszkańcy Mea Szearim znają oczywiście hebrajski, choć w kontaktach miedzy sobą mogą na co dzień porozumiewać się w jidysz albo w innych językach, na przykład w farsi, ladino, wreszcie po angielsku – zależnie od tego z jakiego kraju przybyły tu ich rodziny.
Według innego mylnego stereotypu izraelscy ultraortodoksi ze względów religijnych mają nie uznawać państwa Izrael. Tymczasem znakomita większość haredim nie tylko uznaje, a w każdym razie toleruje istnienie państwa Izrael, utrzymując się z przyznawanych im przez nie zapomóg i świadczeń, ale bierze również aktywny udział w życiu politycznym kraju, głosując na reprezentujące społeczność ultraortodoksyjną skrajne, religijne partie polityczne.
Jeśli będąc w Jerozolimie wybierzecie się do Mea Shearim, przy wejściu na teren tej dzielnicy przywitają was olbrzymie tablice z napisami w języku hebrajskim i angielskim. To apele mieszkańców o to, żeby turyści nie wchodzili tam w grupach oraz żeby przestrzegali zasad skromności dotyczących ubioru. Żadnych mini spódniczek, szortów, ani wydekoltowanych T-shirtów. Źle widziane są też panie ubrane w spodnie lub bardzo obcisłe stroje. Mężczyźni także raczej nie powinni tu wchodzić w szortach.
Często bywałem pytany, czy i co grozi tym, którzy by się do wyżej wymienionych apeli nie stosowali. Odpowiadam wtedy najczęściej pytaniem:
A dlaczego ktoś miałby się do nich nie zastosować? Przecież jeśli wybieramy się do kogoś z wizytą, to naturalne jest, że szanujemy jego obyczaje i staramy się nie urazić go swoim zachowaniem. To kwestia taktu, wrażliwości i dobrego wychowania.
Dodatkowo warto mieć na uwadze, że z powodów, które przedstawiłem już wcześniej, teren dzielnicy ultraortodoksyjnej, choć sprawia wrażenie przestrzeni publicznej, należy właściwie traktować jako czyjąś przestrzeń prywatną. I zachowywać się tam, jak w czasie wizyty u kogoś w domu. Po prostu.
Lista rzeczy, o których należy pamiętać, wybierając się na zwiedzanie Mea Shearim, nie jest zresztą specjalnie długa. Pierwsza i bardzo ważna kwestia, to jak już wspomniałem odpowiedni ubiór. Dotyczy to obu płci, choć w większym stopniu kobiet. Ogólna zasada brzmi: jak najmniej odkrytego ciała, a więc żadnych minispódniczek, dekoltów, odkrytych ramion, czy szortów. Kolejna ważna rzecz, to odpowiednie zachowanie. Najlepiej zachowywać się w sposób niezwracający na nas uwagi, spacerować najlepiej pojedynczo, a nie w dużych grupach. Mężczyźni i kobiety powinni starać się unikać gestów fizycznej bliskości – obejmowania się, przytulania czy całowania. Należy też bardzo uważać z fotografowaniem. Wiele osób może sobie tego nie życzyć, niektórzy z powodów religijnych. To bardzo trudny do spełnienia warunek, bo potrzeba utrwalenia ultraortodoksyjnej egzotyki jest przecież taka naturalna. Proponuję więc używać aparatu fotograficznego bardzo dyskretnie, nie robić zbliżeń, a zwłaszcza nie fotografować bez pozwolenia twarzy mijanych osób. Choć rozumiem ciekawość i chęć podpatrzenia życia mieszkańców dzielnicy w detalach, stanowczo odradzam zaglądanie, a zwłaszcza wchodzenie, na podwórka między domami. Mieszkańcy Mea Szearim traktują je jako przestrzeń prywatną, suszą tam pranie, przechowują rozmaite domowe sprzęty, przesiadują popołudniami, więc wtargnięcie w tę przestrzeń może być przez nich uznane za poważne naruszenie ich prywatności i wzbudzić rozmaicie okazywany sprzeciw. Bo to trochę tak, jakby bez zaproszenia pakowało się komuś do mieszkania.
W czasie szabatu, czyli od piątkowego popołudnia do sobotniego wieczoru, obowiązują tu dodatkowe ograniczenia. W szabat pod żadnym pozorem nie należy fotografować, ani w ogóle korzystać na ulicy z telefonu komórkowego oraz palić papierosów. Wszyscy tu świętują szabat i rygorystycznie przestrzegają związanych z tym zwyczajów. Od ewentualnych gości oczekuje się, że będą się do tych zwyczajów stosowali.
Mówimy tu dużo o rozmaitych związanych z judaizmem zakazach i nakazach. Nic dziwnego więc, że religia ta postrzegana jest z zewnątrz przede wszystkim jako zbiór niezrozumiałych i często utrudniających codzienne życie ograniczeń. Najłatwiej dostrzegalne są rozmaite ograniczenia związane ze świętowaniem szabatu: zakaz włączania i wyłączania jakichkolwiek urządzeń elektrycznych i spalinowych, gotowania, prania, pisania, dotykania pieniędzy, telefonowania, przedzierania papieru (na przykład toaletowego!), czesania się, obcinania paznokci i wielu, wielu innych rzeczy. W czasie weekendu nie można więc słuchać radia, czy oglądać telewizji, ani wybrać się na samochodową przejażdżkę, czy gotować jedzenia. Wydaje się, że przestrzeganie tych zakazów i nakazów wywraca życie do góry nogami. Być może. Ale warto zrozumieć, że w świętowaniu szabatu nie o to w gruncie rzeczy chodzi. Bo szabat jest dla Żydów świętem. I to wielkim świętem. Myślę, że my w Polsce mamy tylko jedno takie święto, które pod względem intensywności przeżywania, wyjątkowości atmosfery, religijnego i rodzinnego charakteru porównać można do szabatu, obchodzonego c o t y d z i e ń w ortodoksyjnych domach żydowskich. To Wigilia Bożego Narodzenia! Wyobraźmy sobie, że pobożni Żydzi obchodzą taką „wigilię” w każdy szabat!
Ale żeby czas szabatu był czasem świętym, wyjątkowym, trzeba go w specjalny sposób odróżnić od czasu powszedniego. Jak? Poprzez pewne rytuały, ale także poprzez wprowadzenie zasad dotyczących sposobu przeżywania tego czasu, które sprawią, że różnica między dniem powszednim a świętem nie będzie abstrakcyjna, symboliczna, ale bardzo, bardzo konkretna. To ważne, bo jak powiedział jeden z najwybitniejszych współczesnych żydowskich myślicieli Abraham Joshua Heschel:
„Kto chce wkroczyć w świętość dnia szabatu, musi oddalić się od nerwowości i zabiegania dnia codziennego, aby zaufać Bogu i zrozumieć, że świat został stworzony bez pomocy człowieka, że jest darem dla niego”6.
Poprzez świętowanie szabatu człowiek ma nauczyć się przyjmować ten dar z wdzięcznością i pokorą wobec Stworzyciela. Jeżeli to zrozumiemy, to może mniej oporu będzie budziła konieczność podporządkowania się przez nas dość banalnym w gruncie rzeczy ograniczeniom w czasie spaceru po tej dzielnicy.
Jak napisałem wcześniej, wizyta w Mea Szearim może sprawiać wrażenie podróży w czasie. Może też być niezwykłym przeżyciem również dlatego, że daje możliwość przyjrzenia się z bliska społeczności, która żyje według reguł dawno zapomnianych przez dzisiejszy świat – powszechnie ulegający przymusowi nieustannych zmian i nieznającego granic rozwoju, bezwzględnie podporządkowany zasadzie korzyści, nieuznający potęgi czasu w swoim kulcie wiecznej młodości i zmieniony przez zdobycze współczesnej techniki w niedoceniającą powagi przestrzeni globalną wioskę.
1* jarmułka - w jidysz „jarmulke”, po hebrajsku „kipa”- niewielka czapka okrywająca szczyt głowy, noszona na znak szacunku do Boga, będąca jednocześnie wyrazem żydowskiej tożsamości.
2* sztrejmel - wysoki kapelusz obramowany futrem, noszony przez chasydów wyłącznie w czasie szabatów, świąt i przy bardzo uroczystych okazjach (śluby, pogrzeby, uroczystości z okazji obrzezania, czy bar micwy). Rózne grupy używają także odmian sztrejmla określanych jako spodiki lub kołpaki (kolpiki).
3* jesziwa - średnia lub wyższa szkoła religijna, przeznaczona dla młodzieży męskiej, która wstępuje do niej po zakończeniu nauki w chederze, gdzie głównym przedmiotem nauczania jest Biblia hebrajska. W jesziwie chłopcy rozpoczynają studiowanie traktatów Talmudu. Ukończenie jesziwy nie jest równoznaczne z uzyskaniem tytułu rabina, tylko nieliczni spośród absolwentów dostępują ordynacji rabinicznej.
4* Halacha jest zbiorem żydowskich praw religijnych, które wywodzą się z pisanej i ustnej Tory. Dosłownym tłumaczeniem tego terminu może być określenie „sposób zachowania”, bo odnosi się ona nie tylko do praktyk i wierzeń religijnych, ale także do wszystkich własciwie aspektów codziennego życia.
5* jidysz i hebrajski należą do różnych grup językowych, Hebrajski to język semicki, w którym napisana została Biblia, i którego uwspółcześniona wersja jest językiem, którym mówi się we współczesnym Izraelu. Natomiast jidysz to język germański z elementami hebrajskiego i języków słowiańskich, którym mówili Żydzi mieszkający w krajach Centralnej i wschodniej Europy.
6* Abraham Joshua Heschel, Szabat i jego znaczenie dla współczesnego człowieka, Atext,Gdańsk 1994
dr Marek Suchar
autor
Doktor psychologii, nauczyciel akademicki, badacz historii i kultury Jerozolimy. Absolwent studiów judaistycznych oraz studiów z zakresu archeologii biblijnej w Wyższej Szkole Filologii Hebrajskiej. Autor pięciu książek i kilkudziesięciu artykułów poświęconych historii i współczesności Izraela. W latach 2010–2022 prowadził wykłady i prelekcje m.in. dla Polsko-Izraelskiej Grupy Parlamentarnej w Sejmie RP, na Uniwersytecie Otwartym przy Żydowskiej Gminie Wyznaniowej w Gdańsku oraz w Centrum Kultury i Edukacji Żydowskiej i Fundacji Bente Kahan we Wrocławiu. Od 2022 r. jest kierownikiem merytorycznym studiów podyplomowych judaistyka stosowana na Wydziale Psychologii w Sopocie Uniwersytetu SWPS.
Ściana Płaczu uważana jest za jeden z wizualnych symboli Jerozolimy i jednocześnie jedną z jej największych turystycznych atrakcji. Nic dziwnego. Widok pogrążonych w modlitwie, kołyszących się rytmicznie, spowitych w pasiaste chusty modlitewne brodatych mężczyzn, ma sobie rzeczywiście coś fascynującego, a ponadto wizyta pod Ścianą Płaczu jest dla wielu osób jedyną, a w każdym razie rzadką okazją do przyjrzenia się z bliska żydowskim praktykom religijnym. Ale Ściana jest nie tylko ważnym miejscem praktyk religijnych żydów z całego świata, ale także symbolem żydowskiej tożsamości narodowej. To dlatego właśnie u jej stóp odbywają się różne uroczystości państwowe, a młodzi izraelscy żołnierze składają przysięgę wojskową.
To, co nazywamy „Ścianą Płaczu”, to właściwie cały kompleks modlitewny obejmujący rozległy plac przylegający do wysokiego na 6 pięter muru długości około 60 metrów, opasującego z zachodniej strony Wzgórze Świątynne. Mur ten zbudowany został z olbrzymich bloków jerozolimskiego wapienia jako mur oporowy, mający na celu ochronę wzgórza świątynnego przed osuwaniem się, kiedy na rozkaz króla Heroda w roku 19 p.n.e., przystąpiono do rozbudowy Świątyni Jerozolimskiej. Sama świątynia została zburzona przez Rzymian już w kilkanaście lat po zakończeniu prac budowlanych w roku 70 naszej ery. Za to mur oporowy przetrwał do naszych czasów, choć w swych wyższych partiach, obok kamieni pamiętających czasy króla Heroda i Jezusa, zawiera również nowsze elementy, którymi w ciągu wieków uzupełniano powstałe w nim ubytki. Mur ten góruje dziś nad rozległym placem, na którym zbierają się i modlą pobożni Żydzi, a ponadto w niektóre święta organizowane są tam oficjalne uroczystości. Warto też wiedzieć, że swój dzisiejszy wygląd miejsce to zawdzięcza wyburzeniu całego kwartału budynków, które się tu poprzednio znajdowały. Wcześniej, do roku 1967, modlitewne miejsce pod Ścianą Płaczu miało postać wąskiego korytarza kilkumetrowej szerokości przylegającego bezpośrednio do muru.
Plac u podnóża Ściany Płaczu jest dziś podzielony na trzy części. Bezpośrednio do samego muru przylega odgrodzona parkanem od reszty placu strefa modlitewna o szerokości około 20 metrów, dodatkowo rozdzielona na dwie części: większą męską i mniejszą kobiecą. Wstęp do obu tych części jest wolny, przy zachowaniu podziału płci, z tym że mężczyźni muszą bezwzględnie pamiętać o nakryciu głowy. Pozostała część placu jest ogólnodostępna i, poza szabatami i okresami świątecznymi, nie obowiązują na niej żadne specjalne ograniczenia ani nakazy. Oczywiście oczekuje się, że odwiedzający uszanują powagę miejsca, ale nie oznacza to na przykład zakazu głośnych rozmów, spacerów, palenia papierosów, spożywania przekąsek, czy używania telefonów komórkowych, a przybywające pod Ścianę Płaczu grupy młodzieży często w tym właśnie miejscu manifestują swoje uczucia narodowe i religijne poprzez zbiorowe tańce i śpiewy. Wolno fotografować, pamiętając jednak, że niektóre przebywające tam osoby mogą sobie tego nie życzyć. Jak zawsze i wszędzie zalecane są więc w tej kwestii takt i empatia. Natomiast w okresach świątecznych, oraz we wszystkie szabaty, to znaczy od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę, kategorycznie zabronione jest na całym placu Ściany Płaczu używanie telefonów komórkowych oraz aparatów fotograficznych, a także palenie papierosów. Warto o tym pamiętać i bezwzględnie tej zasady przestrzegać, bo inaczej spotkamy się z natychmiastową i z reguły bardzo stanowczą reakcją otoczenia.
Plac przy Ścianie Płaczu spełnia dziś funkcję synagogi, to znaczy że mężczyźni przychodzą tu odmawiać trzykrotnie w ciągu dnia nakazane na te pory modlitwy oraz modlić się wspólnie w szabaty i święta. Wyznawcy judaizmu odwiedzający to miejsce licznie również w innych porach dnia, modlą się tu najczęściej słowami psalmów. Wiele osób kieruje w tym miejscu także swoje prośby do Boga zapisując je na kartkach, które następnie wkładane są w szczeliny w murze. Taką kartkę można tam nawet umieścić zdalnie, korzystając z Internetu. Dzięki specjalnej aplikacji przesyła się tekst prośby, który za niewielką opłatą ktoś potem drukuje i w naszym imieniu umieszcza w szczelinie pomiędzy kamiennymi blokami Ściany Płaczu. Za pośrednictwem kamer internetowych można też na żywo obserwować Ścianę Płaczu przez 24 godziny na dobę. Kamery wyłączane są tylko w czasie szabatów i świąt1*.
Z jerozolimską Ścianą Płaczu wiąże się wiele wyobrażeń, które często wymagałyby weryfikacji, a przy tym kryje ona w sobie wiele tajemnic, których rąbka przy tej okazji warto uchylić, zarówno przed tymi, którzy albo już mieli okazję ją osobiście zobaczyć, albo planują to miejsce zwiedzić w przyszłości.
Warto na przykład wiedzieć, że sami Żydzi nie używają nazwy „Ściana Płaczu”, pod jaką w Polsce znamy to miejsce, a nawet jej raczej nie lubią. Ma ona dla nich zabarwienie pejoratywne. Sami posługują się określeniem „Mur Zachodni” (po hebrajsku „HaKotel HaMa’arawi”) a w potocznej wersji skróconą jego wersją „Kotel”, czyli „mur”. Oczywiście jeśli będąc w Jerozolimie spytamy kogoś o drogę do „Ściany Płaczu” (po angielsku „The Wailing Wall”) nikt się na nas, jako na turystów, nie obrazi.
O wiele ważniejszą rzeczą niż ewentualne kontrowersje związane z nazwą, jest jednak wyjaśnienie, czym w istocie jest „Ściana Płaczu”. Powszechnie mówi się o niej, że to „najświętsze miejsce judaizmu”, ale to określenie niewiele wyjaśnia, a w dodatku nie jest właściwie zgodne z prawdą. Dla pobożnych Żydów jedynym świętym miejscem było sanktuarium świątynne, czyli puste pomieszczenie nazywane „Świętym Świętych”, do którego nikt poza najwyższym kapłanem (i to tylko raz w roku!) nie miał wstępu, w którym, jak wierzono, przebywał sam Bóg. Jego obecność, nazywana Szechiną uświęciła to miejsce na zawsze. Dziś nie ma pewności, gdzie dokładnie na Wzgórzu Świątynnym miejsce to się znajdowało. Wiedza ta dawno już zatarła się w pamięci członków Narodu Wybranego, jako że od zburzenia Świątyni w 70. roku naszej ery, czyli przez ostatnie prawie dwa tysiąclecia, przeważnie nie mieli oni wstępu na teren Wzgórza Świątynnego, a często mieli nawet zakaz przebywania w ogóle w mieście Jerozolimie. Wtedy, kiedy jednak im na to zezwalano, gromadzili się i modlili tak blisko świętego miejsca, jak to tylko było możliwe. Dlatego najpierw, przez kilka pierwszych stuleci po zburzeniu świątyni, modlili się, jeśli mogli, przy jednej z bram w murze świątynnym, tej o której wiedziano, że znajdowała się najbliżej zburzonego „Świętego Świętych”. Potem, kiedy dostęp do tej bramy zasypano, czy zamurowano, przenieśli się do najbliższego dostępnego publicznie miejsca przy murze otaczającym wzgórze świątynne, czyli w miejsce określane dziś jako Ściana Płaczu. Tradycja modlitw w tym właśnie miejscu trwała przez kolejne stulecia i przerwana została jedynie zajęciem w roku 1948 części Jerozolimy przez Jordanię, w wyniku którego Żydom uniemożliwiono dostęp do Ściany Płaczu. Zmieniło się to dopiero po odwojowaniu Starego Miasta przez Izrael w roku 1967. Wzgórze Świątynne jest jednak dziś, tak jak przez ostatnie bez mała dwa tysiąclecia, wciąż niedostępne dla żydowskich praktyk religijnych. Powody tego są dwa. Po pierwsze zabraniają tego sami rabini, bo jako że nie wiadomo, gdzie dokładnie mieściło się Święte Świętych, wchodzący dziś na plac świątynny Żydzi mogliby w związku z tym nieświadomie dopuścić się aktu świętokradztwa naruszając świętość tego niedotykalnego miejsca. Istotną rolę w opinii rabinów odgrywa także to, że wstęp do świątyni dozwolony był wyłącznie osobom pozostającym w stanie czystości rytualnej, który to stan jest dla żyjących dzisiaj Żydów z różnych powodów nie do osiągnięcia. Po drugie zaś, niedostępność ta wynika z dzisiejszego statusu prawno-politycznego Wzgórza Świątynnego, nad którym obecnie kontrolę sprawują muzułmanie. Po wyparciu wojsk jordańskich ze wschodniej części Jerozolimy w roku 1967, Izrael pozostawił w rękach muzułmańskich samo Wzgórze Świątynne, gwarantując sobie tylko nieskrępowany dostęp żydowskich wiernych do Ściany Płaczu. W sensie formalno-prawnym, jako nieruchomość, pozostaje ono dziś w gestii króla Jordanii, co nie oznacza jednak, choć niektórzy tak o tym mówią, że jest jego prywatną własnością. Sprawa ta, jak wiele innych w dzisiejszej Jerozolimie, jest po prostu jak widać „skomplikowana”.
Jak zatem z powyższego jasno wynika, Ściana Płaczu nie była nigdy i nie jest też dzisiaj „miejscem świętym” a jedynie miejscem gromadzenia się i modlitw, a więc raczej czymś w rodzaju synagogi pod gołym niebem, a synagogi nie są dla Żydów świętymi miejscami. W tym miejscu warto zauważyć, że choć w powszechnym mniemaniu synagogi są czymś w rodzaju „żydowskich kościołów”, to między kościołem, czyli świątynią, a synagogą, czyli domem modlitwy, jest zasadnicza różnica. W kościele – w sensie w jakim to słowo z pewnością rozumie większość czytelników, składana jest ofiara, a obecność Boga ma fizyczny, realny charakter (w tabernakulum, albo w czasie Przeistoczenia). Samo pomieszczenie nabiera dzięki temu, przez kontakt z Bogiem, sakralnego (świętego) charakteru. Tymczasem synagoga, która nazywana jest po hebrajsku bejt midrasz (dom modlitw), albo beit ha kneset (dom zgromadzeń), to jest po prostu pomieszczenie do którego Żydzi przychodzą wspólnie się modlić i w którym przechowywana jest Tora, czyli zwój biblijny. Ale o ile ważne i godne szacunku może być to co się w synagodze robi, to samo pomieszczenie (które nie musi nawet być osobnym, specjalnym budynkiem, ale może nawet być tymczasowo wynajętym skromnym pokoikiem), nie ma sakralnego charakteru. Przekłada się to na stosunek wiernych do samych tych miejsc, oraz pozwala lepiej zrozumieć reguły dotyczące zachowania w nich etc. To znaczy, że synagogi traktuje się z szacunkiem, ale poza porami modlitw dopuszczalne jest w nich o wiele bardziej swobodne zachowanie, w porównaniu z tym, co znamy na przykład z katolickich kościołów. Ściana Płaczu również może być uznana za synagogę, bo na skutek splotu rozmaitych historycznych okoliczności powstał zwyczaj modlenia się w tym miejscu, ale ze świętością ma związek, głównie asocjacyjny. Można by co najwyżej powiedzieć, że Ściana Płaczu to miejsce u ś w i ę c o n e przez zanoszone w nim od wieków przez pobożnych Żydów do Boga żarliwe modlitwy. Oczywiście, jako miejsce "uświęcone tradycją modłów" Ściana Płaczu jest godna szacunku i specjalnego traktowania, ale słowo „uświęcone” ma w tym przypadku raczej charakter literacki, czy emocjonalny niż teologiczny.
A zatem dwie rzeczy zdołaliśmy już sobie wyjaśnić. Wiemy już, że Ściana Płaczu wcale niekoniecznie nazywa się Ścianą Płaczu, i że określanie jej „najświętszym miejscem judaizmu”, należy traktować raczej jako literacką metaforę, niż termin oddający jej religijną istotę.
Kolejną wartą wyjaśnienia sprawą jest to, że często możemy usłyszeć, iż „Ściana Płaczu” jest „jedyną pozostałością Świątyni Jerozolimskiej”. Otóż owszem, jest pozostałością, ale jak to już teraz wiemy, nie samego budynku świątyni jako takiej, i w dodatku na pewno nie jedyną. Aby to lepiej zrozumieć, trzeba sobie spróbować wyobrazić jak to wszystko musiało kiedyś wyglądać. Otóż na płaskim, sztucznie przez Heroda powiększonym o jedną trzecią wzgórzu Moria, otoczonym dla ochrony przed osuwaniem się murami oporowymi, utworzono plac w którego centrum znajdowało się sanktuarium, czyli „Święte Świętych”. Przed nim umiejscowiony był ołtarz, na którym spalano ofiary. Wszystko to było otoczone murem tworząc tak zwany Dziedziniec Kapłanów, na który jak nazwa wskazuje wstęp mieli wyłącznie kapłani. Dookoła niego znajdowały się otoczone kolejnymi murami Dziedzińce: Mężczyzn, Kobiet i wreszcie Pogan. Tylko ten ostatni był miejscem dostępnym dla nie-Żydów. Całości wielkiego kompleksu architektonicznego jaki zbudował król Herod dopełniały jeszcze otaczające cały ówczesny plac świątynny portyki. Jak z tego wynika dzisiejsza Ściana Płaczu nie może być oczywiście traktowana jako pozostałość samej świątyni, jako że jest jedynie elementem całej monumentalnej architektonicznej konstrukcji jaką stanowiło za czasów Heroda Wzgórze Świątynne, zresztą wcale nie jedynym, który przetrwał do naszych czasów, jak się powszechnie uważa. Ściana Płaczu, jest bowiem zaledwie niewielką, niczym nie przesłoniętą dziś i dlatego widoczną, częścią „zachodniego muru oporowego”. Jego reszta wciąż istnieje, tyle że jest niewidoczna, bo jego dolna partia skryta jest obecnie kilkanaście metrów pod ziemią, a górną zasłaniają budynki dzisiejszego Kwartału Muzułmańskiego. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć te inne pozostałości murów wzgórza świątynnego koniecznie powinien zaplanować wizytę w tak zwanym „Tunelu Ściany Płaczu”. Odwiedziny w nim to ciekawa przygoda i znakomity sposób by lepiej poznać historię Jerozolimy, zapoznając się z fascynującymi wynikami odkryć archeologów badających podziemia okolic Ściany Płaczu.
Jest on obecnie udostępniony do zwiedzania w grupach z przewodnikiem. Wejście do niego znajduje się w podcieniach jednego z budynków otaczających plac modlitewny. Można go zwiedzać po dokonaniu przez telefon lub Internet rezerwacji2*.
Określenie „tunel” jest w tym przypadku trochę nieścisłe, bo właściwie jest to nie tyle tunel, ile raczej coś w rodzaju podziemnego korytarza, przebiegającego na głębokości kilkunastu metrów pod ziemią wzdłuż całej podstawy zachodniej części muru, powstałego przez połączenie ciągu odkopanych pomieszczeń i pustych podziemnych przestrzeni, nad którymi przez wieki nadbudowywano kolejne warstwy budynków. Tylko ostatnią jego część, powstałą przez przyłączenie odkrytego przy tej okazji, wykutego w skale starego kanału wodnego doprowadzającego za czasów Heroda wodę z sadzawki Struthion do Świątyni, można by nazwać właściwym tunelem.
W trakcie zwiedzania tunelu naszą uwagę na pewno zwrócą tkwiące w podstawie muru oporowego potężne bloki skalne. Największy z nich waży 520 ton i jest jednym z najcięższych obiektów, jakie kiedykolwiek podniosły istoty ludzkie bez maszyn o napędzie mechanicznym. Do dziś nikt nie potrafi wytłumaczyć, w jaki sposób takie kolosalne bloki skalne były w tamtych czasach transportowane, bo i dziś byłoby to dużym wyczynem inżynierskim. Posuwając się dalej tunelem wzdłuż podstawy muru zachodniego, w pewnym momencie dojdziemy do miejsca, w którym archeolodzy odsłonili bruk ulicy z okresu herodiańskiego prowadzącej wzdłuż muru na Wzgórze Świątynne. W momencie zburzenia świątyni przez Rzymian w 70 roku naszej ery nie zdołano jej jeszcze dokończyć. Nie obrobiony do końca kamień noszący ślady uderzeń oskarda jest dowodem nagłego przerwania prac kamieniarskich. Jest właściwie pewne, że bruk uliczki nosi na sobie ślady stóp Jezusa, który musiał nią chodzić udając się do Świątyni gdzie jak wiemy wielokrotnie bywał, modlił się i nauczał.
Ostatnią część tunelu stanowi wspomniany wcześniej kanał wodny doprowadzający wodę z sadzawki Struthion. Warto wspomnieć, że woda potrzebna była w Świątyni Jerozolimskiej w bardzo dużych ilościach, nie tylko dla celów spożywczych, ale również dla obmyć rytualnych, a także w związku z tym, że w świątyni codziennie zabijano rytualnie w ofierze setki, a podczas wielkich świąt może nawet i tysiące zwierząt. Świątynia Jerozolimska była bowiem nie tylko centrum życia religijnego ludu Izraela, ale także czymś w rodzaju wielkiej rytualnej ubojni zwierząt ofiarnych, a więc właściwie wielkim, zresztą niezwykle sprawnie działającym, przedsiębiorstwem, na którym opierała się właściwie ekonomia całego ówczesnego żydowskiego państwa. Żyli z niej przecież okoliczni hodowcy owiec, kóz, bydła i gołębi, które trzeba było zakupić, żeby móc je następnie złożyć w ofierze w świątyni. Stanowiła również źródło utrzymania dla wszystkich, którzy czerpali zyski z zapewniania gościny dziesiątkom, a według niektórych historyków nawet setkom tysięcy przybywających do Świątyni pielgrzymów. Źródła podają także, że bezpośrednio w świątyni zatrudnionych było stale siedem tysięcy kapłanów i dziesięć tysięcy lewitów podzielonych na 24 zmiany, które w kilkumiesięcznych odstępach odbywały w niej swoje tygodniowe „dyżury”. Przy tym wszystkim trzeba też pamiętać, że także sama, trwająca przez blisko pięćdziesiąt lat przebudowa świątyni, dawała stałe zatrudnienie wielu tysiącom robotników budowlanych i rozmaitych rzemieślników. Można więc bez żadnej przesady powiedzieć, że Świątynia Jerozolimska była nie tylko centrum kultu religijnego, ale również sercem i podstawą systemu ekonomicznego i politycznego ówczesnego państwa żydowskiego. W tym kontekście wydaje się zrozumiałe, że dość bezwzględnie rozprawiano się z tymi, którzy jak Jezus, poddawali jej działanie publicznej krytyce, lub podejrzani byli (w wypadku Jezusa oczywiście niesłusznie) o nawoływanie do jej zburzenia.
Ukończywszy zwiedzanie tunelu można wyjść z niego wyjściem prowadzącym na Via Dolorosa w Kwartale Muzułmańskim lub powrócić z przewodnikiem do wejścia znajdującego się przy Ścianie Płaczu.
Kończąc te rozważania mam nadzieję, że prostując rozmaite potoczne sądy na temat jerozolimskiej Ściany Płaczu i odsłaniając różne jej tajemnice, nie rozczarowałem jednak nikogo z czytelników. Przyjeżdżając do Jerozolimy trzeba się nastawić na to, że wiele rzeczy może nas tu zaskoczyć, że będziemy musieli wiele rzeczy przemyśleć na nowo. Ale chyba nic w tym dziwnego. To miasto jest przecież niezwykłe, bo jest jednocześnie Wschodem i Zachodem, Europą i Azją. Jest wyjątkowe, bo gdzie indziej jeszcze można tak jak tu, naocznie konfrontować się ze stuleciami, a nawet tysiącleciami? A to tego jeszcze ta intensywna koncentracja pobożności — chrześcijańskiej, żydowskiej, muzułmańskiej — w ich niemal niezliczonych odmianach.
1* Transmisję na żywo można obserwować m. in. za pośrednictwem stron: https://www.skylinewebcams.com/pl/webcam/israel/jerusalem-district/jerusalem/western-wall.html https://thekotel.org/en/western-wall/western-wall-cameras/
https://www.earthcam.com/world/israel/jerusalem/?cam=jerusalem
2* Zarezerwować wizytę i wykupić bilety najwygodniej także za pośrednictwem Internetu na stronie:
https://ticketsoft.co.il/reservintres/index.jsp?referentId=15&siteId=12&activityGroup=1&lang=en&_ga=2.196678251.695208419.1632165922-209613583.1632165922
dr Marek Suchar
autor
Doktor psychologii, nauczyciel akademicki, badacz historii i kultury Jerozolimy. Absolwent studiów judaistycznych oraz studiów z zakresu archeologii biblijnej w Wyższej Szkole Filologii Hebrajskiej. Autor pięciu książek i kilkudziesięciu artykułów poświęconych historii i współczesności Izraela. W latach 2010–2022 prowadził wykłady i prelekcje m.in. dla Polsko-Izraelskiej Grupy Parlamentarnej w Sejmie RP, na Uniwersytecie Otwartym przy Żydowskiej Gminie Wyznaniowej w Gdańsku oraz w Centrum Kultury i Edukacji Żydowskiej i Fundacji Bente Kahan we Wrocławiu. Od 2022 r. jest kierownikiem merytorycznym studiów podyplomowych judaistyka stosowana na Wydziale Psychologii w Sopocie Uniwersytetu SWPS.
Nie wszyscy wiedzą, że w swojej najnowszej historii Jerozolima miała bardzo ciekawy „polski epizod”. W czasie II Wojny Światowej brytyjska Palestyna stała się drugim pod względem liczebności, po Wielkiej Brytanii, ośrodkiem polskiego uchodźstwa. Wśród Polaków, którzy znaleźli wtedy czasowe schronienie w mandatowej Palestynie, było wiele znanych postaci przedwojennego polskiego życia politycznego, naukowego i artystycznego. Stacjonujące wówczas na Bliskim Wschodzie oddziały wojska polskiego dowodzone przez gen. Władysława Andersa, liczyły ponad 60 tys. żołnierzy. Dołączyły one do stacjonujących tam już od roku 1940 Strzelców Karpackich, którzy po walkach na libijskiej pustyni, połączyli siły z oddziałami ewakuowanymi z ZSRR. Jednocześnie, jak się szacuje, przez brytyjską wówczas Palestynę przewinęło się w latach wojennych także w sumie około 15-20 tys. polskich cywilów. Większość z nich dotarła tam razem z polskim wojskiem przez Iran ze Związku Radzieckiego w roku 1942 r., inni, tak jak Melchior Wańkowicz, schronili się tu jeszcze wcześniej, ewakuowani przez Brytyjczyków z terenu zajmowanych przez Niemców Bałkanów. Szczyt polskiej obecności w mandatowej Palestynie przypadł na lata 1942-44. W Jerozolimie stacjonowało wtedy dowództwo Polskiej Armii na Wschodzie, zlokalizowana była delegatura rządu emigracyjnego, funkcjonowały polskie szkoły, harcerstwo, a także rozmaite polskie instytucje i organizacje społeczne, a nawet działała namiastka czegoś w rodzaju polskiej wyższej uczelni. Oddziały swoich stowarzyszeń mieli tam wtedy polscy lekarze, inżynierowie, prawnicy, literaci i dziennikarze. Skalę ówczesnej polskiej obecności ilustrować może chociażby liczba ponad czterech tysięcy uczniów działających tu wtedy szkół polskich, czy też fakt, że ukazywały się tu dziesiątki polskojęzycznych czasopism i wydano ponad sto tytułów książek w języku polskim.
Choć polskie wojsko stacjonowało w różnych punktach Palestyny, a także w Iraku i Libanie, centrum ówczesnej polskiej obecności na Bliskim Wschodzie była oczywiście Jerozolima. Tu mieściły się dowództwo wojskowe oraz delegatura Rządu RP na uchodźstwie. Wśród przebywających w tamtym okresie w Jerozolimie Polaków byli zatem zarówno najwyżsi dowódcy wojskowi, m.in. generałowie Anders, Tokarzewski-Karaszewicz, Fabrycy, Kopański, jak i znani działacze polityczni, tacy jak ex-premierzy i ministrowie rządu RP – Felicjan Sławoj-Składkowski, Janusz Jędrzejewicz czy uważany przez wielu za jednego z przywódców polskiej masonerii były minister Julian Poniatowski. Duchową opiekę nad uchodźcami sprawował przebywający tu na emigracji biskup włocławski Karol Radoński. Wśród uchodźców znalazło się tu także wielu wybitnych i znanych twórców i artystów. Nie sposób pominąć spośród nich choćby pisarzy tej miary co Melchior Wańkowicz czy Teodor Parnicki, poetów – Władysława Broniewskiego, Beaty Obertyńskiej, Artura Międzyrzeckiego i Anatola Sterna, czy malarzy – Józefa Czapskiego, Vlastimila Hofmana albo Stanisława Młodożeńca. Wojenna zawierucha przywiała tu także poetę i autora tekstów wielu przedwojennych przebojów Mariana Hemara, a poeta i pisarz, późniejszy znakomity tłumacz Biblii Roman Brandstaetter zadebiutował tu w roli dramatopisarza. Jego sztuka "Kupiec warszawski" wystawiona została w żydowskim teatrze narodowym Habima w Tel Awiwie. Razem z transportem polskich sierot ewakuowanym z ZSRR dotarła do Palestyny także najsłynniejsza przedwojenna polska piosenkarka Hanka Ordonówna, a właściwe hrabina Maria Tyszkiewiczowa, bo tak brzmiało jej prawdziwe nazwisko. Również razem z armią Andersa przybyli tu i śpiewali dla jerozolimskiej publiczności Adam Aston, znany między innymi dzięki przebojom takim jak „Jesienne róże” czy „Każdemu wolno kochać”, Gwidon Borucki, pierwszy wykonawca „Czerwonych maków na Monte Cassino” czy gwiazda emigracyjnej estrady, piękna Renata Bogdańska, późniejsza generałowa Andersowa, a przygrywali im kompozytorzy najsłynniejszych międzywojennych polskich przebojów – Henryk Wars, któremu zawdzięczamy szlagiery takie jak „Na pierwszy znak”, czy „Już taki jestem zimny drań” i Jerzy Petersburski, autor słynnego „Tanga Milonga” i niezapomnianego przeboju „To ostatnia niedziela”. Możemy z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że dźwięki tych i wielu innych polskich piosenek można było wówczas usłyszeć w wielu jerozolimskich lokalach, chętnie i tłumnie odwiedzanych przez Polaków. Do najbardziej ulubionych i licznie uczęszczanych przez Polaków jerozolimskich kawiarni należała zwłaszcza „Cafe Europa” mieszcząca się wówczas w samym centrum miasta, przy placu Syjonu. Dziś w miejscu nieistniejącego ogródka ówczesnej kawiarni wieczorami wciąż zbiera się młodzież i odbywają się koncerty ulicznych grajków. Miejsce to ma w sobie najwidoczniej jakiś tajemniczy „genius loci” związany z muzyką. Niedaleko od placu Syjonu, na rogu ulic HaHistadrut i King George do roku 2005 działał legendarny „Fink Bar”, lokal w którym niegdyś zwykł był kończyć swoje alkoholowe nocne jerozolimskie eskapady Władysław Broniewski. Bar Finka stał się później jerozolimską legendą, bo lubili tam bywać różni ważni izraelscy politycy tacy jak Golda Meir, Yitzhak Rabin, Shimon Peres, Ariel Sharon, Benjamin Netanyahu, czy wieloletni burmistrz Jerozolimy Teddy Kolek. Zresztą nie tylko oni, bo swoje podpisy w księdze gości zostawili tam w czasie swoich wizyt w Jerozolimie między innymi Marc Chagall, Leonard Bernstein, Kirk i Michael Douglasowie, Arthur Rubinstein, Gunther Grass, Vittorio De Sica, John Steinbeck i Simone de Beauvoir. Czytelników utworów Amosa Oza może zainteresować również fakt, że to właśnie w Barze Finka stołował się Szmuel. Bohater jego ostatniej powieści „Judasz”, wpadając tam codziennie na zupę gulaszową, z której lokal ten rzeczywiście słynął. O ile nocne rajdy Broniewskiego kończyły się zwykle w Barze Finka, o tyle zaczynały się przeważnie w nazywanej wtedy „Jerozolimską Ziemiańską” kawiarni hotelu „Imperial”, znajdującego się tuż przy Bramie Jaffy na Starym Mieście, jako że lubili się tam spotykać Polacy mieszkający w „Imperialu” i sąsiedniej „Petrze”, a także w niedalekim franciszkańskim hospicjum „Casa Nova”. W restauracji sąsiadującego z „Imperialem” hotelu „Petra” (dziś dość siermiężny hostel młodzieżowy) działała polska jadłodajnia wydająca około stu tanich obiadów dziennie, w której urządzano tradycyjne wieczerze wigilijne i wielkanocne śniadania dla jerozolimskich Polaków.
Do najważniejszych „polskich adresów” w Jerozolimie należały także oczywiście zawsze dwa (działające do dzisiaj) hospicja prowadzone przez polskie siostry Elżbietanki. Stosunkowo niewielki „Stary Dom Polski” znajdujący się w Kwartale Chrześcijańskim założony w roku 1908, został w roku 1941 uzupełniony zbudowanym przy wydatnym udziale polskich żołnierzy „Nowym Domem Polskim” znajdującym się przy ulicy HaChoma HaShlishit pod numerem 8, na skraju ultraortodoksyjnej dzielnicy Mea Shearim. Oba „Domy Polskie” przyjmowały gości raczej na krótkie pobyty. Zatrzymywali się tam wtedy głównie polscy żołnierze w czasie spędzanych w Jerozolimie urlopów. Oba hospicja są do dzisiaj wysoko cenionym przez polskich turystów i pielgrzymów (głównie ze względu na konkurencyjne ceny i znakomitą tradycyjną polską domową kuchnię) jerozolimskim lokum.
Hotele, hospicja i restauracje były oczywiście ważnymi „polonijnymi” miejscami, ale prawdziwe centrum ówczesnej polskiej obecności, znajdowało się przy ulicy Nablus (Derech Shechem) niedaleko Bramy Damasceńskiej, gdzie pod dzisiejszym numerem 97 (kilka lat temu stara numeracja została zmieniona) znajduje się niemieckie hospicjum „Paulus Haus”. W czasie wojny budynek ten został zarekwirowany Niemcom przez władze brytyjskie, które następnie zlokalizowały tam rozmaite mandatowe instytucje, dzięki czemu znalazł w nim miejsce między innymi również ówczesny polski Konsulat Generalny. Tuż obok w rozległym dominikańskim kompleksie, także przy ulicy Nablus pod dzisiejszym numerem 83, mieszczącym kościół św. Stefana, klasztor i słynną Ecole Biblique, w czasie wojny mieściła się Delegatura Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej (de facto delegatura Rządu RP na uchodźstwie). Było to ważne miejsce, gdyż to tam zarejestrować się musiał każdy cywilny uchodźca i tam też wypłacane były zasiłki dla potrzebujących. W świetlicy „Delegatury” toczyło się polskie życie kulturalne i towarzyskie, odbywały się imprezy, zebrania, odczyty, wieczory autorskie oraz wystawy. W tym samym budynku mieściła się też przez pewien czas Świetlica Żołnierska i ośrodek zdrowia dla Polaków.
Równie ważnym miejscem dla ówczesnej polskiej obecności było znajdujące się w Kwartale chrześcijańskim Starego Miasta franciszkańskie hospicjum „Casa Nova”. W „Casanovie” jak nazywali miedzy sobą to miejsce polscy uchodźcy, stacjonowało dowództwo wojskowe i zakwaterowani byli przedstawiciele władz politycznych. Tam też w pokoju nr 5 znajdującym się w suterenie, organizowano dla polskich żołnierzy kursy języka angielskiego oraz szkolenia dla kierowców i kursy kształcące m.in. w zawodach: księgowy, kreślarz, stolarz i introligator.
Wiele polskich instytucji mieściło się w okolicach wspomnianego wcześniej placu Syjonu i odchodzącej od niego ulicy Ben Yehudy, będącej dziś popularnym śródmiejskim deptakiem. Tam w domach pod numerem 1 i 2 miały w różnych okresach swoje biura miedzy innymi redakcja wydawanej w Jerozolimie „Gazety Polskiej”, a także oddział Polskiej Agencji Telegraficznej, w którym pracował wspomniany już wcześniej poeta i późniejszy wybitny tłumacz tekstów biblijnych Roman Brandsteatter. Urodzony w religijnej rodzinie żydowskiej w Warszawie, tu w Jerozolimie w wyniku przeżytego w czasie samotnego nocnego dyżuru religijnego objawienia, przyjął chrześcijaństwo. Wydarzenie to, opisane przez niego w książce „Biblijny krąg” miało miejsce właśnie w biurze PAT przy placu Syjonu.
„Polski Sezon” w Jerozolimie trwał stosunkowo krótko, bo zaledwie kilka lat. Po wymarszu polskich wojsk w roku 1943, w całej Palestynie zostało tylko kilka tysięcy polskich cywilów i liczba ich szybko topniała. Część osób, które nie zabrały się stąd razem z polskim wojskiem, po 1945 roku wróciła do kraju, kilkaset osób przeniosło się do Libanu. Z oficjalnych danych wynika w każdym razie, że po roku 1949, a więc kiedy dawna brytyjska Palestyna przedzielona została linią demarkacyjną oddzielającą tereny zajęte przez Jordanię i nowopowstałe państwo Izrael, w całej dawnej Palestynie pozostało zaledwie 115-130 Polaków, głównie duchownych. z czego większość po stronie izraelskiej.
Jeszcze jednym, szczególnym i ważnym śladem „polskiego sezonu” w Jerozolimie jest polska kwatera na cmentarzu katolickim na zboczu góry Syjon. Kwaterę tę, nieoficjalnie nazywa się „Cmentarzem Polskim”. Znajduje się on w pobliżu kościoła pod wezwaniem św. Piotra, nazywanego potocznie „In Gallicantu”, czyli „w miejscu piania koguta” (nawiązanie do „zaparcia się Piotra” na dziedzińcu pałacu Kajfasza w noc pojmania Jezusa), który w czasach II WŚ nazywano „polskim kościołem”, bo tu właśnie gromadzili się wtedy Polacy na niedzielne msze oraz religijne uroczystości organizowane z okazji rozmaitych narodowych rocznic i świąt państwowych. Nad bramą prowadzącą na cmentarz umieszczona jest niewielka blaszana tabliczka z napisem w języku angielskim ”To Oskar Schindler Grave”, wskazująca drogę do grobu Oskara Schindlera, austriackiego przedsiębiorcy, który w czasie II Wojny Światowej uratował życie ponad tysiąca żydowskich robotników przymusowych, zatrudnionych w zarządzanej przez niego fabryce na przedmieściach Krakowa, znanego dziś na całym świecie dzięki przejmującemu filmowi Stevena Spielberga „Lista Schindlera”. Polską kwaterę znajdziemy w najniżej położonej, najdalszej części cmentarza. Zapełniona w regularny sposób białymi kamiennymi nagrobkami, przypomina wyglądem wiele rozsianych po świecie polskich wojennych cmentarzy. Pochowanych jest w niej 18 polskich wojskowych oraz 68 cywilów. Wśród Polaków, których miejscem ostatniego spoczynku stała się Jerozolima, również jest wiele znanych i ciekawych postaci. Należy do nich z pewnością Aleksy Wdziękoński, ostatni konsul generalny reprezentujący Polskę w znajdującej się pod brytyjskim mandatem Palestynie. Obok niego pochowany jest inny polski konsul generalny w Jerozolimie, Witold Hulanicki, który w lutym 1948 roku razem ze znanym przedwojennym dziennikarzem Stefanem Arnoldem stał się ofiarą będącego wynikiem sowieckiej prowokacji terrorystycznego zamachu. Konsul Hulanicki był sympatykiem idei syjonistycznej, a w latach trzydziestych na polecenie ministra Becka koordynował współpracę rządu polskiego z syjonistami, którym Polacy przekazywali broń, pieniądze oraz pomagali w rekrutacji i szkoleniu wojskowym. Córka konsula Hulanickiego, Barbara, opuściła po tragicznej śmierci ojca Palestynę i przeniosła się do Londynu, gdzie w latach sześćdziesiątych została jedną z najsłynniejszych projektantek mody XX wieku. U Biby Hulanicki ubierali się u niej między innymi Mick Jagger, David Bowie, Cher, żony wszystkich czterech Beatlesów i wielu, wielu innych najbardziej znanych i popularnych aktorów i piosenkarzy tamtych zwariowanych czasów. Niedaleko grobów konsulów pochowana jest Zofia Poniatowska, bliska przyjaciółka Marii Dąbrowskiej, żona wybitnego polityka międzywojennego, wielokrotnego ministra i wicemarszałka sejmu Juliusza Poniatowskiego, uważanego przez wielu za jednego z przywódców polskiej masonerii. Opodal znajduje się także grób popularnej wśród jerozolimskiej Polonii, tajemniczej malarki Eggi van Hardt, ilustratorki opowiadań i obiektu westchnień samego Brunona Szulca. Z braku miejsca, nie sposób wymienić tu wszystkich pochowanych na „Polskim Cmentarzu”, przedstawić ich biogramów, czy osiągnięć, choć większość to postacie o fascynujących życiorysach, które w dramatyczny, ale równie fascynujący sposób splotły się z współczesnymi dziejami Jerozolimy.
Kończąc tę wędrówkę po jerozolimskich śladach wojennej polskiej obecności w Świętym Mieście można jeszcze tylko powiedzieć, że o ile różne nacje – Ormianie, Rosjanie, Niemcy, a nawet Amerykanie mają dziś w Jerozolimie swoje miejsca a czasem nawet całe „dzielnice”, to Polacy mogą chyba powiedzieć, że mieli tu swój polski czas, którego śladom warto poświęcić trochę uwagi odwiedzając dziś to niesamowite i fascynujące miasto.
dr Marek Suchar
autor
Doktor psychologii, nauczyciel akademicki, badacz historii i kultury Jerozolimy. Absolwent studiów judaistycznych oraz studiów z zakresu archeologii biblijnej w Wyższej Szkole Filologii Hebrajskiej. Autor pięciu książek i kilkudziesięciu artykułów poświęconych historii i współczesności Izraela. W latach 2010–2022 prowadził wykłady i prelekcje m.in. dla Polsko-Izraelskiej Grupy Parlamentarnej w Sejmie RP, na Uniwersytecie Otwartym przy Żydowskiej Gminie Wyznaniowej w Gdańsku oraz w Centrum Kultury i Edukacji Żydowskiej i Fundacji Bente Kahan we Wrocławiu. Od 2022 r. jest kierownikiem merytorycznym studiów podyplomowych judaistyka stosowana na Wydziale Psychologii w Sopocie Uniwersytetu SWPS.
Według danych zawartych w raporcie Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych (UNFPA) z 2020 roku poświęconym skutkom socjoekonomicznym nastoletnich ciąż w sześciu krajach latynoamerykańskich (Argentyna, Kolumbia, Ekwador, Gwatemala, Meksyk i Paragwaj) kraje te tracą w uśrednieniu 1,2 miliarda dolarów rocznie w związku z ponoszonymi kosztami opieki medycznej, a także niezainkasowanymi wpływami do budżetu, wynikającymi z tego zjawiska. Statystycznie, nastoletnia matka traci szansę na zarobienie średnio 1243 dolarów rocznie w porównaniu do kobiet, które zachodzą w ciążę w wieku dorosłym1. Wysoki odsetek nastoletnich ciąż jest drugim najczęściej wskazywanym po korupcji czynnikiem sprawiającym, że Ameryka Łacińska pozostaje regionem biednym2.
Międzynarodowe organizacje, takie jak UNFPA, Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) czy Bank Światowy, robią, co mogą, by naświetlić problemy ciąż u osób nastoletnich w ujęciu ogólnym i pod kątem statystycznym, alarmując opinię publiczną i przedstawiając wnioski zarysowane w oparciu o przeprowadzone badania. Szczegółowa analiza raportów przygotowanych przez te organizacje oraz przedstawiane w nich rekomendacje – gdyby zostały wdrożone – mogłyby przyczynić się do rozwiązania problemu. Jednak z powodu specyfiki kulturowej obowiązującej w regionach dotkniętych tym zjawiskiem, zastosowanie nawet gotowych rozwiązań nie jest łatwe i spotyka się z oporem znacznej części społeczeństwa.
WHO określa ciąże nieletnich jako zjawisko globalne o jasno określonych przyczynach i poważnych konsekwencjach zdrowotnych, społecznych i ekonomicznych:
„Na całym świecie wskaźnik urodzeń nastolatków (adolescent birth rate - ABR) spadł, ale tempo zmian było nierówne w poszczególnych regionach. Istnieją również ogromne różnice w poziomach między krajami i w ich obrębie. Ciąża u nastolatek jest zwykle częstsza wśród osób z niższym wykształceniem lub o niskim statusie ekonomicznym. Ponadto wśród tych i innych grup znajdujących się w trudnej sytuacji poczyniono wolniejsze postępy w zmniejszaniu liczby pierwszych porodów nastoletnich matek, co prowadzi do wzrostu nierówności. Małżeństwa dzieci i wykorzystywanie seksualne dzieci narażają dziewczęta na zwiększone ryzyko zajścia w ciążę, często niezamierzoną. W wielu miejscach przeszkody w uzyskaniu i stosowaniu środków antykoncepcyjnych uniemożliwiają nastolatkom uniknięcie niezamierzonej ciąży.”3
Dalej dowiadujemy się, że „każdego roku około 21 milionów dziewcząt w wieku 15-19 lat w regionach rozwijających się zachodzi w ciążę, a około 12 milionów z nich rodzi.” W odniesieniu do Ameryki Łacińskiej tekst WHO przytacza Nikaraguę jako kraj, który odnotował najwyższy szacowany ABR, 85,6 na 1000 dorastających dziewcząt w 2021 r., zestawiając go z 24,1 na 1000 dorastających dziewcząt w Chile (ibidem).
Mamy więc diagnozę, zarysowane przyczyny i skutki w ujęciu społeczno-ekonomicznym. A jak to wygląda z perspektywy jednostki? Bank Światowy w tekście opublikowanym na swoim blogu, dotyczącym problemu nastoletnich ciąż, tak przedstawił sytuację młodej meksykańskiej dziewczyny:
„Lucía to długowłosa dziewczyna w trampkach, podobna do wielu swoich rówieśniczek. W przeciwieństwie do koleżanek z klasy musiała jednak opuścić zajęcia, aby udać się na badania kontrolne. W wieku 16 lat jest w ciąży. Lekarka Lucíi mówi, że konieczne będzie cesarskie cięcie, ponieważ ze względu na budowę ciała dziewczyna nie wytrzymałaby naturalnego porodu. Jak wiele dziewcząt w jej sytuacji, Lucía rzuci szkołę.”4
Warto dodać, że Lucía i tak nie znalazła się w najgorszej sytuacji. Udało jej się bowiem dostać pod specjalistyczną opiekę medyczną, dzięki czemu przeżyła. Wiele jej meksykańskich rówieśniczek, a także innych młodych dziewczyn z innych regionów Ameryki Łacińskiej nie miało tyle szczęścia i umarło podczas porodu lub na skutek powikłań poporodowych. „Według danych ze spisu powszechnego z 2020 r. ponad pół miliona młodych kobiet w Meksyku w wieku od 15 do 19 lat było matkami. Meksyk ma jeden z najwyższych wskaźników nastoletnich ciąż wśród krajów należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. Ciąża nastolatek jest trzecim głównym powodem, dla którego młode kobiety porzucają szkołę. Niepełna edukacja przyczynia się do osiągania mniejszych dochodów przez te kobiety w przyszłości” – podsumowują autorki bloga. Jak wskazuje Juan Martín Pérez, aktywista społeczny, powtarza się następujący schemat: „nieletnia dziewczyna żyjąca we wcześnie zawartym związku formalnym lub nieformalnym, w krótkim czasie zachodzi w ciążę i zaraz potem rodzi kolejne dziecko. Co więcej, dzieci tych małoletnich matek niejako automatycznie powtarzają schemat i są predestynowane do ubóstwa i dyskryminacji strukturalnej.”5
Jak zapobiegać tym ciążom? Potrzebna jest „pozytywistyczna” praca u podstaw. Zrozumiano to w Kolumbii, gdzie powstała fundacja „Juanfe”, której celem jest „przerwanie cyklu ubóstwa nieletnich matek znajdujących się w trudnej sytuacji i uczenie ich, aby stały się prekursorkami transformacji społecznej i ekonomicznej”.6 Kiedy Ana María Salas, dorastająca matka dwuletniej dziewczynki z Cartagena de Indias, dołączyła do Fundacji Juanfe, wyjaśniono jej to w taki sposób: „Możemy zaoferować ci szkolenie i szansę na przyzwoitą pracę, pod jednym warunkiem – nie możesz zajść w ciążę po raz drugi w ciągu najbliższych pięciu lat”. Catalina Escobar, założycielka Juanfe (nazwa pochodzi od imion jej zmarłego syna, Juana Felipe Gómeza Escobara), wyjaśnia, skąd wzięła się potrzeba tego modelu pracy: „Ciąża nastolatek czyni kraj biedniejszym i mniej zrównoważonym. W Kolumbii, gdy młoda kobieta, mając mniej niż 15 lat, zajdzie w ciążę, istnieje 83% prawdopodobieństwo, że przed ukończeniem 20. roku życia będzie miała już trójkę dzieci. Tutaj 74% nieletnich żyje poniżej granicy ubóstwa” (ibidem). Adrián, brat Any Maríi, jest ojcem małej dziewczynki mieszkającej z matką, z którą się rozstał. Gdy jeszcze byli razem, jego była partnerka zachodziła w ciążę wiele razy. „Kilka razy zmusiłem ją do aborcji” – opowiada Adrián. Dlaczego, mimo wszystko, jedna z ciąż zakończyła się porodem? „Ponieważ moja mama jest bardzo wierząca, chodzi do kościoła i przekonała mnie, że to grzech. Powiedziałem więc mojej partnerce, że tym razem byłoby lepiej, gdybyśmy mieli dziecko” (ibidem).
Na osobną uwagę zasługuje historia Christiana Rodrigueza, artysty fotografa, który także przyszedł na świat, gdy jego matka miała kilkanaście lat. Rodriguez sportretował problem nastoletnich matek w Meksyku, Brazylii i Urugwaju w cyklu nazwanym „Nastoletnia Mama”.7 Pracując nad projektem spotkał się także ze zjawiskiem porzucenia. W szpitalu w Montevideo, gdzie fotografował rodzące dziewczęta, zaobserwował, że większość z nich pojawiała się z matkami, bo chłopak już dawno zniknął z ich życia. Fotograf uzyskał oficjalne pozwolenie na sesje w klinice po tym, jak zapoznał lekarzy ze swoim projektem i przekonał ich do swoich intencji. Natomiast nastolatki i ich matki najczęściej zgadzały się na fotografowanie dowiedziawszy się o osobistym związku Rodrigueza z tematem. „Jednym z powtarzających się motywów jest fakt, że te dziewczynki nie mają pojęcia, z czym będą musiały się skonfrontować” – powiedział. „Dla mnie jest to historia zapomniana w Ameryce Łacińskiej” – dodał Rodriguez. „Nie przyciąga uwagi, na jaką zasługuje. A statystyki pokazują, że problem ciąż wśród nastolatek plasuje Amerykę Łacińską w czołówce, jeśli chodzi o to zjawisko społeczne. Te rzeczy wymagają uwagi i strategii programowej ze strony rządu.” (ibidem).
Warto zainteresować się tym tematem chociażby po to, żeby zjawisko nastoletnich ciąż, za którym kryją się osobiste dramaty, a nierzadko tragedie, mogło wyjść poza wymiar statystyczny. Aby zaistniało w medialnej świadomości jako indywidualne historie bardzo młodych dziewczyn, których życie - z przypadku, braku wiedzy, odpowiedniej opieki medycznej czy możliwości podejmowania decyzji - uległo fundamentalnej zmianie.
Przypisy:
1 UNFPA (2020) Consecuencias socioeconómicas del embarazo en la adolescencia en seis países de América Latina. Implementación de la Metodología Milena en Argentina, Colombia, Ecuador, Guatemala, México y Paraguay. [online] Fondo de Población de las Naciones Unidas - Oficina Regional (11.11.2020) https://lac.unfpa.org/es/publications/informe-consecuencias-socioecon%C3%B3micas-del-embarazo-en-la-adolescencia-en-seis-pa%C3%ADses-de [17.03.2023].
2 Martínez, Borja (2021) “«El embarazo adolescente es lo que más empobrece a América Latina después de la corrupción»” [en línea] El Independiente (07.10.2021) https://www.elindependiente.com/sociedad/2021/10/07/el-embarazo-adolescente-es-lo-que-mas-empobrece-a-america-latina-despues-de-la-corrupcion/ [17.03.2023].
3 WHO (2023) “Adolescent pregnancy”. [online] World Health Organization (02.06.2023) https://www.who.int/en/news-room/fact-sheets/detail/adolescent-pregnancy [19.06.2023].
4 Cadena, Kiyomi, Buitrago-Hernandez, Paola, Inchauste, Gabriela (2022) “Preventing teenage pregnancy: a priority for the well-being of women in Mexico”. [online] World Bank Blogs (13.04.2022) https://blogs.worldbank.org/latinamerica/preventing-teenage-pregnancy-priority-well-being-women-mexico [19.06.2023].
5 DW.COM (2022) „Matrimonio infantil, un drama que persiste en América Latina” [en línea] DW.COM (13.06.2022) https://www.dw.com/es/matrimonio-infantil-un-drama-que-persiste-en-am%C3%A9rica-latina/a-64715093 [17.03.2023].
6 Sancho Más, Francisco Javier (2020a) „Historias de madres adolescentes que encuentran en la educación una salida” [en línea] El País (15.05.2020) https://elpais.com/elpais/2020/03/23/planeta_futuro/1584958428_459337.html [17.03.2023].
7 Gonzales, David (2015) “Teenage Motherhood in Latin America” [en línea] New York Times (28.05.2015) https://archive.nytimes.com/lens.blogs.nytimes.com/2015/05/28/teenage-motherhood-in-latin-america [19.07.2023].
Przemysław Woźniak
autor
Student Iberystyki na Uniwersytecie SWPS. Interesuje się literaturą, historią i kulturą krajów hiszpańskiego obszaru językowego, oraz wpływem uwarunkowań kulturowych na wybór technik i sposoby przekładu. W przyszłości chce zajmować się przekładem literatury.
dr Paulina Nalewajko
nadzór merytoryczny
Kulturoznawczyni, literaturoznawczyni i tłumaczka. Ameryka Łacińska odkrywana wciąż na nowo stanowi centrum jej zainteresowań badawczych, treść wykładanych na Uniwersytecie SWPS przedmiotów, tematykę prac dyplomowych prowadzonych pod jej kierunkiem i prywatną pasję. Autorka tekstów dla „Dwutygodnika Forum” oraz kursu „Kryzys rodzi zmianę: o konkursie Miss Wenezueli” dostępnego w Otwartych Zasobach Edukacyjnych Uniwersytetu SWPS.
Na czym polega współczesne dziennikarstwo? Jak skutecznie projektować komunikację, branding i marketing wizualny? Jak zawodowo wykorzystać doskonałą znajomość języka obcego oraz wiedzę o kulturze, literaturze i życiu społecznym? Jeśli interesujesz się zjawiskami społecznymi, nowymi technologiami w kontekście kulturoznawczym, lubisz poznawać obce kultury i masz predyspozycje do nauki języków czy też pragniesz zgłębiać tajniki dziennikarstwa, studia z obszaru kultury, filologii i komunikacji na Uniwersytecie SWPS będą dla ciebie właściwym wyborem.
Czego uczymy?
Na studiach azjatyckich uczymy m.in. tego, jak poruszać się w świecie dyplomacji i biznesu, kształcimy umiejętności negocjacji i komunikacji biznesowej w Azji, pokazujemy najnowsze trendy kulturowe i zjawiska społeczne.
Programy skandynawistyki, fililogii szwedzkiej i filologii norweskiej obejmują kursy poświęcone językowi, kulturze, polityce i życiu społecznemu danego obszaru. W czasie zajęć studenci poznają też zagadnienia związane z komunikacją biznesową i międzykulturową oraz szkolą umiejętności tłumaczeniowe w zakresie przekładu ustnego, pisemnego i literackiego.
Filologia angielska to studia dla osób, które chcą udoskonalić znajomość języka angielskiego oraz pogłębić specjalistyczną wiedzę z dziedziny językoznawstwa, metodyki nauczania, komunikacji w międzynarodowym środowisku biznesowym oraz kultur krajów angielskiego obszaru językowego. Intensywnej nauce języka sprzyjają: przewaga zajęć praktycznych, dostęp do najnowszych technologii oraz wielokulturowe środowisko.
Studenci iberystyki uczą się języka hiszpańskiego i poznają kulturę krajów Półwyspu Iberyjskiego i Ameryki Łacińskiej. Odkrywają m.in. Hiszpanię, Meksyk, Kubę, Argentynę, Peru, Kolumbię poprzez ich literaturę, historię, kuchnię, muzykę, sport, malarstwo i kino.
Italianistyka to nie tylko język włoski. To również fascynująca kultura, bogata historia, sztuka i literatura. Studia dają możliwość zdobycia wiedzy z każdej z tych dziedzin i opanowania języka włoskiego w stopniu bardzo dobrym.
Nasze kulturoznawstwo to kierunek dla patrzących w przyszłość. Na specjalności media i kultura cyfrowa dowiesz się wszystkiego o rewolucji cyfrowej i jej wpływie na rzeczywistość, światową politykę czy ekonomię. Specjalność menedżer – agent – producent kształci wysoko wyspecjalizowanych menedżerów kultury, m.in.: producentów, agentów, specjalistów w obszarze organizacji festiwali, wydarzeń artystycznych, produkcji filmowych, a także przedsiębiorców gotowych prowadzić własny biznes.
Na kulturze współczesnej podpowiadamy, jak sprawnie diagnozować współczesność i tworzyć efektywne rozwiązania dla świata kultury, biznesu i trzeciego sektora. Na kierunku School of Ideas: projektowanie innowacji uświadamiamy, że problemy życia społecznego, przestrzeni publicznej można rozwiązywać w innowacyjny sposób.
Studenci dziennikarstwa przygotowują się do pracy we współczesnych mediach i branży kreatywnej. Naszym celem jest kształcenie praktyków – dziennikarzy i specjalistów od komunikacji – którzy dysponują konkretnym warsztatem, użytecznymi kompetencjami i aktualną wiedzą, pozwalającymi odnaleźć się na dynamicznie ewoluującym rynku pracy. Na specjalności branding – reklama – public relations kształcimy profesjonalistów operujących w obszarze nowoczesnego dziennikarstwa oraz kreowania i komunikowania marki. Na specjlaności digital i social media kształcimy wysoce wykwalifikowanych profesjonalistów pracujących w obszarze nowoczesnego dziennikarstwa i mediaworkingu.
Studia na kierunku komunikacja i media skierowane są do osób, które chcą zdobyć wiedzę i kompetencje niezbędne w pracy w branży kreatywnej, medialnej/mediowej, a także w obszarze szeroko pojętego projektowania komunikacji. Na specjalności kreowanie mediów kształcimy w zakresie kreowania szeroko rozumianego obrazu medialnego marki, organizacji i osób. Program składa się głównie z warsztatów prowadzonych przez projektantów i badaczy z sektorów creative industries. Specjalność komunikacja wizualna przygotowuje do pracy w agencjach kreatywnych, reklamowych i projektowych, w obszarze projektowania komunikacji, brandingu i marketingu wizualnego.
Jeśli interesuje cię, jak zmienia się świat oraz chcesz działać na rzecz innych, kierunek życie publiczne jest dla ciebie. Na studiach pokażemy ci, jak działa życie publiczne w Polsce, czego możemy nauczyć się od innych krajów Europy i jakie zmiany następują dziś w skali świata.
Poznaj ofertę studiów z obszarów kultury, filologii i komunikacji »
Poznaj ofertę Szkoły Doktorskiej z obszarów kultury, filologii i komunikacji »
Poznaj ofertę studiów podyplomowych z obszarów kultury, filologii i komunikacji »
Jak uczymy?
Na studiach z obszaru kultury będziesz współpracował z najlepszymi specjalistami, którzy łączą pracę naukową z praktyką zawodową i na co dzień zajmują się światem mediów, sztuką i biznesem. Wspólnie z wykładowcami zrealizujesz projekty i przedsięwzięcia kulturalne. Zajęcia, w tym również teoretyczne, będą miały formułę otwartych, interaktywnych warsztatów. Będziesz korzystać ze specjalistycznych pracowni, wyposażonych w najnowszy sprzęt.
Na studiach z obszaru filologii uczysz się przede wszystkim danego języka oraz zgłębiasz zagadnienia z zakresu literatury, historii, kultury, polityki i życia społecznego. Masz do wyboru kilka specjalizacji, np. nauczycielską, tłumaczeniową, biznesową, które otwierają rozmaite możliwości zawodowe.
Na studiach z obszaru komunikacji będziesz współpracować m.in. ze specjalistami z różnych branż medialnych. Pod ich kierunkiem zrealizujesz warsztaty w profesjonalnych studiach radiowo-telewizyjnych oraz poznasz nowoczesne narzędzia niezbędne w dziennikarstwie. Podczas staży i praktyk zdobędziesz doświadczenia zawodowe. Będziesz mieć do dyspozycji specjalistyczne pracownie, w których przeprowadzisz badania medioznawcze. Nauczysz się montażu obrazu i dźwieku, obróbki graficznej oraz pracy z kamerą i mikrofonem.
Co po studiach?
Studia z obszarów kultury, filologii i komunikacji umożliwią ci połączenie zainteresowań i twórczych pasji z praktycznym przygotowaniem do pracy w sektorze kreatywnym, nowoczesnych instytucjach kultury, opiniotwórczych mediach, biznesie czy dyplomacji. Znajdziesz zatrudnienie m.in. jako specjalista w sektorze kultury i przemysłów kreatywnych, w korporacjach medialnych oraz mediach opiniotwórczych, agencjach brandingowych, reklamowych, interaktywnych i PR, studiach projektowych i graficznych, jako projektant aplikacji mobilnych, projektant gier komputerowych, projektant identyfikacji wizualnych, projektant stron internetowych, projektant User Experience, badacz, menedżer i koordynator projektów.
Dlaczego studia z obszaru kultury, filologii i komunikacji na Uniwersytecie SWPS?
Nasze kulturoznawstwo zostało ponownie nagrodzone wyróżniającą oceną Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Przygotowujemy do pracy w sektorze kreatywnym. Proponujemy nowoczesne programy skoncentrowane na kulturze współczesnej i mediach cyfrowych, warsztaty twórcze i praktyczne zajęcia z ekspertami z branży.
Filologie na Uniwersytecie SWPS cieszą się dużym zainteresowaniem. Według rankingu „Perspektyw” jesteśmy najlepszą niepubliczną uczelnią w Polsce prowadzącą studia filologiczne, zajmujemy 4. miejsce wśód wszystkich uczelni w kraju.
Uniwersytet SWPS zajmuje również pierwsze miejsce wśród polskich uczelni oferujących studia w dziedzinie nauk społecznych, które znalazły się w rankingu Times Higher Education World University Rankings 2022. Pozycja lidera w tym zestawieniu jest potwierdzeniem wysokiej jakości kształcenia oraz najwyższego poziomu naszych badań z zakresu nauk społecznych (m.in. nauk o komunikacji społecznej i mediach).
The evolving landscape of EU-China relations: should we be optimist or pessimist / Zmieniający się krajobraz stosunków UE-Chiny: powinniśmy być optymistami czy pesymistami?
What are the relations between the European Union and China today? An answer to this question is essential in order to assess the key stress issues in major policy areas. On the one hand, there are many opportunities for cooperation, but also major obstacles to progress and areas of open conflict. How has the EU's involvement in cooperation with China evolved? How do the complex political and institutional structures in Europe continue to influence the cooperation? These and many other questions are answered by prof. Paul Irwin Crookes from the University of Oxford, an experienced business and academic specialist in the field of international relations and political economy.
Jak wyglądają aktualnie relacje między Unią Europejską a Chinami? Odpowiedź na to pytanie jest niezbędna, aby ocenić kluczowe napięcia w głównych obszarach polityki. Z jednej strony widać wiele możliwości współpracy, ale także poważne przeszkody oraz obszary otwartego konfliktu. W jaki sposób ewoluowało zaangażowania UE we współpracę z Chinami? W jaki sposób złożone struktury polityczne i instytucjonalne w Europie wpływają na to zaangażowanie? Na te i wiele innych pytań odpowiada prof. Paul Irwin Crookes z Uniwersytetu Oxfordzkiego, doświadczony ekspert biznesowo-akademicki w zakresie stosunków międzynarodowych i ekonomii politycznej.
Tłumaczenie napisów zrealizowała Julia Marchlik.
The art of peace: Strategic Culture and Chinese Foreign Policy / Sztuka pokoju: kultura strategiczna i chińska polityka zagraniczna
It is hard to deny that the whole world is undergoing dynamic changes. Similarly to Europe, debates on political and economic issues are also taking place in China. One of important topics discussed frequently in relation to foreign policy is the mounting pressure between China and the United States, called by some the new Cold War. Prof. Huiyun Feng suggests that the approach of modern Chinese leaders is rather defensive, and that they base widely on the Confucian tradition. What are China's motivations and intentions in the context of foreign policy? Where do the historical roots of China's strategic culture come from? How important were the beliefs of China's six key leaders to that country's foreign policy? These and many other questions are answered by prof. Huiyun Feng, lecturer and author of books.
Trudno zaprzeczyć, że świat jest w trakcie dynamicznych przemian. Podobnie jak w Europie, również w Chinach odbywają się liczne debaty dotyczące spraw politycznych i gospodarczych. Jednym z ważnych tematów, poruszanych w ostatnim czasie w odniesieniu do polityki zagranicznej jest rosnące napięcie pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi, które niektórzy porównują z Zimną Wojną. Badania prof. Huiyun Feng sugerują, że nastawienie współczesnych chińskich przywódców politycznych scharakteryzować można jako raczej defensywne, przy czym czerpią oni szeroko z tradycji konfucjańskiej. Jakie są motywacje i intencje Chin w kontekście polityki zagranicznej? Skąd wywodzą się historyczne korzenie chińskiej kultury strategicznej? Jakie znaczenie miały przekonania sześciu kluczowych przywódców Chin dla polityki zagranicznej tego kraju? Na te i wiele innych pytań odpowiada prof. Huiyun Feng, wykładowczyni i autorka książek.
Tłumaczenie napisów zrealizowała Julia Marchlik.
China, Russian Aggression on Ukraine and the Future Global Order / Chiny, rosyjska agresja na Ukrainę i ład globalny
Russia's invasion of Ukraine of February 24th 2022 will surely be a turning point in modern history. The Russian aggression and subsequent Western countermeasures left China in a limbo between dominant economic interests and long-standing geopolitical goals. Russia’s international standing continues to degenerate, and this will only make it harder for China to balance its economic needs with geopolitics. Is China striving to maximize its own interests in the period of the conflict between Russia and Western countries which unwaver in their support of Ukraine? How to interpret China's position on this matter? How will the current situation affect the future global order? We reveal the answers to these and many other questions in the debate between the following scholars:
Prof. Paul Irwin Crookes
Prof. Huiyun Feng
Prof. Richard Griffiths
Prof. Edward Haliżak
Prof. Stephen Nagy
Prof. Yongjin Zhang
Inwazja Rosji na Ukrainę 24 lutego 2022 roku z pewnością będzie przełomowym momentem we współczesnej historii. Rosyjska agresja i późniejsze zachodnie środki zaradcze pozostawiły Chiny w zawieszeniu między dominującymi interesami gospodarczymi a długoletnimi interesami geopolitycznymi. Międzynarodowa pozycja Rosji ulega coraz większej degradacji, a to sprawia, że Chinom będzie tylko trudniej utrzymać równowagę między swoimi potrzebami gospodarczymi i geopolityką. Czy Chiny dążą do maksymalizacji własnych interesów w okresie konfliktu między Rosją a krajami zachodnimi jednoznacznie opowiadającymi się po stronie Ukrainy? Jak interpretować stanowisko Chin w tej sprawie? W jaki sposób obecna sytuacja wpłynie na przyszły ład globalny? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań ujawniamy w debacie, w której udział wzięli:
Prof. Paul Irwin Crookes
Prof. Huiyun Feng
Prof. Richard Griffiths
Prof. Edward Haliżak
Prof. Stephen Nagy
Prof. Yongjin Zhang
Tłumaczenie napisów zrealizował Feliks Ostrowicki.
Paul Irwin Crookes, Associate Professor
expert
Professor is the Director of Graduate Studies at the Oxford School of Global and Area Studies in the University of Oxford where he teaches on China’s international relations and foreign policy. He gained his M.Phil. and Ph.D. degrees from the Centre of International Studies at the University of Cambridge and holds a B.Sc. (Economics) from the London School of Economics. He embarked on an academic career after working for 20 years in the international IT industry. Professor Crookes has particular interests in EU-China relations, China’s innovation capabilities and the security issues of cross-Taiwan Strait relations. His work includes The Politics of EU-China Economic Relations: An Uneasy Partnership(Palgrave Macmillan, 2016), co-authored with John Farnell, and he has published his research in journals such as China Information, Journal of Current Chinese Affairs, International Politics, European View, The RUSI Journal, and European Foreign Affairs Review. He has also written articles for policy forums such as Asia Dialogue, ChinaFile and Europe’s World as well as delivered presentations to leading think-tanks such as Chatham House and RUSI in London and the EU-Asia Centre in Brussels.
Huiyun Feng, Associate Professor
expert
Senior Lecturer in the School of Government and International Relations at Griffith University, Australia. She is a former Jennings Randolph Peace Scholar at United States Institute of Peace and Co-CI of a three-year MacArthur Foundation project “How China Sees the World”. Her publications appeared in European Journal of International Relations, Security Studies, The Pacific Review, International Politics, International Affairs, Cambridge Review of International Studies, Chinese Journal of International Politics, Journal of Contemporary China, etc. She is the author of Chinese Strategic Culture and Foreign Policy Decision-Making: Confucianism, Leadership and War (Routledge, 2007) and co-author of Prospect Theory and Foreign Policy Analysis in the Asia Pacific: Rational Leaders and Risky Behaviour (Routledge, 2013), How China Sees the World: Insights from China’s International Relations Scholars (Palgrave 2019) and Contesting Revisionism: China, the United States, the Transformation of International Order (Oxford University Press, 2021). Her recent co-edited volume is China’s Challenges and International Order Transition: beyond Thucydides’s Trap (University of Michigan Press, 2020).
The Confucian Philosophy of Family Feeling as an Inspiration for a New Geopolitical Order
In the first two decades of the 21st century, changes in the geopolitical order of the world accelerated significantly. The Peace of Westphalia, which ended the Thirty Years' War, marked the beginning of a system made up of sovereign states, each with exclusive sovereignty within its own geographic boundaries. However, this solution turned out to be insufficient. The connection between family, state and the world in Confucian philosophy will give rise to an alternative concept of politics in which management is firmly rooted in personal cultivation within the institution of the family. Is Confucian philosophy the source of the new geopolitical order? How to care for solidarity and morality in a dynamically changing world? How does Confucianism affect society? Answers to these and many other questions are provided by a renowned scholar of China, prof. Roger T. Ames.
W ciągu pierwszych dwóch dekad XXI wieku zmiany w porządku geopolitycznym świata zdecydowanie przyspieszyły. Pokój westfalski, który zakończył wojnę trzydziestoletnią, oznaczał początek systemu złożonego z suwerennych państw, z których każde ma wyłączną władzę we własnych granicach geograficznych. Rozwiązanie to okazało się jednak niewystarczające. Połączenie między rodziną, państwem i światem w filozofii konfucjańskiej może stworzyć alternatywną koncepcję polityki, w której przewodzenie innym jest głęboko zakorzenione w rozwoju osobistym w ramach instytucji rodziny. Czy filozofia konfucjańska może być źródłem nowego porządku geopolitycznego? Jak dbać o solidarność i moralność w dynamicznie zmieniającym się świecie? W jaki sposób konfucjanizm wpływa na społeczeństwo? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań udziela światowej sławy badacz, prof. Roger T. Ames.
Tłumaczenie zrealizowała Julia Trzaska.
China and the next Liberal World Order
The re-emergence of China as a key political and economic actor since the liberalization of the late 1970s may well turn out to be one of the most important developments in recent world history. To sustain growth in a context of neoliberal globalization, China has had to outdo other developing countries in terms of foreign investment. This approach required economic and social liberalization. What impact will China's growing economic and political power have on the world in the international system, and well-established institutional order? This and many other questions are answered by prof. Yongjin Zhang.
Ponowne pojawienie się Chin jako kluczowego gracza politycznego i gospodarczego od czasu liberalizacji pod koniec lat 70. może okazać się jednym z najważniejszych wydarzeń w najnowszej historii świata. Aby utrzymać wzrost w warunkach neoliberalnej globalizacji, Chiny musiały prześcignąć inne kraje rozwijające się na płaszczyźnie inwestycji zagranicznych. Takie podejście wymagało liberalizacji gospodarczej i społecznej. Jaki wpływ na świat będzie miała rosnąca potęga ekonomiczna i polityczna Chin w systemie międzynarodowym i ugruntowanym porządku instytucjonalnym? Na to i wiele innych pytań odpowiada prof. Yongjin Zhang.
Tłumaczenie zrealizowała Julia Trzaska.
Beyond the boundaries of western and non-western intellectual traditions
People living in a given country, under the influence of various geographical, historical or mental conditions, create their individual culture, which is subjected to constant pressure related to progress, education and the interplay of external trends. If we want to get to the origins of creating China's intellectual tradition, we must travel thousands of years back, as this is one of the world's oldest cultures. During the discussion panel, we look at Confucian values and consider how we can connect our knowledge about Chinese civilization and its fundamental values with an understanding of today's China. The panel is attended by outstanding scientists: prof. Roger T. Ames, prof. Bogdan Góralczyk, prof. Zhang Yongjin and Dr. Małgorzata Religa. It is hosted by prof. Marcin Jacoby.
Ludzie zamieszkujący dany kraj, pod wpływem różnych uwarunkowań geograficznych, historycznych czy mentalnych kreują swoją indywidualną kulturę, która poddawana jest ciągłym naciskom związanym z postępem, edukacją i naporem zewnętrznych nurtów. Jeżeli chcemy dotrzeć do początków tworzenia tradycji intelektualnej Chin, musimy odbyć podróż tysiące lat wstecz, gdyż kultura ta jest jedną z najstarszych na świecie. Podczas panelu dyskusyjnego przyglądamy się wartościom konfucjańskim i zastanawiamy się, jak możemy powiązać naszą wiedzę o chińskiej cywilizacji i fundamentalnych dla niej wartościach ze zrozumieniem dzisiejszych Chin. W wzięli udział wybitni naukowcy: prof. Roger T. Ames, prof. Bogdan Góralczyk, prof. Zhang Yongjin oraz dr Małgorzata Religa, spotkanie poprowadził prof. Marcin Jacoby.
Tłumaczenie zrealizował Jakub Sągolewski.
Professor Roger T. Ames
expert
Professor is Humanities Chair Professor at Peking University, Academic Director of the Peking University Berggruen Research Center, and Professor Emeritus of Philosophy at the University of Hawai’i. He is former editor of Philosophy East & West and founding editor of China Review International. Ames has authored several interpretative studies of Chinese philosophy and culture: Thinking Through Confucius (1987), Anticipating China (1995), Thinking from the Han (1998), and Democracy of the Dead(1999) (all with D.L. Hall), Confucian Role Ethics: A Vocabulary (2011), and most recently Human Becomings: Theorizing ‘Persons’ for Confucian Role Ethics (2021). His publications also include translations of Chinese classics: Sun-tzu: The Art of Warfare (1993); Sun Pin: The Art of Warfare (1996) (with D.C. Lau); the Confucian Analects (1998) and the Chinese Classic of Family Reverence: The Xiaojing (2009) (both with H. Rosemont), Focusing the Familiar: The Zhongyong (2001), and The Daodejing (with D.L. Hall) (2003). Almost all of his publications are now available in Chinese translation, including his philosophical translations of Chinese canonical texts. He has most recently been engaged in compiling the new Sourcebook of Classical Confucian Philosophy with its companion A Conceptual Lexicon of Classical Confucian Philosophy, and in writing articles promoting a conversation between American pragmatism and Confucianism.
Professor Yongjin Zhang
expert
Professor currently teaches International Politics at the University of Bristol in the United Kingdom. He holds M.Phil. and D.Phil. both in International Relations from the University of Oxford. His principal research interest and publications cut across the boundaries of international relations theory and Chinese history, politics, economic transformation and international relations. He has also published in the area of the political economy of Chinese global businesses and that of East Asian regionalism and regional security in the Asia-Pacific. One of his current research projects is on "International Relations in Ancient China: Ideas, Institutions and Law", an interdisciplinary research drawing upon political philosophy, history of ideas, ancient history and international relations theory. His recent publications include "Barbarising” China in American trade war discourse: The Assault on Huawei (2021), The Chinese School, Global Production of Knowledge and Contentious Politics in the Disciplinary IR(2020), China and the Global Reach of Human Rights (2019).
prof. Bogdan J. Góralczyk
expert
Professor is a political scientist and sinologist. He currently serves as a professor of the Centre for Europe at the University of Warsaw. He is the former Ambassador of Poland to Thailand and head of the Polish diplomatic missions to Burma and the Philippines. His most recent publications available in Polish are: three volumes of comprehensive account of four decades of transformation in China (2018-22), Trianon Syndrome in Hungary (2020) and a book-long essay on Burma/Myanmar (2021). He has published numerous books on China, Central Europe, Hungary and the CE. Professor Góralczyk is also a Head of Editorial Board of the Studia Europejskie - Studies in European Affairs quarterly.
Professor Marcin Jacoby
Professor Marcin Jacoby is a sinologist and translator. His area of expertise includes social and political issues of the East Asia region, in particular China and the Republic of Korea. He is interested in the historical and cultural roots of transformational processes of this region of the world. His research interests include Chinese classical literature and culture of ancient China. He is fluent in contemporary and classical Chinese and translates Chinese literature into Polish. At SWPS University, he teaches literature, art and cultural diplomacy of China and East Asia.
Sinolog, tłumacz, ekspert zajmujący się zagadnieniami polityczno-społecznymi regionu Azji Wschodniej, szczególnie Chin i Republiki Korei. Dziekan Wydziału Nauk Humanistycznych na Uniwersytecie SWPS oraz kierownik Katedry Studiów Azjatyckich gdzie prowadzi zajęcia z zakresu wiedzy o Chinach i Azji Wschodniej: literatury, sztuki i dyplomacji kulturalnej.
Rola Chin we współczesnych stosunkach międzynarodowych nieustannie rośnie. Chiny szeroko angażują się nie tylko w handel międzynarodowy, ale również w projekty infrastrukturalne, oferujące atrakcyjne linie kredytowe dla państw rozwijających się. Realizowana przez Chiny koncepcja nowego Jedwabnego Szlaku to kompleksowa strategia, która może wspomóc rozwój państw trzecich, szczególnie należących do tzw. globalnego południa. Jakie wyzwania polityczne i gospodarcze stoją przed Chinami? W jaki sposób ewoluuje koncepcja „Pasa i szlaku”? Na jakie problemy współczesnego świata może odpowiedzieć ta inicjatywa? Na te pytania odpowiada prof. Richard Griffiths w rozmowie z dr. hab. Marcinem Jacobym.
Tłumaczenie napisów zrealizowała Aleksandra Lisicka.
Kliknij tutaj, by posłuchać podcastu na Spotify, lub wybierz swój ulubiony serwis streamingowy: Apple Podcasts, Lecton.
China's role in contemporary international relations is constantly growing. The concept of the development of a society based on the idea of "living in unity", as well as economic, political or cultural cooperation is an introduction to the dialogue about the future of the world in the era of globalization. The concept of the new Silk Road proposed by China is a comprehensive strategy, the implementation of which may contribute to the development of third country markets. What political and economic challenges is China facing? How is the One Lane One Road concept evolving? What problems of the modern world will this initiative respond to? These questions will be answered by prof. Richard Griffiths in an interview with Dr. hab. Marcin Jacoby.
Professor Richard Griffiths
gość
An economic historian who graduated with a B.Sc. (Econ) (Wales) and a Ph.D. (Cambridge). He has taught in Manchester and has been a professor in Amsterdam, the EUI (Florence) and Leiden. He has worked in developing MOOCs with Leiden’s Centre of innovation and received Coursera's ‘Outstanding Educator Award for Innovation’. He has published widely on topics ranging from 19th and 20th century economic development, economic integration, political economy, development economics, ‘small states’ and, most recently, China’s Belt and Road Initiative. At present, he runs the New Silk Roads project at the Institute for Asian Studies, which attempts to place the BRI in a relevant comparative context. His recent books include Revitalising the Silk Road (2017), The New Silk Road (2018), The Maritime Silk Road (2019) and (edited with A.C. Hughes) In the Way of the Road. The Ecological Consequences of Infrastructure (2021). He is currently completing a manuscript on China and the Ports of the Indian Ocean.
Professor Marcin Jacoby
prowadzący
Sinolog, tłumacz, ekspert zajmujący się zagadnieniami polityczno-społecznymi regionu Azji Wschodniej, szczególnie Chin i Republiki Korei. Dziekan Wydziału Nauk Humanistycznych na Uniwersytecie SWPS oraz kierownik Katedry Studiów Azjatyckich gdzie prowadzi zajęcia z zakresu wiedzy o Chinach i Azji Wschodniej: literatury, sztuki i dyplomacji kulturalnej.
Professor Marcin Jacoby is a sinologist and translator. His area of expertise includes social and political issues of the East Asia region, in particular China and the Republic of Korea. He is interested in the historical and cultural roots of transformational processes of this region of the world. His research interests include Chinese classical literature and culture of ancient China. He is fluent in contemporary and classical Chinese and translates Chinese literature into Polish. At SWPS University, he teaches literature, art and cultural diplomacy of China and East Asia.
Chiny i Japonia od lat rywalizują o pozycję na mapie Azji. Relacje pomiędzy tymi mocarstwami układały się w różny sposób - od wzajemnej niechęci po strategiczne ocieplanie stosunków. Ale mimo politycznych sporów drugą i trzecią potęgę ekonomiczną świata, łączą bardzo silne zależności gospodarcze. Obydwa azjatyckie państwa mają za sobą trudną historię polityczną. Chodzi zwłaszcza o krwawą agresję japońską na Chiny podczas II wojny światowej. Czy mimo wielu różnic i przeciwieństw Chiny i Japonia mają szansę na przyjazne relacje? Jak Chiny wyobrażają sobie współistnienie dla regionu? Dlaczego tak ważne dla Japonii są kwestie związane z bezpieczeństwem? Jak w przyszłości może wyglądać współpraca tych państw? Na te pytania odpowiada prof. Stephen Nagy w rozmowie z dr. hab. Marcinem Jacobym.
Tłumaczenie napisów zrealizowała Aleksandra Lisicka.
Kliknij tutaj, by posłuchać podcastu na Spotify, lub wybierz swój ulubiony serwis streamingowy: Apple Podcasts, Lecton.
China and Japan have been competing for a position on the map of Asia for years. Relations between these powers developed in various ways - from mutual dislike to strategic warming of relations. But despite the political disputes, the world's second and third economic power are united by very strong economic dependencies. Both Asian countries shared a difficult political history. It is main point of contention is the brutal Japanese aggression against China during World War II. Despite many differences, can China and Japan maintain friendly ties? How does China imagine coexistence for the region? Why are security issues so important to Japan? How can these countries cooperate in the future? These questions are answered by prof. Stephen Nagy in an interview with prof. Marcin Jacoby.
Culture Zone of SWPS University
The Culture Zone of SWPS University is a project in which, together with the invited guests, we discuss various elements of the culture that surrounds us, as well as introduce the realities, phenomena and customs present in other countries.
Stephen Nagy, Associate Professor
gość
Teaches at the International Christian University in Tokyo. He is also a fellow at the Canadian Global Affairs Institute (CGAI) and a visiting fellow with the Japan Institute for International Affairs (JIIA). He is currently the Director of Policy Studies for the Yokosuka Council of Asia-Pacific Studies (YCAPS) and a Governor for the Canadian Chamber of Commerce in Japan (CCCJ). He was a Distinguished Fellow with the Asia Pacific Foundation from 2017-2020. His recent funded research projects are “Sino-Japanese Relations in the Wake of the 2012 Territorial Disputes: Investigating changes in Japanese Business’ trade and investment strategy in China”, and “Perceptions and drivers of Chinese view on Japanese and US Foreign Policy in the Region”. He is currently working on middle power approaches to great power competition in the Indo-Pacific. His recent publications include Quad-Plus? Carving out Canada’s Middle Power Role (2020), Indo-Pacific Resilience, Prosperity and Stability: Canada’s Capabilities-led Approach to Strategic Free and Open Indo-Pacific Engagement (2021), Sino-Japanese Reactive Diplomacy as seen through the Interplay of the Belt and Road Initiative and the Free and Open Indo-Pacific Vision (2021).
prof. Marcin Jacoby
prowadzący
Sinolog, tłumacz, ekspert zajmujący się zagadnieniami polityczno-społecznymi regionu Azji Wschodniej, szczególnie Chin i Republiki Korei. Dziekan Wydziału Nauk Humanistycznych na Uniwersytecie SWPS oraz kierownik Katedry Studiów Azjatyckich gdzie prowadzi zajęcia z zakresu wiedzy o Chinach i Azji Wschodniej: literatury, sztuki i dyplomacji kulturalnej.
Branding i kultura łączą się ze sobą w dwojaki sposób. Z jednej strony sprowadzają się do wspólnego mianownika, jakim jest budowanie relacji ze społeczeństwem. Z drugiej zaś, dążą do osiągnięcia podobnego celu, czyli kreowania wizerunku, którego ważnym elementem jest branding. To właśnie on gwarantuje organizacji zarówno wyróżnienie się na tle konkurencji jak i rozpoznawalność w przestrzeni publicznej oraz w kanałach kultury masowej.
W jaki sposób zatem kultura wpływa na projektowanie Systemu Identyfikacji Wizualnej, który jest jednym z elementów brandingu? Dlaczego wiele logotypów tak łatwo zapamiętujemy i z czego wynika ich sukces? Jak wyglądały najbardziej spektakularne zmiany SIW światowych i polskich marek? I przede wszystkim jak prezentuje się nowy System Identyfikacji Wizualnej Uniwersytetu SWPS? Na te i wiele innych pytań odpowiada gościni webinaru Sylwia Bodnar - projektantka komunikacji, copywriterka oraz wykładowczyni w Katedrze Grafiki Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu. Spotkanie prowadzi Mateusz Antczak - autor Systemu Identyfikacji Wizualnej naszego Uniwersytetu.
Podcastu można też posłuchać na Spotify:
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/gdy-branding-marek-spotyka-si%C4%99-z-kultur%C4%85-znane-i-mniej/id1486199502?i=1000538682060
- https://lectonapp.com/pl/podcast/ceaedab5-7601-4aca-95ad-424d4d7c8f0c?_lst
Interesujesz się kulturą? Dołącz do nas w grupie Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS na Facebooku.
Gość
Sylwia Bodnar
Projektantka komunikacji, copywriterka, absolwentka psychologii na Uniwersytecie SWPS. Na co dzień zajmuje się wspieraniem małych firm w budowaniu ich tożsamości oraz budowaniu społeczności wokół marki. W Katedrze Grafiki Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu uczy jak badać wizerunek oraz jak wykorzystywać psychologię w projektowaniu komunikacji. Jest autorką wizerunkowych akrobacji – cyklicznych warsztatów dla twórców i twórczyń, podczas których uczy jak budować angażującą i wyróżniającą komunikację marki. Uwielbia rękodzieło i alternatywną kawę z lokalnych palarni.
Prowadzący
Mateusz Antczak
Projektant działający na pograniczu teorii i praktyki designu. Zawodowo zajmuje się m.in. badaniem, projektowaniem oraz wdrażaniem programów Corporate Identity. W swojej pracy koncentruje się na projektowaniu grafiki użytkowej ze szczególnym uwzględnieniem znaku marki oraz identyfikacji wizualnych. Definiuje rolę projektanta nie jako jedynie dostawcy gotowych rozwiązań, ale przede wszystkim konsultanta, doradcy, moderatora oraz mentora. Swoją działalność dydaktyczną realizuje przy okazji warsztatów projektowych oraz współpracując z Katedrą Grafiki Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu. Badawczo zajmuje się wpływem szeroko pojętego designu na projektowanie i modelowanie komunikacji, w szczególności w obszarach Corporate Identity oraz brandingu.
Czy wiecie, że właśnie w tym roku Uniwersytet SWPS obchodzi swoje 25-lecie? Jak rozpoczęła się historia jedynego jak dotąd Uniwersytetu prywatnego w Polsce? Wszystko zaczęło się w 1996 roku, gdy grupa naukowców Polskiej Akademii Nauk podjęła śmiałą decyzję o utworzeniu uczelni, która będzie kształciła na najwyższym poziomie. Niezgoda na ówczesny poziom edukacji wyższej w Polsce i spójna wizja modelu nauczania doprowadziły wspomnianych dydaktyków do stworzenia Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej – czyli dzisiejszego Uniwersytetu SWPS.
25 lat dynamicznego rozwoju
Od momentu powstania Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej minęło ćwierć wieku, jednak niezmienne pozostało poczucie odpowiedzialności za sprawy społeczne i podejmowanie nieoczywistych wyborów, które tworzą nowe trendy. Znajdowanie się blisko ludzi, budowanie otwartej i odważnej uczelni, stały się drogowskazem, który wyznacza ścieżki rozwoju Uniwersytetu SWPS. Nazywamy się Uniwersytetem Humanistycznospołecznym i jesteśmy nim w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ nieustannie znajdujemy się blisko ludzi, ich problemów oraz jesteśmy otwarci na dialog i współpracę.
Otwarci na zmiany
Zależy nam na tym, by każdy mógł dostrzec już na pierwszy rzut oka nasze wartości i to jak dynamicznie nasza uczelnia się rozwija. Dlatego stworzyliśmy nową koncepcję identyfikacji wizualnej, której autorami są Mateusz Antczak – absolwent Grafiki Uniwersytetu SWPS, który obecnie wykłada na tym kierunku oraz Dział Marketingu naszej uczelni. Niezwykle istotnym elementem nowego SIW było logo. Zobaczcie jak prezentuje się teraz:
Coś więcej niż logo
Nowe logo Uniwersytetu SWPS jest czymś więcej niż tylko znakiem graficznym. To system, który obrazuje, to co dla nas najważniejsze, uwzględnia dynamikę jednostek organizacyjnych w firmie oraz wspiera spójność wizerunkową Uniwersytetu, w wielu kanałach komunikacji. Jak to możliwe?
- Nowy system oparty jest na planie koła, które zostało podzielone na wycinki odpowiadające literom polskiego alfabetu.
- Litery składające się na nazwę jednostki wypełniają poszczególne wycinki, budując niepowtarzalny znak.
- Logo w wersji podstawowej zbudowane jest na bazie nazwy uczelni, czyli słów „Uniwersytet SWPS”.
Nowy system identyfikacji wizualnej jest odpowiedzią na dynamiczny rozwój organizacji na przestrzeni ostatnich lat. Z uczelni o profilu psychologicznym staliśmy się uniwersytetem, który systematycznie poszerza ofertę naukową o kolejne dyscypliny. Nowoczesną edukację na różnorodnych kierunkach studiów łączymy z intensywną działalnością badawczą i zaangażowaniem w sprawy społeczne. Diagnozujemy problemy i projektujemy rozwiązania, które podnoszą jakość naszego życia, a przede wszystkim nieustannie kreują nowy poziom nauczania wyższego w Polsce.
Jesteście ciekawi, jak postępował proces projektowy? Aby przybliżyć Wam przebieg kreowania nowego Systemu Identyfikacji Wizualnej, zapraszamy Was na webinar w ramach Strefy Desigu, w którym udział weźmie autor SIW - Mateusz Antczak. Podczas wydarzenia, wspólnie z naszymi gośćmi spojrzymy na proces projektowania Systemu Identyfikacji Wizualnej. Webinar będzie transmitowany na żywo już 4 października o godz. 18.00 link do niego znajdziecie tutaj.
Jeśli interesujesz się zjawiskami społecznymi, kulturą i sztuką, chcesz pracować w przemysłach kreatywnych, twoją pasją są języki obce, lubisz poznawać obce kultury lub pragniesz zgłębiać tajniki dziennikarstwa, studia z obszaru kultury, filologii i dziennikarstwa na Uniwersytecie SWPS będą dla ciebie właściwym wyborem.
Czego uczymy?
Proponujemy nowoczesne programy skoncentrowane na kulturze współczesnej i mediach cyfrowych, warsztaty twórcze i praktyczne zajęcia z ekspertami z branży. Uczymy naszych studentów rozumieć kulturę współczesną w całej złożoności. Kształcimy wrażliwych i empatycznych humanistów, którzy potrafią diagnozować rzeczywistość i tworzyć efektywne rozwiązania dla świata kultury, biznesu i organizacji społecznych.
Nasi studenci zdobywają wiedzę i kompetencje kulturowe nie tylko po to, by badać i opisywać zmieniający się świat, lecz także by takie zmiany inicjować i wdrażać. To ludzie o szerokich horyzontach, myślący krytycznie i świetnie odnajdujący się w multikulturowym tyglu. Prowadzą działania w przestrzeni publicznej, angażują się obywatelsko, przewidują trendy kulturowe, wykorzystują wiedzę z zakresu marketingu kulturowego w praktyce, realizują projekty na styku nauki, sztuki i biznesu, tworzą społeczne innowacje.
Na studiach kulturoznawczych i w School of Ideas uczymy naszych studentów rozumieć kulturę współczesną w całej jej złożoności. Kształcimy wrażliwych i empatycznych humanistów, którzy potrafią diagnozować problemy rzeczywistości, a także tworzyć i wdrażać efektywne rozwiązania dla świata kultury, biznesu i organizacji społecznych.
Na studiach filologicznych opanujesz wybrany język obcy na poziomie C1, zgłębisz praktykę jego użycia w komunikacji i biznesie oraz poznasz zagadnienia z zakresu literatury, historii, kultury, polityki i życia społecznego wybranego obszaru językowego. Oferujemy też możliwość intensywnej nauki dwóch języków obcych: filologii angielskiej z rozszerzonym chińskim, japońskim, hiszpańskim, niemieckim lub rosyjskim, a także filologii szwedzkiej, norweskiej, iberystyki i italianistyki z rozszerzonym angielskim.
Na studiach dziennikarskich będziesz współpracować m.in. ze specjalistami z różnych branż medialnych. Pod ich kierunkiem zrealizujesz warsztaty w profesjonalnych studiach radiowo-telewizyjnych oraz poznasz narzędzia współczesnego dziennikarza. W naszej ofercie znajdziesz ciekawe specjalizacje, takie jak marketing internetowy, komunikacja online, branding, reklama i public relations czy digital i social media, które odpowiadają na potrzeby i wyzwania współczesnego rynku pracy.
Sprawdź pełną ofertę studiów z obszaru kulturoznawstwa, filologii i dziennikarstwa »
ŻYCIE PUBLICZNE – NOWY KIERUNEK W NASZEJ OFERCIE
Jeśli interesuje cię, jak zmienia się świat, ciekawi cię polityka, chcesz mieć wpływ na otaczającą cię rzeczywistość i działać na rzecz innych, wybierz wyjątkowe studia na kierunku Życie publiczne. Ochrona klimatu, równość płci, cyfryzacja zdrowia – to wszystko gorące tematy życia publicznego. Na tych studiach pokażemy ci jak działa życie publiczne w Polsce, czego możemy nauczyć się od innych krajów Europy i jakie zmiany następują dziś w skali świata. Nauczysz się jak badać zjawiska społeczne, analizować wydarzenia polityczne, mobilizować ludzi wokół ważnych spraw i prowadzić wspólne projekty.
Co po studiach?
Studia z obszarów kultury i dziennikarstwa umożliwią ci połączenie zainteresowań i twórczych pasji z praktycznym przygotowaniem do pracy w sektorze kreatywnym, nowoczesnych instytucjach kultury, opiniotwórczych mediach. Nasi absolwenci pracują jako freelancerzy, menedżerowie i animatorzy kultury, badacze, dziennikarze, artyści bądź specjaliści w instytucjach publicznych, agencjach brandingowych, reklamowych, interaktywnych i PR.
Jako absolwent filologii znajdziesz zatrudnienie w międzynarodowym środowisku biznesowym, organizacjach państwowych i pozarządowych, instytucjach edukacyjnych, agencjach reklamowych, domach mediowych, wydawnictwach, biurach tłumaczeń, mediach, rozrywce, przy produkcji telewizyjnej i filmowej, w turystyce i sektorze usług wymagających zaawansowanej znajomości języków obcych; możesz też założyć własną firmę tłumaczeniową.
Zapoznaj się również z bogatą ofertą studiów podyplomowych z obszaru kultury, filologii i dziennikarstwa »
Dlaczego studia z obszaru kultury, filologii i dziennikarstwa na Uniwersytecie SWPS?
Studia kulturoznawcze na Uniwersytecie SWPS otrzymały wyróżniającą ocenę Polskiej Komisji Akredytacyjnej, nadzorującej proces kształcenia w całym kraju. Spośród ośmiu kryteriów jakościowych – aż w siedmiu uczelnia uzyskała najwyższą notę. Według rankingu „Perspektyw” wraz z Uniwersytetem Warszawskim otwieramy listę najlepszych uczelni w kraju oferujących studia z tego zakresu. Przygotowujemy do pracy w sektorze kreatywnym.
Filologie na Uniwersytecie SWPS cieszą się dużym zainteresowaniem. Według rankingu „Perspektyw” jesteśmy najlepszą niepubliczną uczelnią w Polsce prowadzącą studia filologiczne.
Studia z obszaru komunikacji wyróżnia bogata współpraca z najbardziej opiniotwórczymi dziennikami – „Gazetą Wyborczą”, „Rzeczpospolitą”, a także stacją TVN, gdzie najlepsi studenci odbywają praktyki i staże.
Czy inicjatywy zmierzające do „uzdrowienia sieci” mają realne szanse powodzenia, czy to tylko mrzonki? – Kiedy internet stawał się popularny, to nie śniło nam się chyba, z jakimi problemami przyjdzie nam się zmierzyć – rozpoczęła dyskusję Justyna Dżbik-Kluge, dziennikarka Radia Zet prowadząca debatę. W fotelach ekspertów zasiedli: Wanda Buk, wiceminister cyfryzacji, Richard Allan, wiceprezes Facebooka ds. polityki publicznej, oraz Dominik Batorski, socjolog internetu z ICM Uniwersytetu Warszawskiego.
– Chyba nie mogę zgodzić się z tezą, że internet wymaga naprawy, bo jest popsuty. Zaskoczył nas, jeśli chodzi o swój rozwój na przestrzeni ostatnich lat. Nie spodziewaliśmy się, że tak urośnie. Musimy za tym rozwojem nadążyć. Pytanie, czy nie za późno się obudziliśmy? – mówiła Wanda Buk.
Polecamy debatę „Jak naprawić internet?” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.
Chór Uniwersytetu SWPS i trio Bastarda wkrótce zaprezentują wspólny projekt muzyczny – płytę „Kołowrót”. Projekt łączy polską tradycję muzyczną i nowoczesny styl aranżacji utworów, trafiający do współczesnego odbiorcy. Twórcy pomysłu gwarantują najwyższą jakość muzyczną. Planowany nakład płyty to 1000 egzemplarzy, dodatkowo materiał będzie publikowany w ogólnodostępnych kanałach, takich jak Spotify czy Bandcamp. Materiał powstaje z okazji 25-lecia Uniwersytetu SWPS, a patronat medialny nad projektem objęła Strefa Kultur.
Chór Uniwersytetu SWPS – nieustająca pasja śpiewania
Chór Uniwersytetu SWPS to barwny i otwarty zespół 50 osób (amatorów i profesjonalistów), pełen pomysłów i dobrej energii. Powstał w 2001 r. i początkowo uświetniał oprawę uroczystości uczelni. Z czasem jego członkowie zaczęli podejmować i realizować nowe formy wypowiedzi artystycznej oraz docierać do większego grona słuchaczy. Od początku działa pod kierownictwem Ewy Mackiewicz-Pilich.
Zespół był zapraszany do udziału w licznych projektach chóralnych (Video Games Live, wykonanie VIII Symfonii G. Mahlera czy Carmina Burana C. Orffa). Potwierdzeniem jego umiejętności są liczne nagrody zdobywane na konkursach w kraju i za granicą – chór siedmiokrotnie zajmował I miejsce, ośmiokrotnie II i czterokrotnie III. W 2010 r. zespół zdobył III miejsce na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Chóralnej w Ochrydzie (Macedonia). Uczestniczył również w przeglądach chóralnych w kraju (Warszawa, Wrocław) oraz poza jego granicami (Słowacja). W ostatnich latach jego misją stało się promowanie polskiej kultury poza granicami kraju: występował z cyklami koncertów w Szwecji (2017) i Hiszpanii (2019). Podczas koncertów występował z takimi osobowościami muzycznymi, jak: Łukasz Borowicz, Gabriel Chmura, Izabella Kłosińska, Olga Pasiecznik czy Wojciech Gierlach.
Celem zespołu jest wychodzenie poza utarte schematy, pokazywanie różnorodności kulturowej i bogactwa muzyki chóralnej.
Trio Bastarda – jazz, muzyka klasyczna i eksperymenty
Bastarda to jeden z najciekawszych eksperymentalnych zespołów łączących jazz z muzyką klasyczną, tworzący własne, współczesne aranżacje muzyki dawnej i tradycyjnej. W jego skład wchodzą: Paweł Szamburski (klarnet), Michał Górczyński (klarnet kontrabasowy), Tomasz Pokrzywiński (wiolonczela). Trio koncertuje na festiwalach muzyki klasycznej i współczesnej, zawsze przyciągając komplet publiczności, i zbiera doskonałe recenzje krytyków muzycznych.
Artyści podejmują odważną próbę reinterpretacji muzyki dawnej oraz stworzenia na jej podstawie autorskiego języka dźwiękowego. W ich muzyce usłyszymy kilkusetletnie śpiewy chorałowe, motety czy litanie niejednokrotnie rozbijające się na małe odcinki. Muzycy improwizując wokół archaicznych melodii – komponując i aranżując na ich podstawie zupełnie nowe utwory – budują pomost łączący odległe w czasie muzyczne światy, docierają do ich uniwersalnego, duchowego wymiaru. Muzyka Bastardy to współczesna, oryginalna i bardzo osobista wypowiedź wsparta na bogatych tradycjach muzycznych.
Bastarda ma w repertuarze płyty: „Promitat eterno”, „Ars moriendi” oraz „Nigunim” – wydaną w kwietniu 2020 r., zainspirowaną tradycyjnymi pieśniami chasydzkimi, która zyskała świetne recenzje. W tej chwili trio wydaje kolejną płytę „Fado”.
Płyta na jubileusz i na cały rok
Jak Chór Uniwersytetu SWPS może uczcić 25. rocznicę istnienia uczelni? Na pewno muzycznie. Na płytę „Kołowrót” złożą się opracowania polskich pieśni obrzędowych związanych ze zmianami pór roku. Utwory czerpią wyłącznie ze źródeł tradycyjnych, zaś zamieszczone na płycie opracowania zostaną przygotowane przez członków Bastardy. Materiał będzie ułożony w czterech blokach nawiązujących do cyklicznych przemian zachodzących w przyrodzie i obrzędów związanych z polskimi tradycjami. Kompozytorzy stworzą dla nich atrakcyjną brzmieniowo, nastrojową oprawę inspirowaną muzyką jazzową przeznaczoną na chór z towarzyszeniem instrumentów.
Członkowie Chóru i muzycy tria Bastarda planują wydanie płyty „Kołowrót” we wrześniu tego roku. Każdy z nas może wesprzeć ten unikatowy, pełen inspirujących brzmień projekt, dokonując wpłaty na portalu zrzutka.pl. Zbiórka trwa do 31 maja 2021 r. Czekamy z niecierpliwością i zachęcamy do wsparcia!
Jakie kino lubimy? Co chcemy oglądać na srebrnym ekranie? Jaki obraz współczesnego Polaka pokazują filmowi twórcy? Nasz gust zbadał zespół naukowców z Uniwersytetu SWPS we współpracy z Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym.
„Dzień świra”, „Zimna wojna”, „Bogowie”, „Seksmisja”, „Chłopaki nie płaczą” i „Sami swoi” – to zdaniem Polaków produkcje wszechczasów. Co w rzeczywistości sądzimy o kondycji naszej kinematografii? Co dzisiaj oznacza dla nas „kino polskie”? Na te i wiele innych pytań odpowiada raport „Polacy o polskich filmach – opinie Polaków o polskim kinie i ich postawy wobec polskiej produkcji filmowej. Badania społeczne”.
Artykuł pochodzi z Centrum Prasowego Uniwersytetu SWPS.
Spada czytelnictwo książek i prasy, natomiast dynamicznie rośnie popularność materiałów audiowizualnych. Trwająca od roku pandemia i dostęp do platform streamingowych dodatkowo wzmocniły siłę przekazu dziesiątej muzy.
Dziś film to nie tylko kino czy telewizja, lecz także platformy, które oferują dostęp do niemal wszystkich tytułów, jakie powstały, powstają i będą powstawały. Sytuacja ta stawia współczesnego widza przed koniecznością dokonywania licznych wyborów – mówi prof. Mikołaj Cześnik, kierownik badania.
Kino jest często komentarzem do społecznej, gospodarczej i politycznej rzeczywistości. Zmienia system wartości, komentuje je, czasami przeciwdziała dominującym trendom lub wręcz przeciwnie – wzmacnia je lub nawet kreuje. Dzięki swojej popularności i zasięgowi ma siłę nieporównywalną z literaturą, malarstwem czy rzeźbą. W Polsce istnieje długa tradycja komentowania przez filmy najważniejszych zjawisk i procesów zachodzących w społeczeństwie (np. „Kanał”, „Popiół i diament”, „Przypadek”, „Człowiek z żelaza”, „Matka Królów”, „Psy”, „Dług”, „Wesele”, „Kler”).
Najważniejsza jest kulturotwórcza rola kinematografii. Przedstawiciele społeczeństwa próbują za pomocą sztuki oddziaływać na rzeczywistość. W ten sposób promują swoje narracje, opowieści o dziejach własnych oraz sąsiadów, o historii, dokonaniach, zwycięstwach i klęskach. Dzielą się swoim punktem widzenia. Wychowują obywateli, a ponadto oddziałują na międzynarodową opinię publiczną – dodaje prof. Cześnik.
Jakie produkcje wybieramy?
Z raportu wynika, że najbardziej lubimy polskie komedie (76,3% badanych). Na kolejnym miejscu w uplasowały się filmy sensacyjne i kryminalne, które wybiera nieco ponad połowa z nas (69,3%). Jako trzeci gatunek wskazujemy kino przygodowe (61,8%).
Za nieudane produkcje, w których fabuła jest banalna, niespójna, gra aktorska zła, a poziom realizacji pozostawia wiele do życzenia, uważamy komedie romantyczne. Opowiadają one wtórne historie, nie spełniając przy tym podstawowego zadania gatunku: nie bawią, nie śmieszą. Ich twórcom zarzucamy kopiowanie amerykańskich wzorców, przez co filmy te są mało realistyczne, mało przekonujące i oderwane od polskiej rzeczywistości.
Czy to nasze lustrzane odbicie?
Wizerunek Polaka przedstawionego w rodzimym kinie wypada negatywnie. Jesteśmy postrzegani stereotypowo: mamy skłonność do korupcji, zazdrości („jak ktoś ma dobrze, no to trzeba mu to ukrócić”, „a sąsiad ma więcej, to żeby miał mniej”), upartości („zawsze znajdzie się taki jeden uparty Polak, który w pewnym momencie zechce postawić na swoim”) i kompleksów („Polacy są takimi smutnymi ludźmi, którym nic nie wyszło – mają kompleksy, wiecznie nie widzą rozwiązania”).
Niektórzy badani wskazali na rozrywkowość i poczucie humoru jako naszą cechę narodową, ale przywoływane postacie pokazują, że stwierdzenie to odnosi się do konkretnych bohaterów w komediach „Rejs”, „Miś”, „Lejdis”, „Seksmisja”, „Kingsajz”, „Vabank” – wymieniają badacze z Uniwersytetu SWPS.
Mimo że nasze cechy czy przywary można znaleźć w niemal każdej polskiej produkcji (do takich aspektów badani zaliczają alkohol, korupcję czy cwaniactwo), najczęściej przywoływaną ilustracją typowego Polaka są filmy Wojciecha Smarzowskiego. To właśnie nasz obraz pojawiający się u tego reżysera stanowi wyznacznik polskości. Negatywny wizerunek przypisywany jest przede wszystkim zadaniu, jakie spełnia kino. Pokazywanie zwykłych, szarych ludzi w ich codziennym życiu nie zainteresuje widza, nie wywoła określonych emocji i nie pozwoli opowiedzieć pewnych historii. Niemniej jednak, zdaniem badanych, taki obraz może być przeznaczony dla nas samych, w myśl zasady: „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”.
Publikacja pokazuje, że wyprodukowanych zostało wiele filmów dobrych, godnych obejrzenia, pośród których każdy znajdzie coś dla siebie, zgodnie z preferencjami i upodobaniami. Jest jednak jeden aspekt kina, który badani jednogłośnie chcieliby zmienić – nasz wizerunek w polskim kinie. Zapytani o to, co chcieliby zobaczyć, odpowiadamy, że marzy się nam „coś pozytywnego, coś, co nie będzie przesiąknięte tym, jacy jesteśmy”.
Tęsknimy za bohaterami takimi jak my, borykającymi się z codziennymi problemami, z którymi moglibyśmy się utożsamiać. Z drugiej strony pojawia się zapotrzebowanie na inną wizję całego narodu, nie smutnego i cierpiącego.
Raport dostępny jest tutaj »
Twórcy raportu – naukowcy z Uniwersytetu SWPS
Badanie zrealizowane zostało w latach 2019–2020 metodą m.in. badań terenowych, ankiet, zogniskowanych wywiadów grupowych i indywidualnych wywiadów pogłębionych.
Raport „Polacy o polskich filmach – opinie Polaków o polskim kinie i ich postawy wobec polskiej produkcji filmowej. Badania społeczne” został zrealizowany na zlecenie FINA przez zespół naukowców z Uniwersytetu SWPS w składzie:
dr hab., prof. Uniwersytetu SWPS
Mikołaj Cześnik
Socjolog i politolog, dyrektor Instytutu Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS, pełnił funkcję kierownika projektu.
Zobacz biogram »
dr hab., prof. Uniwersytetu SWPS
Barbara Giza
Filmoznawca, zajmuje się historią i teorią filmu oraz dziennikarskimi przekazami multimedialnymi.
Zobacz biogram »
dr
Agnieszka Kwiatkowska
Socjolog, bada zachowania wyborcze, preferencje polityczne i przemiany wartości, interesuje ją analiza dyskursu publicznego i elit politycznych.
Zobacz biogram »
dr hab., prof. Uniwersytetu SWPS
Michał Wenzel
Socjolog, zajmuje się metodami badań społecznych i postawami politycznymi, a także socjologicznymi aspektami mediów.
Zobacz biogram »
dr
Marta Żerkowska-Balas
Socjolog i politolog, koncentruje się na badaniu mechanizmów, które kierują decyzjami wyborców.
Zobacz biogram »
Serial „Manhunt: Unabomber”, dostępny w Polsce na platformie Netflix, to oparta na faktach historia poszukiwania jednego z najsłynniejszych amerykańskich terrorystów ubiegłego wieku. Głównym bohaterem serialu jest James Fitzgerald, postać autentyczna, profiler FBI, który doprowadza do zidentyfikowania terrorysty i jego aresztowania, a to wszystko dzięki stosowanej przez siebie technice „profilowania lingwistycznego”, która stała się częścią intensywnie rozwijanej w USA „lingwistyki kryminalistycznej”. W drugim z pięciu artykułów poświęconych detektywistycznym aspektom językoznawstwa prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz z Uniwersytetu SWPS opowie, jak tworzono profil lingwistyczny Unabombera.
Wpis bardzo lingwistyczny1: profil lingwistyczny Unabombera2
Przed sprawą Unabombera FBI wykorzystywało tzw. „profil behawioralny sprawcy”. Działo się tak wtedy, gdy policja lub właśnie FBI nie mogły zawęzić kręgu podejrzanych tradycyjnymi metodami policyjnymi, zwłaszcza w przypadku seryjnych morderstw i ataków terrorystycznych. Podstawą takiego profilu były z jednej strony obserwacje z miejsca przestępstwa i ślady kryminalistyczne, np. sposób popełnienia morderstwa, w tym np. budowa bomby, z drugiej strony – szczególnie w przypadku zabójców seryjnych – pewne powtarzające się elementy, świadczące o stosowaniu charakterystycznego dla sprawcy rytuału. Wykorzystywano też znane zachowania wcześniej złapanych przestępców oraz ich dane demograficzne: wiek, w USA rasa, wykształcenie, wychowanie itd. Rozumowano w skrócie następująco: jeżeli np. większość dotychczasowych zamachów bombowych (albo wszystkie, gdzie sprawcę wykryto), popełniali mężczyźni w wieku 25-30 lat, biali, niewykształceni, to jest duże prawdopodobieństwo, że kolejne ataki są dziełem takiej właśnie osoby. Tego typu informacje oczywiście nie pozwalają zidentyfikować sprawcy, ale pozwalają zawęzić krąg podejrzanych.
Istotą profilowania behawioralnego jest zatem porównanie cech popełnianego przestępstwa z innymi przestępstwami i założenie, że poszukiwany sprawca jest podobny do złapanych na podobnym przestępstwie. Natomiast profilowanie lingwistyczne, opisane w pierwszym wpisie, pozwala na ustalenie pewnych cech sprawcy, jeżeli oczywiście ten sprawca coś napisał, wspólnych grupie ludzi niemających zwykle nic wspólnego z przestępstwami. Profil behawioralny Unabombera opisywał osobę młodą i słabo wykształconą. Z profilu lingwistycznego sporządzonego przez Rogera Shuya na podstawie listów Unabombera do prasy i liczącego kilkadziesiąt stron manifestu, zatytułowanego Industrial Society and Its Future („Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość”), wyłaniał się zupełnie inny obraz.
Po pierwsze, autor nie mógł być człowiekiem niewykształconym. Początkowo jednym z dodatkowych argumentów za takim opisem były pozorne błędy ortograficzne, np. pojedyncze litery tam, gdzie powinny być podwojone, np. w słowie willfully pisanym wilfully Jednak Shuy zauważył, że autor listów i manifestu jest w swojej pisowni bardzo konsekwentny, a taka uproszczona pisownia była w latach 40.-50. XX wieku stosowana w wychodzącej w Chicago gazecie codziennej „Chicago Tribune”. Jej właściciel był zwolennikiem radykalnego uproszczenia angielskiej ortografii i wymuszał na swoich dziennikarzach taką właśnie pisownię. Swoją drogą – szkoda, że mu się nie udało przeforsować tych koncepcji – byłoby nam dużo łatwiej pisać po angielsku. Te wszystkie elementy pokazano w serialu.
Ponadto w tekstach Unabombera pojawiały się słowa książkowe, świadczące o wykształceniu, takie jak np. tautology (tautologia). Autor stosował długie, rozbudowane i poprawnie skonstruowane zdania, w dodatku używał wyszukanych form gramatycznych. Ten aspekt jest w serialu mniej obecny, bo gramatyka jest mniej filmowa.
Podsumowując: profil lingwistyczny autora listów do prasy i manifestu wskazywał na to, że jest to osoba co najmniej 50-letnia, z wyższym wykształceniem w naukach ścisłych, która spędziła dzieciństwo lub wczesną młodość w Chicago, pochodziła z północnej części USA, lub tam spędziła większość życia, mieszkała jakiś czas w Kalifornii, wywodziła się z rodziny katolickiej. Wszystkie te hipotezy okazały się trafne, gdy zidentyfikowano i aresztowano Unabombera: Teda Kaczynskiego.
Industrial Society and Its Future w formie przypominał pracę magisterską lub doktorską, świadczył także o erudycji autora w zakresie nauk społecznych, niemniej – mimo wspomnianego wyżej wyszukania językowego – pod względem stylu i interpunkcji nie spełniał wymogów stawianych pracom w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych. Shuy doszedł do wniosku, że autor musiał mieć wykształcenie wyższe, ale w dziedzinie nauk ścisłych. Po otrzymaniu manifestu FBI zwróciło się zresztą do wykładowców akademickich z zapytaniem, czy w autorze tego tekstu nie rozpoznają jakiegoś swojego byłego studenta. Postępowanie to nie przyniosło żadnych efektów, a w serialu przedstawione jest jako zebranie naukowców, samych starszych mężczyzn, które przeradza się w kłótnię na temat wyższości dyscyplin humanistycznych i społecznych nad naukami ścisłymi albo odwrotnie. Jedyne sensowne pytanie – na temat tytułu, jakim opatrzona jest errata – zadaje Natalie Shilling, filmowe alter ego (tfu, serialowy odpowiednik) Shuya. Po drugie, autor tekstów musiał być starszy niż to wynikało z profilu behawioralnego. Jeżeli był czytelnikiem Chicago Tribune w latach 50., nawet jako młody chłopiec, to w latach 90. musiał mieć ponad pięćdziesiąt lat, a nie trzydzieści, czy nawet czterdzieści, co sugerowały kolejne profile behawioralne.
Warto bowiem wiedzieć, że ludzie przyzwyczajają się do ortografii, jaka obowiązuje w czasach, gdy nabywają sprawności w pisaniu. Jeżeli w ich dorosłym życiu reguły ortografii się zmienią, muszą się na nowo przyzwyczajać i albo im się to udaje, albo nie. Moja bardzo dobrze wykształcona babcia, urodzona w 1900 roku, do końca życia pisała niema zamiast nie ma w znaczeniu ‘nie jest’, a moja jeszcze lepiej od niej wykształcona matka pisała łącznie wiele wyrażeń pisanych dziś rozdzielnie. Mnie w języku polskim trudność sprawia zmiana reguł rządzących pisownią nie z imiesłowami odmiennymi. Odruchowo w pewnych sytuacjach piszę je rozdzielnie, a dopiero później poprawiam. Z kolei w hiszpańskim dopadła mnie inna reforma. Gdy uczyłam się tego języka dekady temu, obowiązywała zasada dotycząca zapisu akcentu: pisownią z akcentem graficznym i bez odróżniało się wyrazy homonimiczne, np. zaimki wskazujące używane samodzielnie i w połączeniu z rzeczownikami, np. éste i este ‘ten’, a także sólo ‘tylko’ i solo ‘sam’. W 2010 r. Real Academia de la Lengua (Królewska Akademia Języka) zniosła to rozróżnienie, a mimo to wciąż stawiam te akcenty, by potem przy redagowaniu tekstu je skwapliwie usuwać.
Innych elementów profilu w serialu nie pokazano, choćby tego, że o wieku autora świadczył zestaw cytowanych w manifeście prac: pochodziły one z lat 70., co świadczyło o tym, że autor musiał studiować w tym właśnie okresie. Co więcej, że w pewnym momencie zerwał kontakt ze światem nauki.
Wśród pozostałych cech, pozwalających ustalić wiek autora, Shuy wymienia między innymi używane przez niego słowo broad (pogardliwe określenie kobiety, bliskie współczesnemu polskiemu laska, ale w latach 90. już przestarzałe), Negro (uznane za obraźliwe pod koniec lat 60.) – zwłaszcza w partiach manifestu, gdzie akademicki styl autora się załamywał – a także używanie wyłącznie form męskich his, him (jego) w zdaniach ogólnych, zamiast używanych powszechnie w latach 90. form inkluzywnych, np. his or her (jej lub jego). Dodatkową poszlaką na temat wieku autora było użycie wyrażenia Holy Robots, używanego przez Robina w telewizyjnym serialu dla młodzieży z lat 60opartym na komiksie o Batmanie.
Analizując teksty Unabombera, Shuy ustalił nie tylko, że prawdopodobnie w latach 50. musiał on mieszkać w Chicago, lecz także, że najprawdopodobniej przez jakiś czas mieszkał na zachodzie USA. Świadczyło o tym użycie rzeczownika sierra zapożyczonego z hiszpańskiego i używanego głownie w Kalifornii, w odniesieniu do łańcucha gór lub wzgórz. Jednak w tekście nie występowały inne wyrazy charakterystyczne dla tego regionu, takie jak np. fork w znaczeniu ‘odnoga strumienia’ czy mesa, też z hiszpańskiego, oznaczającego płaskowyż. Shuy doszedł do wniosku, że autor owszem, mieszkał jakiś czas w Kalifornii, ale stamtąd nie pochodził, zwłaszcza, że używał też innego wyrażenia charakterystycznego dla mieszkańców północnych regionów USA, mianowicie rearing children ‘wychowanie dzieci’, a nie raising children.
Badając inne charakterystyczne sformułowania, zauważył, że Unabomber posługuje się on zwrotami zaczerpniętymi z Biblii i z języka religijnego. Pewne wyrażenia oraz treści manifestu pozwoliły także sformułować hipotezę, że autor tekstów otrzymał wychowanie religijne w konfesji katolickiej.
Podsumowując: profil lingwistyczny autora listów do prasy i manifestu wskazywał na to, że jest to osoba co najmniej 50-letnia, z wyższym wykształceniem w naukach ścisłych, która spędziła dzieciństwo lub wczesną młodość w Chicago, pochodziła z północnej części USA, lub tam spędziła większość życia, mieszkała jakiś czas w Kalifornii, wywodziła się z rodziny katolickiej. Wszystkie te hipotezy okazały się trafne, gdy zidentyfikowano i aresztowano Unabombera: Teda Kaczynskiego.
W następnych odcinkach między innymi:
- Profilowanie lingwistyczne jest starsze niż lingwistyka
- Profil lingwistyczny a ustalanie autorstwa
- Co wspólnego ma praojczyzna Słowian z poszukiwaniem Unabombera?
O autorce
prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz – kierownik Katedry Iberystyki, Wydziału Kulturoznawstwa i Filologii SWPS. Iberysta, językoznawca, specjalista w zakresie semantyki i pragmatyki kontrastywnej, struktur informacyjnych oraz relacji między semantyką, składnią a pragmatyką.
Przypisy
1 Czytelnikom i czytelniczkom mniej zainteresowanym językoznawstwem sugeruję pominięcie tego odcinka, jako bardzo technicznego.
2 Ten wpis w całości oparty jest na książce R. Shuya, „The Language of Murder Cases: Intentionality, Predisposition, and Voluntariness”, Oxford 2014. Wszystkie informacje dotyczące Unabombera pochodzą z rozdziału zatytułowanego „Linguistic Profiling”.
Serial „Manhunt: Unabomber”, dostępny w Polsce na platformie Netflix, to oparta na faktach historia poszukiwania jednego z najsłynniejszych amerykańskich terrorystów ubiegłego wieku. Głównym bohaterem serialu jest James Fitzgerald, postać autentyczna, profiler FBI, który doprowadza do zidentyfikowania terrorysty i jego aresztowania, a to wszystko dzięki stosowanej przez siebie technice „profilowania lingwistycznego”, która stała się częścią intensywnie rozwijanej w USA „lingwistyki kryminalistycznej”. W trzecim z pięciu artykułów poświęconych detektywistycznym aspektom językoznawstwa prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz z Uniwersytetu SWPS opowie o znaczeniu profilowania lingwistycznego na długo przed pojawieniem się lingwistyki jako dziedziny nauki.
Profilowanie lingwistyczne jest starsze niż lingwistyka
Językoznawstwo, czyli inaczej lingwistyka, jako odrębna dyscyplina wykształciło się dopiero w XIX wieku. Nie znaczy to oczywiście, że wcześniej nie zajmowano się językiem i nie zastanawiano się nad jego naturą. Podobnie, profilowanie lingwistyczne, czyli rozpoznawanie, czy mówiący jest członkiem naszej społeczności albo tym, za kogo się podaje, jest znacznie starsze.
Wspomniany w poprzednim odcinku Roger Shuy1 jako przykład, być może najstarszej znanej wzmianki o profilowaniu lingwistycznym, podaje tekst Księgi Sędziów:
4 Wówczas Jefte zebrał wszystkich mężów z Gileadu i rozpoczął walkę z Efraimitami. Mężowie z Gileadu pokonali Efraimitów, gdyż ci mówili: «Jesteście zbiegami z Efraima, o Gileadczycy, którzy przebywacie wśród Efraimitów i Manassytów». 5 Następnie Gileadczycy odcięli Efraimitom drogę do brodów Jordanu, a gdy zbiegowie z Efraima mówili: «Pozwól mi przejść», Gileadczycy zadawali pytanie: «Czy jesteś Efraimitą?» – A kiedy odpowiadał: «Nie», 6 wówczas nakazywali mu: «Wymówże więc Szibbolet». Jeśli rzekł: Sibbolet – a inaczej nie mógł wymówić – chwytali go i zabijali u brodu Jordanu. Tak zginęło przy tej sposobności czterdzieści dwa tysiące Efraimitów2.
Gileadczycy wykorzystali fakt, iż Efraimici mówili innym dialektem języka hebrajskiego: przyjmuje się, że tam, gdzie w wymowie Gileadczyków pojawiał się dźwięk zbliżony do polskiego sz (spółgłoska szczelinowa przedniojęzykowo-dziąsłowa), w dialekcie Efraimitów występował raczej dźwięk zbliżony do polskiego s, (spółgłoska szczelinowa przedniojęzykowo-zębowa). Podstawą takiego wnioskowania jest zastosowany w oryginalnej Księdze Sędziów zapis: wymowę Gileadczyków oddano stosując znak ש, natomiast wymowę Efraimitów – stosując znak ס (niektórzy badawcze twierdzą, że być może te zapisy nie oddają dobrze faktycznej wymowy, a jedynie po prostu różnicę między sposobem wymawiania). Samo słowo szibbolet najprawdopodobniej było homonimiczne i oznaczało kaczan kukurydzy lub strumień/ prąd rzeczny3. Część badaczy sugeruje, że ze względu na sytuację (bliskość rzeki) musiało chodzić o znaczenie odnoszące się do wody. Jeżeli faktycznie były to homonimy, nie ma to znaczenia.
Słowo szybolet (bo taka jest jego polska pisownia) lub jego odpowiedniki oddawane inną pisownią to słowo międzynarodowe, odnotowane w bardzo wielu językach. Słownik języka polskiego PWN podaje następującą definicję: «hasło rozpoznawcze, często zawierające głoskę albo wyraz, których cudzoziemiec nie potrafi wymówić»4.
Można znaleźć wiele przykładów zastosowania takich haseł w dawnej i niedawnej historii. Trudne dla cudzoziemca lub mieszkańca innego regionu słowa wykorzystywane są do identyfikacji wroga. Ponadto można – w celu zabezpieczenia się przed skrytym atakiem nieprzyjaciela na własne pozycje – przyjąć jako hasło lub odzew słowo lub wyrażenie, będące właśnie szyboletem. Wiele źródeł podaje, że w czasie II wojny światowej Amerykanie w Europie bardzo często tworzyli hasła z wyrazów zawierających th lub w, np. wishing well ‘studnia życzeń/ życząc dobrze’; Niemcy mieli kłopoty z ich poprawnym wymówieniem, gdyż dźwięków takich nie ma w niemieckim, i byli rozpoznawani przez wartowników. Z kolei na Pacyfiku Amerykanie stosowali hasła z l lub r, gdyż w japońskim nie są to odrębne fonemy, czyli dźwięki pozwalające odróżnić odrębne wyrazy, lecz tzw. warianty tego samego fonemu, wymawiane wymiennie. Takim słowem, pozwalającym od razu rozpoznać Japończyka, było lollapaloosa (do tej kwestii jeszcze wrócimy w kolejnym odcinku).
Trudne dla cudzoziemca lub mieszkańca innego regionu słowa wykorzystywane są do identyfikacji wroga. Ponadto można – w celu zabezpieczenia się przed skrytym atakiem nieprzyjaciela na własne pozycje – przyjąć jako hasło lub odzew słowo lub wyrażenie, będące właśnie szyboletem.
W angielskojęzycznej Wikipedii w haśle shibbolet można znaleźć wiele przykładów historycznych szyboletów. Czasami historycy języka i językoznawcy kwestionują ich autentyczność, ale są wspominane w źródłach historycznych. Być może dlatego, że autorzy tych zapisów też potrafili przeprowadzać intuicyjne profilowanie lingwistyczne i wiedzieli, że wrogowie wymawialiby nawet te wymyślone słowa inaczej niż swoi.
Z kolei polska Wikipedia wspomina dwa, jeden z historii Polski, drugi z historii Ameryki Łacińskiej. Pierwszy z nich to wykorzystanie frazy „soczewica, koło, miele i młyn” dla odróżnienia mieszczan niemieckich od polskich w Krakowie, po stłumieniu buntu wójta Alberta (1311). Mieszczaństwo niemieckie, właśnie pod wodzą Alberta, było przeciwne Władysławowi Łokietkowi i sprzyjało czeskiemu królowi, Janowi Luksemburczykowi, przed którym otworzyło zresztą bramy miasta. Po stłumieniu buntu, mieszczan niemieckich represjonowano, a testem polskości miało być wspomniane wyżej wyrażenie. Istnieje wiele wzmianek na ten temat w kilku popularnych opracowaniach. Chociaż, jak przekonująco pisze bloger Ryuuk:
Ten tzw. test polskości jest jednak bardzo mało prawdopodobny. Jedynym źródłem jest „Rocznik Krasińskich”, znany z XVI-wiecznej kopii. Poza tym, gdyby faktycznie w ten sposób karano śmiercią Niemców, czy też nie-Polaków, to dokonano by prawdziwej rzezi w Krakowie, bo przecież polskich mieszczan było wtedy naprawdę niewielu…5
Znacznie bardziej krwawe i tym razem prawdziwe jest drugie wspomniane w polskiej Wikipedii wydarzenie, a mianowicie „masakra pietruszkowa” (hiszp. la masacre de perejil, fr. massacre du persil), która miała miejsce w październiku 1937 r. w Dominikanie: hiszpańskojęzycznej republice dzielącej wyspę Haiti z francuskojęzycznym państwem Haiti. Oprócz francuskiego (wtedy jedynego języka oficjalnego Republiki Haiti) używany tam jest tzw. haitański kreolski, oparty częściowo na francuskim, ale ze znaczącymi zmianami również w wymowie. Haitański kreolski jest obecnie drugim językiem oficjalnym Republiki Haiti.
Sytuacja ekonomiczna Republiki Haiti była znacznie gorsza niż Republiki Dominikany. Haitańczycy nielegalnie przekraczali granicę Dominikany i zatrudniali się w rolnictwie. Zgadzali się na niemal niewolnicze warunki pracy, trudno się więc dziwić, że właściciele ziemscy woleli zatrudniać właśnie ich, a nie Dominikańczyków6. Brzmi znajomo? Dalej też będzie znajomo, tylko jeszcze gorzej.
Kryzys ekonomiczny końca lat dwudziestych XX wieku i jego skutki dla gospodarki Dominikany spowodowały wzrost nastrojów antyhaitańskich, skierowanych przeciwko ekonomicznym migrantom7. Według niektórych badaczy elementem rosnącej niechęci do przybyszów był rasizm (skąd my to znamy?): wśród Haitańczyków znacznie większa jest przewaga osób czarnoskórych, potomków dawnych niewolników, niż wśród mieszkańców Dominikany. Niemniej ważną rolę w potęgowaniu niechęci do przybyszów odgrywały względy ekonomiczne i demograficzne. Ówczesny dyktator Republiki Dominikany, Rafael Leónidas Trujillo zagrał kartą narodowościową: zaczął mówić o zagrożeniu „pokojową inwazją [!] Haitańczyków, którzy mieliby zająć całą wyspę”8 – paralele nasuwają się same.
W rezultacie 12 października 1937 roku doszło do masakry, w której zginęło między 17 a 35 tysięcy haitańskich migrantów. Była to akcja wojskowa, zarządzona przez dyktatora. W celu odróżnienia Haitańczyków od Dominikańczyków żołnierze pokazywali osobom czarnoskórym pietruszkę (po hiszpańsku perejil, wymawiane w przybliżeniu [perechil] z akcentem na ostatnią sylabę) i kazali ją nazwać. Czarnoskórzy Dominikańczycy, mówiący po hiszpańsku, nie mieli problemu z wymówieniem tego słowa, natomiast Haitańczycy, posługujący się wspomnianym już haitańskim kreolskim, nie byli w stanie tego zrobić. W haitańskim kreolskim nie ma dwóch dźwięków występujących w hiszpańskim słowie: ani zbliżonego do polskiego ch, lecz wymawianego bardziej „gardłowo”, oddawanego w pisowni przez j, ani r (inaczej niż we francuskim, gdzie w niektórych wariantach występuje r podobne do polskiego). Słowo oznaczające pietruszkę brzmi po haitańsku pegsil.
Zwłoki zamordowanych Haitańczyków wrzucono do rzeki, której francuska nazwa to Rivière Massacre (rzeka Masakra), nazwanej tak dla upamiętnienia dysputy granicznej jeszcze z czasów kolonialnych. Nomen omen…
W następnych odcinkach między innymi:
- Profil lingwistyczny a ustalanie autorstwa
- Co wspólnego ma praojczyzna Słowian z poszukiwaniem Unabombera?
O autorce
prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz – kierownik Katedry Iberystyki, Wydziału Kulturoznawstwa i Filologii SWPS. Iberysta, językoznawca, specjalista w zakresie semantyki i pragmatyki kontrastywnej, struktur informacyjnych oraz relacji między semantyką, składnią a pragmatyką.
Przypisy
1R. Shuy, The Language of Murder Cases: Intentionality, Predisposition, and Voluntariness, Oxford 2014. str. 72.
2Tekst wg. Biblii Tysiąclecia.
3 J. Emerton, Studies on the Language and Literature of the Bible: Selected Works of J.A. Emerton, Lejda/ Boston 2014, str. 250-257.
4 https://sjp.pwn.pl/sjp/;2577347
5 https://www.salon24.pl/u/ryuuk/415193,soczewica-kolo-miele-mlyn-test-polskosci,soczewica-kolo-miele-mlyn-test-polskosci
6 http://www.notimerica.com/sociedad/noticia-masacre-perejil-exterminio-miles-haitianos-ordenado-trujillo-20161012081441.html
7 A. Richard, R. Govain, „Schibboleth, la langue comme arme de détection massive: 1937, le massacre des Haïtiens”, Lengas. Revue de Sociolinguistique 2016 (80), http://journals.openedition.org/lengas/1193
8 Tamże, przekład własny.
Producenci serialu „Wikingowie”, który nie tak dawno temu zdobył popularność wśród widzów na całym świecie, nie ukrywali, że związek filmowej fabuły z historią jest dość luźny. I nie dotyczyło to jedynie tego, że główny bohater, Ragnar Loðbrók, nie był postacią autentyczną, a legendarnym władcą opisywanym w sagach. Stroje i broń z epoki, ale i sceneria poszczególnych miejsc, odtworzone zostały w sposób bardziej malowniczy niż wierny. Trudno zresztą o autentyzm, skoro historia przedstawiona w serialu stanowi kompilację wydarzeń z niemal stu lat.
Czy Ragnar Loðbrók musiał się uczyć angielskiego?
Kwestią, do której – jak się zdaje – producenci podeszli skrupulatniej, był język: w przeważającej części serialu słyszymy angielski, jednak w kilku scenach przedstawiających konfrontację Anglosasów z Wikingami, by zamarkować różnice językowe, pojawiają się staroangielski oraz staronordycki. O napisanie dialogów poproszono mediewistyczne ekspertki: dr Kate Wiles z Uniwersytetu w Leeds oraz dr Erikę Sigurdson z Uniwersytetu Islandzkiego.
W każdym z tych epizodów bohaterowie nie rozumieją się i muszą korzystać z pomocy tłumacza – czasem jest nim Athelstan, angielski mnich wzięty do niewoli, który (czego dowiadujemy się z drugiego odcinka) zna język nordycki, ponieważ podróżował po świecie. Później tłumaczy także sam Ragnar, który z pomocą Athelstana nauczył się angielskiego. Widzimy to choćby w trzecim odcinku pierwszego sezonu, kiedy to drużyna Wikingów na głos snuje mało przyjazne zamiary, zaś stojący naprzeciwko nich Anglosasi, niczego nie pojmując, oferują im pokój. Jednak czy rzeczywiście użytkownicy staroangielskiego i staronordyckiego – języków wywodzących się z tej samej rodziny – nie rozumieli się nawzajem? Innymi słowy, czy Ragnar musiał uczyć się języka Athelstana, by móc rozmawiać ze swoimi przeciwnikami? I czy językoznawcy są w stanie odpowiedzieć na to pytanie, skoro mowa o językach używanych przed ponad dziesięcioma wiekami? Z jakich źródeł mogą skorzystać, próbując wyjaśnić taką zagwozdkę?
Wraz z nasilającym się osadnictwem wikińskim kontakty staronordyckiego ze staroangielskim musiały się zintensyfikować. Jak zatem komunikowali się ze sobą przedstawiciele obu grup? Czy potrzebowali tłumaczy, czy też sami uczyli się drugiego języka? A może rozumieli się wzajemnie, mimo że każdy mówił po swojemu, ponieważ jak już wspomniano – język staroangielski i staronordycki miały wspólnego przodka?
Co współczesne językoznawstwo może powiedzieć o spotkaniach Wikingów z Anglosasami?
Zacznijmy od początku – nie serialowego a historycznego – czyli od pierwszego udokumentowanego wrogiego kontaktu między Anglosasami a mieszkańcami Północy. W „Kronice anglosaskiej” – skrupulatnie spisywanej przez mnichów z Wesseks od około końca IX w., ale zawierającej także dokładne wyliczenie wcześniejszych zdarzeń – we wpisie na rok 787 pojawia się następująca relacja:
Her nam Berhtric cyning Offan dohter Eadburge. on his dagum comon ærest .iii. scypu Norðmanna of Hæreðalande, þa sæ gerefa þærto rad, hie wolde drifan to þæs cyninges tune þe he nyste hwæt hi wæron, hine man ofsloh þa. Ðæt wæron þa ærestan scipu Dæniscra manna þe on Engelcynnes land gesohton. („Kronika anglosaska”, Manuskrypt D)1.
W tym roku Berhtric wziął córkę króla Offy Eadburgę za żonę. Za jego dni przybyły trzy pierwsze statki Skandynawów z Hordaland, wtedy szeryf pojechał tam i chciał ich zabrać do miasta króla, bo nie wiedział, kim są, a oni go wówczas zabili. To były pierwsze statki Duńczyków, które nawiedziły ziemię angielskiego ludu2.
Nie wiadomo, czy szeryf zdążył porozmawiać z najeźdźcami (swoją drogą warto zaznaczyć, że „Duńczycy” nie oznaczają tu tylko mieszkańców Danii, a przybyszy z Północy w ogóle). Kolejna wzmianka, nieco bardziej dramatyczna, dotyczy większego ataku na klasztor na wyspie Lindisfarne w roku 793:
793. Her wæron reðe forebecna cumene ofer Norðhymbra land, þæt folc earmlic bregdon, þæt wæron ormete þodenas ligrescas, fyrenne dracan wæron gesewene on þam lifte fleogende. Þam tacnum sona fyligde mycel hunger, litel æfter þam, þæs ilcan geares on .vi. Idus Ianuarii, earmlice hæþenra manna hergunc adilegode Godes cyrican in Lindisfarnaee þurh hreaflac mansliht. („Kronika anglosaska”, Manuskrypt D)
Faksymile „Kroniki anglosaskiej”, wpis z r. 793:, źródło: http://www.bl.uk/manuscripts/Viewer.aspx?ref=cotton_ms_tiberius_b_iv_f003r793. Tego roku nad ziemią Nortumbryjczyków pojawiły się straszne znaki, które okrutnie przeraziły lud. Były to ściany światła mknące w powietrzu oraz serpentyny, ognie, smoki latające na nieboskłonie. Po tych przejmujących zwiastunach wkrótce nastąpił straszny głód; a niedługo potem, szóstego dnia przed idami styczniowymi tego roku, najazd pogan strasznie splądrował kościół na Lindisfarne poprzez grabież i mord.
Właśnie to wydarzenie uznawane jest za początek epoki wikińskich najazdów; sam opis stał się zresztą inspiracją jednej z początkowych scen serialu „Wikingowie”. W następnych latach na Wyspy Brytyjskie nadpłynęły kolejne hæðene heras – pogańskie armie z Północy. W drugiej połowie dziewiątego wieku Wikingowie nadciągnęli w większej sile (pod przywództwem Ivara bez kości oraz Halfdana, którzy ponoć byli synami legendarnego Ragnara) i zaczęli osadzać się na ziemiach anglosaskich, a wkrótce przejęli wpływy nad sporą częścią Wielkiej Brytanii, tworząc tak zwane Danelaw – teren, na którym obowiązywała jurysdykcja duńska, potwierdzona paktem zawartym w roku 878 z angielskim królem Alfredem Wielkim.
Wraz z nasilającym się osadnictwem wikińskim kontakty staronordyckiego ze staroangielskim musiały się zintensyfikować. Jak zatem komunikowali się ze sobą przedstawiciele obu grup? Czy potrzebowali tłumaczy, czy też sami uczyli się drugiego języka? A może rozumieli się wzajemnie, mimo że każdy mówił po swojemu, ponieważ jak już wspomniano – język staroangielski i staronordycki miały wspólnego przodka? Oba języki pochodzą od pragermańskiego, którym mówiły ludy zamieszkujące tereny dzisiejszych północnych Niemiec i południowej Skandynawii, a który dzielił się na odłam północny, wschodni i zachodniogermański.
Kres wspólnocie germańskiej położył okres migracji, który rozpoczął się około IV w.n.e, kiedy to część plemion mówiących zachodniogermańskim głównie Anglowie i Sasi – przewędrowali na Wyspy Brytyjskie. To z ich języka wywodzi się angielski, natomiast z północnogermańskiego narodził się nordycki, z którego potem, około XIII lub XIV wieku, swój początek wzięły języki skandynawskie. Można zatem przyjąć, że skoro do czasów najazdów wikińskich w VIII wieku mieszkańcy Anglii nie kontaktowali się regularnie ze Skandynawami (a wskazują na to źródła i znaleziska archeologiczne), te dwie odmiany germańskiego – angielski i nordycki – były od siebie odizolowane przez około cztery stulecia.
Stan współczesnych badań
Jak zatem można dojść do tego, czy Anglosasi i Wikingowie się rozumieli? Językoznawstwo postanowiło sobie odpowiedzieć na to pytanie, korzystając z wyników współczesnych badań dotyczących sytuacji kontaktu językowego, które przeprowadzono m.in. na imigrantach w USA. Uznano bowiem, że przed wiekami użytkownicy jednego języka, sąsiadując z użytkownikami innego języka, zapewne wykazywali podobne zachowania, z jakimi mamy do czynienia dziś. Prowadzenie tego typu analiz w duchu socjolingwistyki - działu językoznawstwa, który zajmuje się związkiem między językiem a jego kontekstem społecznym - opiera się na czterech podstawowych metodach:
- przebadaniu respondentów pod kątem stopnia rozumienia teksów i nagrań innego języka/ dialektu (dowód empiryczny)
- wywiadach z respondentami (dowód anegdotyczny)
- przeprowadzeniu analizy porównawczej języków (dowód filologiczny)
- zbadaniu relacji między użytkownikami badanych języków (dowód społeczny)3.
Jak jednak przeprowadzić badanie tego rodzaju, skoro mówimy o użytkownikach, którzy żyli ponad tysiąc lat temu? Z doniesień Matthew Townenda4, autora monografii poświęconej anglo-nordyckim relacjom, wbrew pozorom nie jest to niewykonalne. Co do pierwszej metody, zamiast klasycznych testów zbadano np. zapisane w różnego rodzaju źródłach nazwy miejscowości. Okazało się, że nierzadko Wikingowie, przejmując tę czy inną osadę od Anglosasów, zmieniali nazwę, tłumacząc angielskie słowa na nordycki, co sugeruje, że musieli je rozumieć (np. Shipton, gdzie ship oznacza ’statek’, zaś ton ’miasto’, zmieniono na Skipton, gdzie skip to nordycki odpowiednik ship). Anglosasi, przejmując wikińskie osady, robili podobnie. Co więcej, pożyczali nordyckie wyrazy, łącząc je z rodzimymi i w ten sposób tworząc nowe nazwy. Jeśli natomiast chodzi o wywiady, sięgnięto do kronik i utworów literackich, szukając w nich potwierdzenia ewentualnego zrozumienia lub jego braku. I tak, na przykład, w islandzkiej „Gunnlaugs saga ormstungu” spisanej w XIII wieku, ale opowiadającej historię z przełomu dziesiątego i jedenastego wieku, znaleziono następujący fragment:
Ein var þá tunga á Englandi sem í Nóregi ok í Danmörku. En þá skiptust tungur í Englandi, er Vilhjálmr bastarðr vann England. Gekk þaðan af í Englandi valska, er hann var þaðan ættaðr. (Gunnlaugs saga ormstungu, Rozdział 7)
Jednaki był w ten czas język w Anglii, jak i w Norwegii i Danii. Ale język w Anglii zmienił się, kiedy kraj podbił William Bękart. Od tego czasu bowiem w Anglii mówiono po francusku, jako że był on z Francji5.
Podobny przekaz znajdujemy w islandzkim „Pierwszym traktacie o gramatyce” z XII w., gdzie pojawia się następująca wzmianka o Anglikach:
…alls vé e um einna tungu, þó at gǫ zk hafi mjǫk…
(…) mamy jeden język, choć jeden [z tych dwóch języków] zmienił się bardzo (…) („Pierwszy traktat o gramatyce” l. 12)6
Powyższych źródeł literackich nie można wprawdzie traktować dosłownie, ponieważ zostały spisane, kiedy już epoka wikińska w Anglii dobiegła końca. Stanowią jednak ważną wskazówkę potwierdzającą, że w kulturze zachowała się pamięć o tym, że użytkownicy obu języków byli świadomi podobieństw między nimi.
Trzecia metoda – lingwistyczna analiza porównawcza nastręcza mniejszych problemów. Można bowiem porównać angielskie i nordyckie wyrazy, zestawiając je dodatkowo z formami języka pragermańskiego, które odtworzono na podstawie rekonstrukcji historycznej (opartej na pewnych regularnościach w zmianie językowej). Porównania takie pokazują, że mimo pewnych - czasami dość daleko posuniętych zmian w wymowie i gramatyce, na poziomie leksykalnym języki wykazywały nadal sporo podobieństw, co widać choćby w poniższych przykładach7:
staroang. | staronord. | znaczenie |
dæg | dagr | dzień |
ræd | ráð | rada |
bān | bein | kość |
hlēapan | hlaupa | rzucać się |
fēower | fjórir | cztery |
Ostatnia z metod, zbadanie relacji społecznych obu grup, w przypadku Wikingów i Anglosasów również nie nastręcza trudności, zachowało się bowiem wiele tekstów potwierdzających wszelkiego rodzaju prawne ustalenia dotyczące, na przykład, płacenia trybutu (za czasów częstych konfliktów) czy (później) przejmowania ziem i odkupywania skradzionych dóbr itp. Dodatkowo intensywne kontakty – m.in. handlowe – oraz wzajemne wpływy potwierdzają różnego rodzaju znaleziska archeologiczne. Jest to o tyle istotne, że związek między zrozumieniem języka a relacjami społecznymi jest obustronny, tzn. nie jest tak, że zrozumienie jest warunkiem nawiązania takich relacji, ale że relacje na różnym poziomie skłaniają do wypracowania strategii, które wspomagają zrozumienie (użytkownicy starają się dostosować swój język do rozmówcy, bowiem w ich interesie jest obopólne porozumienie).
Na co zatem wskazują wyniki badań nad anglo-nordyckim zrozumieniem? Na pewno nie można przyjąć za „oczywiste”, że Wikingowie najeżdżający Wyspy w VIII czy IX wieku, „bez problemu” rozumieli Anglosasów, językoznawstwo historyczne musi bowiem być ostrożne w swoich twierdzeniach. Można jednak założyć (głównie na podstawie porównawczej analizy językowej), że poziom zrozumienia miął szansę być spory. Dodatkowo, dowody zgromadzone na poziomie empirycznym, anegdotycznym i społecznym wskazują na to, że wraz z rozwojem osadnictwa wikińskiego w Anglii, użytkownicy obu języków najpewniej wypracowali strategie, które mogły zwiększyć zrozumienie nordycko-angielskie. Potwierdzeniem zbliżenia się obu języków jest zresztą silny wpływ skandynawski na słownictwo angielskie; do codziennej angielszczyzny przeniknęło bowiem mnóstwo wyrazów o nordyckich korzeniach, jak choćby te zaznaczone w następującym zdaniu:
By mistake her husband gave their sick kids some cake.
Wracając do pytania postawionego w tytule, można zatem uznać, że Ragnar nie musiał się specjalnie uczyć języka swoich anglosaskich przeciwników, choć z początku mógł mieć pewne problemy ze zrozumieniem ich. Natomiast jego potomkowie, którzy – według podań na Wyspach zabawili dłużej, takich problemów mieli prawdopodobnie o wiele mniej.
Fragment serialu „Wikingowie”, odcinek 1, reż. Ciaran Donnelly, źródło: https://www.youtube.com/watch?v=CWVyqMCCgeY
O autorce
dr Małgorzata Kłos – anglistka i skandynawistka, tłumaczka. Naukowo zajmuje się przede wszystkim językoznawstwem historycznym, semantyką i leksyką oraz szeroko rozumianymi zależnościami między językiem i kulturą, w tym zwłaszcza kwestią tabuizacji i eufemizacji. Tłumaczy literaturę szwedzką, w tym m.in powieści Håkana Nessera. Na Uniwersytecie SWPS pełni funkcję p.o kierownika Katedry. Prowadzi zajęcia z gramatyki praktycznej, pisania i przekładu, tendencji rozwojowych języków skandynawskich.
Przypisy
1 Fragmenty z Kroniki anglosaskiej (Manuskrypt D), http://asc.jebbo.co.uk/d/d-L.html [dostęp 20.01.2018].
2 Tłumaczenia własne za The Anglo-Saxon Chronicles. Translated and edited by Michael Swanton, red. i tłum. M. Swanton, Phoenix Press, Londyn 2000, str. 54, 56.
3 M. Townend, Language and History in Viking Age England. Linguistic Relations between Speakers of Old Norse and Old English, Brepols, Turnhout, 2002, str. 13.
4 Tamże.
5 Fragment i tłumaczenie własne za M. Townend, op. cit., str. 16.
6 Fragment i tłumaczenie własne za The First Grammatical Treatise. Introduction. Text. Notes. Translation. Vocabulary. Facsimiles, red. i tłum. H. Benediktsson, Institute of Nordic Linguistics, Rejkjavik, 1972, str. 209.
7 Przykłady z E. M. Gay, Old English and Old Norse: an Inquiry into Intelligibility and Categorization Methodology, 2014, http://scholarcommons.sc.edu/etd/2604 [dostęp 19.01.2018], str. 20.
- Cykl tematyczny: Sierpień 2020
- Hasło miesiąca: Sztuczna inteligencja
Trudno zaprzeczyć, że zainteresowanie ideą tłumaczenia maszynowego od jakiegoś czasu wyraźnie wzrasta. Większość serwisów społecznościowych oferuje już możliwość automatycznego tłumaczenia wpisów. Strony internetowe coraz częściej korzystają z silników tłumaczenia maszynowego do udostępniania treści w różnych językach. Popularny google translate nie jest już tylko interesującym eksperymentem, na który spoglądamy z przymrużeniem oka. Teraz budzi grozę. Dla wielu jest zapowiedzią rychłego końca zawodu tłumacza. Jednak w rzeczywistości oba poglądy biorą się tylko i wyłącznie z niedostatecznej wiedzy, a jeśli rozwój tej technologii nie zostanie zahamowany, przyniesie znacznie więcej korzyści, niż strat. O technologiach w kontekście pracy tłumacza opowiada filolog anglista Marcin Szwed z Uniwersytetu SWPS.
Tłumaczenie automatyczne – eksperymentalne początki
Zacznijmy od tego, z czym w ogóle mamy do czynienia. Tzw. tłumaczenie maszynowe (ang. machine translation, MT) lub „tłumaczenie automatyczne”, jest dziedziną językoznawstwa komputerowego, czyli nauki zajmującej się takimi zagadnieniami, jak sztuczna inteligencja czy wykorzystanie korpusów językowych. Jest to więc nauka i jako taka opiera się na doświadczeniu i eksperymencie.
Pierwszym doświadczeniem, które – jak twierdzi wielu znawców tematu – zapoczątkowało obserwowany dziś gwałtowny rozwój technologii MT, był eksperyment przeprowadzony w Georgetown 7 stycznia 1954 roku, kiedy to eksperci z firmy IBM, wraz z naukowcami z Georgetown University, z powodzeniem uzyskali przekład ok. 60 zdań z języka rosyjskiego na język angielski za pomocą komputera. Maszyna, która została zaprzęgnięta do tego zadania, posiadała w swojej pamięci tylko 250 słów, a jej składnia robocza obejmowała zaledwie sześć reguł, według których ten skromny zasób słów był wykorzystywany do budowania zdań.
Reguły składni komputera z Georgetown także nie były przesadnie skomplikowane – oto ich pełny zestaw:
Źródło: W. Hutchins, The Georgetown-IBM experiment demonstrated in January 1954 (www.hutchinsweb.me.uk/AMTA-2004.pdf).
Pomimo tego, że zdania przeznaczone do tłumaczenia w ramach eksperymentu były starannie wyselekcjonowane, a samo tłumaczenie było oparte zasadniczo na podstawianiu jednostek leksykalnych, to eksperyment, o którym „The New York Times” napisał dzień później pod nagłówkiem „Szybki, elektroniczny tłumacz bez trudu przekłada rosyjski na angielski”, spowodował falę zainteresowania tłumaczeniem maszynowym, za którą poszły miliony dolarów na dalsze badania.
Rozwój metod tłumaczenia automatycznego
Nic zatem dziwnego, że od tamtego czasu technologia stojąca za tłumaczeniem automatycznym rozwinęła się w znacznym stopniu. W toku intensywnych badań wypracowano wiele różnych metod tłumaczenia maszynowego, jedną z których jest tzw. technologia tłumaczenia bezpośredniego, której przykładem był właśnie słynny eksperyment z Georgetown.
Oprócz tego znane są tzw. systemy przekładu składniowego oraz, stanowiące w pewnym sensie ich rozwinięcie, systemy powierzchniowego transferu semantycznego, których działanie opiera się na drzewie składników syntaktycznych, według którego algorytm programu podstawia odpowiednie elementy zdania do tekstu przekładu. Program wykorzystuje różne stopnie złożoności drzew syntaktycznych, w tym najprostsze:
Źródło: https://linguistics.stackexchange.com/questions/19006/analyzing-negation-with-a-syntactic-tree.
Jak i nieco bardziej skomplikowane:
Źródło: https://tex.stackexchange.com/questions/111196/how-to-create-syntactic-trees-and-align-them-in-latex.
Oprócz tego istnieją także tzw. międzyjęzykowe systemy tłumaczenia automatycznego wykorzystujące uniwersalny język pośredni (tzw. interlingwa), gdzie tłumaczenie jest dwuetapowe i zaczyna się od przekładu z języka wyjściowego na wspomnianą interlingwę, a kończy na tłumaczeniu z interlingwy na język docelowy. Dalej mamy do czynienia z tzw. tłumaczeniem maszynowym opartym na przykładach, które wykorzystuje wcześniej przetłumaczone i podzielone na mniejsze fragmenty teksty, gdzie tłumaczenie jest tworzone na podstawie aproksymacji i podobieństwa do innych, wcześniej przetłumaczonych tekstów przechowywanych w specjalnej bazie danych. Najbardziej popularny i, jak się wydaje (przynajmniej do niedawna), zdecydowanie najbardziej skuteczny jest system tzw. tłumaczenia statystycznego oparty na modelach statystycznych tworzonych na podstawie analizy korpusu tekstów równoległych w danej parze językowej. System ten wykorzystuje następujący wzór:
z którego wynika, że równie istotny, jak przechowywany w programie model języka P(e) jest zbiór danych wejściowych. Słowem, im więcej danych, tym lepsze działanie algorytmu systemu.
Żaden system nie działa jak ludzki mózg
Mechanizm tłumaczenia statystycznego leży u podstaw wspomnianego już, bardzo popularnego, programu google translate, który z tego powodu często nieprecyzyjnie jest określany jako system, który „sam się uczy”. Oczywiście jest to bardzo duże uproszczenie, ponieważ program ten wykonuje operacje statystyczne na wprowadzanym do niego materiale, czyli wykorzystuje zaawansowany rachunek prawdopodobieństwa, przy czym prawdopodobieństwo jest tu wprost proporcjonalne do ilości danych wejściowych (korpus dwujęzyczny). Mówiąc krótko – program niczego się nie „uczy”, chociaż faktycznie z czasem zdaje się działać coraz lepiej.
Warto jednak bardzo wyraźnie zaznaczyć, że żaden z wyżej wymienionych systemów MT nie działa w taki sposób, jak ludzki mózg. Są to jedynie różnego rodzaju zbiory mechanizmów i algorytmów, które w połączeniu ze sobą potrafią, w określonych sytuacjach i w określonym zakresie, doprowadzić do uzyskania zadowalających rezultatów. Na przykład maszynowe tłumaczenie symultaniczne mowy (w dzisiejszych czasach możliwe) to po prostu połączenie algorytmu rozpoznawania głosu z silnikiem tłumaczenia statystycznego (ze wszystkimi ograniczeniami, które niosą za sobą oba te mechanizmy). Oczywiście nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o bardzo głośnych w ostatnim czasie tzw. sztucznych sieciach neuronowych, jednak wydaje się, że przypisywanie im zdolności replikowania procesów zachodzących w mózgu człowieka jest nieco przesadzone i także wynika z nieznajomości zasad ich działania. Natomiast na jakąkolwiek miarodajną ocenę skuteczności silników MT opartych na SSN będziemy musieli jeszcze długo czekać.
Czy komputer zastąpi czy ułatwi pracę tłumaczy?
Wróćmy jednak do najważniejszej kwestii, czyli pytania o to, czy w najbliższej przyszłości są szanse na to, że komputer zastąpi tłumacza. Odpowiedź brzmi: to nie jest właściwe pytanie. Od kiedy zaczęliśmy korzystać z komputerowych edytorów tekstu, wiele zadań tradycyjnie wykonywanych ręcznie zostało scedowanych na naszego elektronicznego pomocnika. Komputer sprawdza za nas pisownię, poprawia formatowanie tekstu, rysuje tabele, umożliwia automatyczne wyszukiwanie, wstawianie i zastępowanie słów. Od kiedy mamy możliwość pracy z nowoczesnymi narzędziami OCR komputer rozpoznaje zeskanowane pismo lub druk i zamienia je na edytowalny tekst elektroniczny. Istnieją więc (i w rzeczy samej od dawna są już bardzo rozpowszechnione) narzędzia umożliwiające rozpoznawanie, a następnie wyszukiwanie i zastępowanie fragmentów tekstu dowolnej długości, jak również narzędzia sprawdzające pisownię i (do pewnego stopnia, chociaż postęp w tej dziedzinie także jest widoczny) gramatykę. W rezultacie przetłumaczenie dokumentu dostarczonego w druku lub w formie kiepskiej jakości skanu zajmuje dziś znacznie mniej czasu niż kilka, lub kilkanaście lat temu. Nie trzeba nikomu wyjaśniać, że bez komputerów i nowoczesnego oprogramowania nie byłoby to możliwe. Nikt też raczej nie zaprzeczy, że konwersja, formatowanie, sprawdzanie pisowni i przeszukiwanie tekstu to zadania, których tłumacze pozbyli się raczej chętnie. Nikt raczej nie chce wrócić do ręcznego przepisywania tekstu czy też mozolnego sprawdzania pisowni każdego pojedynczego słowa, o przeszukiwaniu długich dokumentów w poszukiwaniu wszystkich zastosowań danego terminu (np. w celu jego zastąpienia innym) nie wspominając.
To nie wszystko – pomyślmy o współczesnych narzędziach do tłumaczenia wspomaganego komputerowo. Jeden z podstawowych mechanizmów działania każdego programu CAT, czyli system pamięci tłumaczeniowych, to przecież nic innego, jak tłumaczenie maszynowe oparte na przykładach, o którym mówiliśmy wcześniej. Co więcej, stosowane w tych narzędziach bazy terminologiczne automatycznie podpowiadają nam terminy (tłumaczenie bezpośrednie), a mechanizmy typu „fragment assembly” próbują samodzielnie „składać” zdania na zasadzie przekładu składniowego, który także wymieniliśmy wcześniej jako kolejny z mechanizmów tłumaczenia maszynowego. Gdyby zapytać regularnego użytkownika programu CAT (a trzeba zaznaczyć, że coraz trudniej spotkać kogoś, kto tych narzędzi nie używa w ogóle), czy miałby ochotę przetłumaczyć np. sprawozdanie finansowe w formie tabelarycznej w programie MS Word, odpowiedź z pewnością byłaby przecząca.
W takim razie co się tak naprawdę dzieje? Wygląda na to, że na naszych oczach pisana jest historia zawodu tłumacza. Jesteśmy w stanie ją obserwować, ponieważ technologia rozwija się w niewiarygodnie szybkim (i stale rosnącym) tempie. Tłumacze pracujący w swoim zawodzie od 10 lub więcej lat pamiętają, jak komputery stopniowo przejmowały na siebie coraz więcej zadań. Ale czy zostali przez nie zastąpieni?
Wróćmy na chwilę do eksperymentu w Georgetown. Z perspektywy historycznej możemy dziś z całą pewnością powiedzieć, że euforia, która po nim nastąpiła, była przedwczesna. Czy to samo można stwierdzić teraz? Słowem – czy nadal prawdą jest, że automatyczne tłumaczenie dobrej jakości nadal pozostaje bardziej życzeniem, niż realnym celem do osiągnięcia w najbliższej przyszłości? Odpowiedź brzmi – to zależy. Mówiąc konkretniej – to zależy od tego, co uważamy za „tłumaczenie dobrej jakości”. Jeżeli maszynowy przekład kilkudziesięciu zdań na zasadzie tłumaczenia bezpośredniego, bez żadnej analizy relacyjnej w zakresie składni i z minimalnym zasobem leksykalnym w pamięci można było okrzyknąć tryumfem ówczesnej technologii, działanie dzisiejszych statystycznych silników MT podobnych do google translate z całą pewnością również powinno zostać uznane za sukces. Prawdziwym problemem tutaj nie jest jednak to, czy technologia jest w stanie wykonać swoją pracę, ale jak dobrze ta praca jest faktycznie wykonana i czy spełnia swoją funkcję do danego celu. Czy poprzednie zdanie pasuje do stylu całego artykułu? Zostało przetłumaczone z języka angielskiego najnowszą wersją google translate1. Doskonałym podsumowaniem tego problemu jest słynne retoryczne pytanie, które często pojawia się w kontekście skuteczności tłumaczenia maszynowego: „Is ‘good enough’ good enough?”
Jest na rynku miejsce zarówno na tłumaczenia automatyczne, jaki i na profesjonalne tłumaczenia
Podsumowując – rozwój komputerów i oprogramowania nie zagraża tłumaczom, ponieważ jego celem jest ułatwienie ich pracy. Natomiast tłumaczenie maszynowe to narzędzie, które spełnia określone zadanie i dla którego na pewno znajdzie się miejsce na rynku. Tego typu rozsądną politykę stosuje np. firma Microsoft, która niektóre teksty na swoich stronach internetowych, w tym informacje techniczne, instrukcje obsługi i teksty pomocy tłumaczy na języki obce maszynowo w oparciu na własnym, spersonalizowanym i stale rozwijanym silniku MT, ale np. tłumaczenie tekstów użytkowych, w tym umów, licencji, tekstów o charakterze reklamowym i promocyjnym itd. zleca tłumaczom (agencjom tłumaczeń). Oczywiście możliwe są na tym polu różne błędy i nadużycia. Dla przykładu, Urząd Patentowy RP nie zapewnia anglojęzycznej wersji swojej strony internetowej, zamiast tego stosując na niej tzw. wtyczkę do google translate. Takie działanie można uznać za błąd, ponieważ dostarczenie angielskich odpowiedników specjalistycznych słów i wyrażeń z dziedziny krajowego prawa własności intelektualnej, jak również tłumaczenia tekstów objaśniających różne zagadnienia z tej gałęzi prawa nie powinno być powierzane narzędziom MT, które w oczywisty sposób do tego celu się nie nadają (co, mam nadzieję, jest w tym momencie zupełnie jasne i nie będzie postrzegane jako próba subiektywnej oceny).
Powiedzmy to jeszcze raz: pytanie o to, czy komputer zastąpi tłumacza, jest nieprecyzyjne. Można powiedzieć nawet więcej: to nie jest to pytanie, które powinniśmy sobie teraz zadawać. Właściwe pytanie brzmi tak: skoro komputery coraz bardziej wyręczają tłumaczy, co trzeba zrobić, aby móc z tej pomocy korzystać? Tak naprawdę komputery zaczną zastępować tłumaczy tylko i wyłącznie wtedy, gdy tłumacze będą je ignorować. Z wyjątkiem nielicznych i bardzo specjalistycznych sektorów rynku przekładu (np. tłumaczenie tekstów literackich lub, do pewnego stopnia, akademickich), bardzo trudno jest dziś znaleźć pracę w tym zawodzie bez przynajmniej podstawowej znajomości jednego programu CAT i narzędzia OCR, o umiejętności korzystania z edytora tekstu i arkuszy kalkulacyjnych nie wspominając. Technologia to ekspres, który będzie dalej pędzić naprzód bez względu na to, czy będziemy na jego pokładzie. Postarajmy się więc jak najszybciej o bilet. Najlepiej przy oknie.
O autorze
Marcin Szwed – filolog anglista, czynny tłumacz LSP, tłumacz ustny i dydaktyk przekładu, prowadzi warsztaty z zakresu tłumaczenia tekstów specjalistycznych i tłumaczenia konferencyjnego, wykładowca Uniwersytetu SWPS i Uniwersytetu Warszawskiego, tłumacz przysięgły języka angielskiego od 2006 r. specjalizujący się w dziedzinach prawa (w tym prawa UE), techniki budowlanej i farmacji.
1The real problem here is not, however, whether technology is able to do its job, but how good that job is actually done and if it fulfils its function for the given purpose.
Serial „Manhunt: Unabomber”, dostępny w Polsce na platformie Netflix, to oparta na faktach historia poszukiwania jednego z najsłynniejszych amerykańskich terrorystów ubiegłego wieku. Głównym bohaterem serialu jest James Fitzgerald, postać autentyczna, profiler FBI, który doprowadza do zidentyfikowania terrorysty i jego aresztowania, a to wszystko dzięki stosowanej przez siebie technice „profilowania lingwistycznego”, która stała się częścią intensywnie rozwijanej w USA „lingwistyki kryminalistycznej”. W czwartym z pięciu artykułów poświęconych detektywistycznym aspektom językoznawstwa prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz z Uniwersytetu SWPS opowie o znaczeniu profilowania lingwistycznego na długo przed pojawieniem się lingwistyki jako dziedziny nauki.
Profil lingwistyczny, ustalenie autorstwa, „prace niesamodzielne” i plagiaty
Opisany w poprzednim odcinku profil lingwistyczny Unabombera, oparty na listach do gazet i manifeście „Industrial Society and Its Future” pozwolił określić pewne cechy demograficzne autora, ale nie jego tożsamość. Nikt też nie rozpoznał w autorze swojego dawnego studenta. FBI uznało – i tu najprawdopodobniej zasadniczą rolę odegrał James Fitzgerald – iż należy opublikować tekst (czego zresztą Unabomber się domagał) w nadziei, że ktoś rozpozna sposób pisania i styl autora (technicznie mówiąc: jego idiolekt).
Tak się też stało i David Kaczynski rozpoznał w tekście cechy charakterystyczne dla sposobu pisania swojego starszego brata Teda. Dostarczył FBI inne teksty autorstwa Teda Kaczynskiego. Teraz chodziło o wykazanie, że zbieżności nie są przypadkowe i że autorem może być jedna i ta sama osoba. Między tekstami Unabombera a tekstami niewątpliwie autorstwa Teda Kaczyńskiego FBI znalazło 500 lub 600 podobieństw – zarówno ortograficznych, jak i w zakresie użycia pewnych wyrażeń i zwrotów. Grupą agentów i być może agentek FBI, którym powierzono to zadanie, kierował James Fitzgerald.
Zadaniem tej grupy nie było udowodnienie ponad wszelką wątpliwość, iż Kaczynski jest Unabomberem. Chodziło wyłącznie o to, by wykazać, że zachodzi tzw. uzasadnione podejrzenie (ang. probable cause), iż tak jest, i uzyskać nakaz przeszukania chatki Teda Kaczynskiego w Montanie. Nakaz taki w amerykańskim systemie prawnym wystawić może jedynie sędzia, co więcej, na mocy Czwartej Poprawki do Konstytucji nie wolno przeszukać czyjegoś mieszkania bez takiego nakazu. Sędziowie zawsze muszą się zatem liczyć z tym, że o każdej porze dnia i nocy policja albo FBI zwrócą się do nich z odpowiednim wnioskiem.
W filmie sędzia wydaje nakaz, mimo wątpliwości formalno-prawnych, gdyż przypomina sobie wspomniane w trzecim artykule serii o profilowaniu lingwistycznym stosowane przez Amerykanów na Pacyfiku hasła pozwalające odróżnić swoich od Japończyków i sytuację, kiedy sam rozpoznał wroga, który zamiast liberty powiedział riberty. Przeszukanie chatki dostarczyło materialnych dowodów na to, iż Ted Kaczyński to Unabomber. Do procesu nie doszło, gdyż Kaczyński poszedł na ugodę i przyznał się do winy w zamian za to, że prokurator nie żądał kary śmierci a jedynie dożywocia.
W opowiedzianej w filmie historii, tak jak i w jej prawdziwej wersji, nie chodziło o to, by udowodnić na podstawie podobieństwa tekstów, iż Ted Kaczyński to Unabomber, a jedynie by wykazać wysokie prawdopodobieństwo tego faktu. Porównywano też dwa zestawy tekstów: teksty Unabombera i niewątpliwe teksty Kaczyńskiego. Inaczej jest w przypadku, gdy badacze, najczęściej historycy literatury, chcą dowiedzieć się, kto może być autorem konkretnego tekstu.
Jednym z pierwszych badaczy, stosujących metody ilościowe do badań filologicznych, był Wincenty Lutosławski, twórca terminu stylometria jako nazwy tej metody czy też dziedziny badań. Zakłada się w nich między innymi, że istnieje coś takiego jak „stylistyczny odcisk palca” – pewne cechy stylu autorskiego, niekontrolowane przez samego autora i pozwalające z dużym prawdopodobieństwem ustalić na przykład, kim naprawdę jest nowy, nieznany autor, zwłaszcza jeżeli zachodzi podejrzenie, że nie jest to debiutant lub debiutantka, kto ze znanych autorów może kryć się za pseudonimem.
Badania takie mają wielowiekową tradycję, ale już pod koniec XIX wieku pojawiły się metody nowe, oparte na pewnych własnościach tekstów dających się policzyć1. Jednym z pierwszych badaczy, stosujących metody ilościowe do badań filologicznych, był Wincenty Lutosławski, twórca terminu stylometria jako nazwy tej metody czy też dziedziny badań2. Zakłada się w niej między innymi, że istnieje coś takiego jak „stylistyczny odcisk palca” – pewne cechy stylu autorskiego, niekontrolowane przez samego autora i pozwalające z dużym prawdopodobieństwem ustalić na przykład, kim naprawdę jest nowy, nieznany autor, a jeżeli zachodzi podejrzenie, że nie jest to debiutant lub debiutantka, kto ze znanych autorów może kryć się za pseudonimem. W ostatnich czasach w ten sposób usiłowano ustalić, kim jest Robert Galbraith, autor powieści „Wołanie kukułki” – okazało się, że jest nim J. J. Rowling, autorka cyklu o Harrym Potterze. Inną tajemniczą postacią jest Elena Ferrante – być może za tym pseudonimem kryje się włoski pisarz Domenico Starnone, być może tłumaczka Anita Raja, a być może oboje3.
Metody stylometryczne obejmują porównywanie częstości słów najczęściej występujących, niezależnie od ich charakteru, tj. należących do wszystkich części mowy, albo tylko tzw. wyrazów funkcyjnych, czyli przyimków, spójników, zaimków, a w języku angielskim, francuskim czy niemieckim także rodzajników. I tak wyrazy funkcyjne mają w tekstach stosunkowo wysoką frekwencję, zwykle wyższą niż słowa pełnoznaczne. Czasami bada się także frekwencję nie pojedynczych słów, ale ich połączeń: par wyrazów, trójek wyrazów, itd. Można też badać analogiczne sekwencje literowe.
„Stylometryczny odcisk palca” pozwala postawić hipotezy na temat autorstwa z dużym prawdopodobieństwem. Wymaga jednak odpowiednio dużej próbki tekstu i nie jest tak jednoznacznym dowodem, jak prawdziwy odcisk palca, wzór siatkówki czy DNA.
Czasami jednak nie potrzeba tak wyszukanych narzędzi. Wynikiem intuicyjnie przeprowadzonej analizy stylometrycznej jest na przykład zarzut nauczyciela, że przygotowana w domu praca jest „niesamodzielna” – najczęściej pojawia się w niej zbyt erudycyjne słownictwo, zbyt wyszukana składnia, a być może i treść jest zbyt erudycyjna…. Wszystko to odstaje od stylu prac klasowych. Na podobnej zasadzie – tekst zbyt poprawny, zbyt staranny, zbyt erudycyjny w porównaniu z wcześniejszymi pracami autora może zostać wstępnie uznany za plagiat.
W następnym odcinku:
- Co wspólnego ma praojczyzna Słowian z poszukiwaniem Unabombera?
O autorce
prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz – kierownik Katedry Iberystyki, Wydziału Kulturoznawstwa i Filologii SWPS. Iberysta, językoznawca, specjalista w zakresie semantyki i pragmatyki kontrastywnej, struktur informacyjnych oraz relacji między semantyką, składnią a pragmatyką.
Przypisy
1 M. Eder. “Style-Markers in Authorship Attribution A Cross-Language Study of the Authorial Fingerprint”, Studies in Polish Linguistics 2011, 6, str. 100.
2 Tamże.
3 http://biqdata.wyborcza.pl/biqdata/7,159116,22829674,jak-rozpracowano-elene-ferrante-slowo-po-slowie.html
Serial „Manhunt: Unabomber”, dostępny w Polsce na platformie Netflix, to oparta na faktach historia poszukiwania jednego z najsłynniejszych amerykańskich terrorystów ubiegłego wieku. Głównym bohaterem serialu jest James Fitzgerald, postać autentyczna, profiler FBI, który doprowadza do zidentyfikowania terrorysty i jego aresztowania, a to wszystko dzięki stosowanej przez siebie technice „profilowania lingwistycznego”, która stała się częścią intensywnie rozwijanej w USA „lingwistyki kryminalistycznej”. W piątym i ostatnim artykule poświęconym detektywistycznym aspektom językoznawstwa prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz z Uniwersytetu SWPS opowie o tym, co wspólnego może mieć praojczyzna Słowian z poszukiwaniem Unabombera.
Praojczyzna Słowian a poszukiwanie Unabombera
W trzecim odcinku serialu „Manhunt: Unabomber” Natalie Shilling inspiruje Jamesa Fitzgeralda do doprecyzowania domniemanego wizerunku poszukiwanego terrorysty w jeszcze jeden sposób. Nad talerzem przekąsek wspomina o próbach ustalania tzw. praojczyzny Słowian i mówi, że ustalono to na podstawie języka. W przedstawionej przez nią hipotezie (skądinąd jednej z wielu, o czym niżej) punktem wyjścia jest stwierdzenie, że w języku prasłowiańskim nie było nazw pewnych rodzajów drzew i języki słowiańskie nazwy te zapożyczyły. Na tej podstawie, w omawianej tu hipotezie, wnioskuje się, iż Słowianie muszą wywodzić się z miejsca, w którym tych drzew po prostu nie było. Regionem takim jest właśnie dolina Prypeci i tam umieszcza się praojczyznę Słowian.
Ten lingwistyczny żart ma pokazywać Fitzgeraldowi, że możliwe jest nie tylko wnioskowanie z obecności pewnych słów i zwrotów w tekstach (była o tym mowa we wpisie na temat profilu lingwistycznego Unabombera), ale także z tego, czego w tych tekstach nie ma. W następnej scenie widzimy profilera zastanawiającego się, o czym Kaczynski nie pisze. Nie pisze np. o rodzinie i Fitzgerald wnioskuje, iż musi być osobą samotną, co zresztą okazuje się prawdą. Nie prowadzi jednak do zawężenia zakresu poszukiwań, więc na pierwszy rzut oka odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi: tak naprawdę to nic.
Nie jest to jednak do końca prawda. Pewne metody ustalania praojczyzny Słowian, podobnie zresztą jak ustalenia praojczyzny Indoeuropejczyków, pod pewnym względem przypominają profilowanie kryminalne, ale nie profilowanie lingwistyczne, a profilowanie behawioralne, które – jak pamiętamy – prowadziło na manowce.
Pewne metody ustalania praojczyzny Słowian, podobnie zresztą jak ustalenia praojczyzny Indoeuropejczyków, pod pewnym względem przypominają profilowanie kryminalne, ale nie profilowanie lingwistyczne, a profilowanie behawioralne, które – jak pamiętamy – prowadziło na manowce.
Skąd znamy język prasłowiański i język praindoeuropejski?1
W językoznawstwie wyodrębnia się tzw. języki żywe i języki martwe. Pierwsze z nich to takie, które są używane jako pierwsze w jakiejś społeczności współczesnej obserwatorowi. Natomiast języki martwe to języki dawniej żywe, a obecnie znane tylko specjalistom. Specjaliści znają niektóre języki martwe, bo nigdy nie zanikła tradycja uczenia ich. Tak jest w przypadku tzw. języków klasycznych (łaciny, greki klasycznej) i innych języków, w których powstały ważne teksty, których znajomość była wymagana, np. ze względów religijnych i przetrwała do dziś. Tu wymienić można aramejski, klasyczny hebrajski, sanskryt, czy staro-cerkiewno-słowiański. Inne języki dziś martwe nie miały takiego szczęścia. Przez pewien czas, zwykle setki, a nawet tysiące lat, nikt ich nie używał i nikt ich nie znał. W ich wypadku szczęście polegało na tym, że użytkownicy tych języków stosowali pismo, a teksty zapisane w trwałym materiale udało się odczytać. Tak stało się w wypadku języków starożytnego Wschodu.
Język prasłowiański i język praindoeuropejski oczywiście nie należą do żadnej z wymienionych wyżej grup. Są to tzw. języki zrekonstruowane – odtworzone przez lingwistów. Szczęście tych języków polegało na tym, że na poziomie faktów przekształciły się w tak zwane języki potomne a na poziomie wiedzy badaczom udało się ustalić, że tak właśnie było. Udowodnili, że pewne języki są ze sobą spokrewnione, czyli wywodzą się od wspólnego przodka – prajęzyka. Prasłowiański jest zatem przodkiem języków słowiańskich, a praindoeuropejski – przodkiem tzw. języków indoeuropejskich. Co więcej, na podstawie języków potomnych udało się w wielu wypadkach ustalić, jak najprawdopodobniej ten przodek wyglądał. W ogromnym uproszczeniu rozumuje się tak: formy (wyrazy, morfemy gramatyczne, głoski) odpowiadające sobie w językach potomnych najprawdopodobniej pochodzą od form występujących w prajęzyku i na podstawie owych form pochodnych można odtworzyć formę wyjściową.
Poszukiwanie praojczyzny Słowian na podstawie braku
Co zatem oznacza domniemany brak w prasłowiańskim nazw pewnych drzew? Otóż jedynie to, że nie udało ich zrekonstruować jako „czysto słowiańskich”2 w sposób niekwestionowany przez innych badaczy.
Przez formy czysto słowiańskie rozumieć należy formy, które nie tylko są zgodne z formami znanymi z języków słowiańskich, ale które także dadzą się regularnie wyprowadzić z języka praindoeuropejskiego – wspólnego przodka języków indoeuropejskich – a właściwie z jego rekonstrukcji, na podstawie języków potomnych (między innymi greki klasycznej, sanskrytu, języków anatolijskich, łaciny, języków celtyckich itd.). Według niektórych badaczy zrekonstruowane prasłowiańskie nazwy niektórych drzew nie mogą wywodzić się bezpośrednio z praindoeuropejskiego, lecz ukształtowały się pod wpływem języków germańskich3.
Dlaczego istnienie w prajęzyku rdzennych nazw na jakieś rzeczy (rośliny, formy terenu, zwierzęta, sprzęty itd.) ma być dowodem na to, że – w wypadku dzikich zwierząt, roślin i form terenu – użytkownicy prajęzyka musieli przed jego rozpadem mieszkać na terenach, na których te rzeczy występują? I przeciwnie, dlaczego brak takich nazw ma świadczyć o tym, iż użytkownicy prajęzyka wywodzą się z terenów, na których ich nie było?
Po pierwsze twierdzi się, że społeczność posługująca się danym językiem będzie miała nazwy na to, co ich otacza, oraz nazwy na artefakty, którymi się posługuje. Mamy na to liczne potwierdzenia z wielu języków i wielu kultur. A zatem ponieważ dla praindoeuropejskiego mamy np. zrekonstruowane nazwy między innymi dla wołu i jarzma, możemy twierdzić, że Praindoeuropejczycy hodowali zwierzęta i uprawiali ziemię.
Po drugie, twierdzi się, że zapożycza się zwykle nazwy na to, co nowe. Tak rozumiane „nowe” może dotyczyć np. ukształtowania świeżo zasiedlonego terenu. W bardzo wielu językach to właśnie toponimy (nazwy własne odnoszące się do miejsc) są zapożyczane z języka wcześniej używanego na tych terenach (niezależnie od tego, czy przybysze wypędzili lub, wymordowali dawnych mieszkańców, czy też dotychczasowi mieszkańcy mniej lub bardziej pokojowo przejęli język przybyszów). Do toponimów zalicza się także hydronimy, czyli nazwy własne zbiorników wodnych. Inną grupą wyrazów często zapożyczanych jako nazwy na to, co nowe, są rzeczowniki pospolite odnoszące się do ukształtowania terenu. We wcześniejszym wpisie była mowa o tym, że Kaczynski posłużył się pochodzącym z hiszpańskiego i używanym w Kalifornii słowem sierra, ale nie używał słowa mesa.
W podobny sposób zapożycza się nazwy wcześniej nieznanych zwierząt i roślin. Skoro tak, to jeżeli Prasłowianie nie mieli własnych nazw na pewne drzewa, to musieli wywodzić się z rejonów, w których takie drzewa nie występują. I takim pozbawionym odpowiednich drzew miejscem jawiła się dolina Prypeci. Sprawa nie jest jednak tak oczywista, bo tych drzew musiało tam nie być w czasie, gdy Prasłowianie tam mieli mieszkać – tymczasem pewne badania archeologiczne wskazują na to, że zasięg występowania pewnych drzew w czasach domniemanej praojczyzny Słowian mógł być inny niż obecnie4.
Dlaczego metoda ta przypomina pod pewnym względem profilowanie behawioralne? Dlatego, że w obu wypadkach wnioskuje się na podobnej zasadzie: zakłada się, że to, co częste w potencjalnie podobnych pewnych przypadkach, najprawdopodobniej zachodzi i w tym przypadku.
Inne hipotezy
Przywołana przez Natalie Shilling hipoteza nie jest oczywiście jedyną. Część hipotez opiera się na danych językowych, inne na danych archeologicznych oraz historycznych. Ostatnio włączono w analizy także badania genetyczne. Brak miejsca nie pozwala na ich omówienie. Zainteresowanych odsyłam do rzetelnie opracowanego artykułu w Wikipedii5 oraz do cytowanego tu tekstu Karoliny Borowiec, stanowiącego bardzo wnikliwe i kompletne omówienie stanu badań6.
Wspomnę tylko, że czasami dyskusja nad praojczyzną Słowian przypomina wspomniany już serialowy spór akademików o wyższości dyscyplin humanistycznych nad ścisłymi lub odwrotnie . Jak pisze Karolina Borowiec, „[b]adacze wydają się znacznie bardziej skupieni na personalnych urazach niż na kwestiach merytorycznych”7, a „w tekstach naukowych znaleźć można wiele niemerytorycznych bądź pseudomerytorycznych uwag pod adresem przeciwników”8.
Jak pamiętamy z filmu, w wypadku Unabombera profilowanie behawioralne niewiele dało. Zdaniem niektórych badaczy, podobnie nieskuteczne są próby ustalenia praojczyzny Słowian na podstawie analizowanych danych językowych. Jak pisze Hanna Popowska-Taborska:
[...] nie jesteśmy w stanie w sposób jednoznaczny określić lokalizacji siedzib słowiańskich ani w świetle danych hydronimicznych, ani w świetle domniemanych słowiańskich etnonimów, ani w świetle terminologii botanicznej i zoologicznej, ani opierając się na współczesnych podziałach leksykalnych9.
Może i ta dziedzina potrzebuje swojego Jamesa Fitzgeralda albo Rogera Shuya…
O autorce
prof. dr hab. Jadwiga Linde-Usiekniewicz – kierownik Katedry Iberystyki, Wydziału Kulturoznawstwa i Filologii SWPS. Iberysta, językoznawca, specjalista w zakresie semantyki i pragmatyki kontrastywnej, struktur informacyjnych oraz relacji między semantyką, składnią a pragmatyką.
Przypisy
1 Ten podrozdział w całości jest parafrazą tekstu z książki A. Weinsberga, Językoznawstwo ogólne, Warszawa 1983, str. 7-8.
2 K. Borowiec, „Kanon wiedzy na temat tzw. etnogenezy Słowian. Czas przełomu”, Kwartalnik Językoznawczy 2012, 1, str. 16.
3 Tamże, str. 20
4 A. Kępińska, informacja ustna.
5 https://pl.wikipedia.org/wiki/S%C5%82owianie
6 Tekst jest dostępny pod adresem: https://repozytorium.amu.edu.pl/bitstream/10593/12834/1/Karolina%20Borowiec_Kanon%20wiedzy_KJ2012_1.pdf
7 K. Borowiec, dz. cyt., str. 20.
8 Tamże, str. 21.
9 H. Popowska-Taborska, Wczesne dzieje Słowian w świetle ich języka, Wrocław 1991, s. 146. (cytuję za Karoliną Borowiec, dz. cyt.).
W jednym z odcinków słynnych „Przyjaciół” Chandler Bing, aby uwolnić się od nałogu tytoniowego, w trakcie snu odsłuchuje nagranie motywacyjne, które zaczyna się od wezwania: „Jesteś silną, pewną siebie kobietą…”. Pomijając fakt płci i cały komizm sytuacyjny, mantra przynosi pozytywny rezultat: w kolejnych odsłonach serialu nie widzimy już więcej bohatera z papierosem. Powiedzieć, że język ma wielką moc, to powiedzieć za mało. Kreuje rzeczywistość niemal na każdym poziomie życia i nie tylko kognitywiści wiedzą coś na ten temat. Ale czy faktycznie jego działanie potrafi być afirmatywne? I czy w związku z tym korzystanie z tego najsłynniejszego narzędzia komunikacji może wpłynąć na nasz rozwój? Przeanalizujmy temat, odwołując się do współczesnej parenezy autorstwa internetów. Komentarza udzieli kulturoznawca, dr Karol Jachymek z Uniwersytetu SWPS.
Bądź jak Chandler Bing
Żyjemy w czasach, gdy do rzadkości należy komfort samoakceptacji. Aby nadać większy sens własnemu jestestwu, niejednokrotnie stosujemy narracje zaganianych pracowników korporacji. Wszyscy jesteśmy tak strasznie zajęci, że OMG. Uczestniczymy w wielkich asapowych projektach marketingowych o globalnym zasięgu, jesteśmy asystentami odnalezionej niedawno na Antarktydzie córki Chucka Norrisa, która robi szpagat oczami, w piwnicy u rodziców tworzymy perpetuum mobile, o którym nawet filozofom się nie śniło, a w międzyczasie odkrywamy nowy pierwiastek, który zastąpi wszystkie pozostałe (poza polonem i radem, bo te są polskie i nietykalne). Ale żeby nie było: to i tak za mało! Kult rozwoju zapanował na dobre i nawet w zabawnej formule memów z cyklu „Bądź jak...” np. Kasia, Zosia, Beata1, stanowi podprogowy przekaz: masz być kimś, kim nie jesteś, lub: masz być bardziej sobą, niż jesteś, w każdym razie na pewno nie tym, kim jesteś aktualnie. Przez to twój status ontologiczny jest ciągle w ciekłym stanie skupienia, możesz iść drogą ostentacyjnej afirmacji (czyli jestem bardziej sobą, niż jestem) lub ustawicznego wdrażania zmian, które sygnalizują – pozornie lub nie – rozwój (czyli kimś, kim nie jesteś, choć usilnie starasz się być). Ale zostawmy to mędrkowanie, bo naprawdę…
Weź nie mędrkuj, weź się w garść! vs. Buka
Słynne „weź….”, np. „weź się w garść” lub „weź nie gadaj” to ulubiony zwrot rodziców, którzy zapomnieli, że dramaty ich dzieci rozgrywane w czterech ścianach mają wymiar egzystencjalny i nie są wyłącznie fanaberią związaną z brakiem życiowego doświadczenia. Powiedzieć np. osobie cierpiącej na depresję „weź się w garść” to największa ignorancja ever, a ze strony bliskiej osoby – nadprogramowy policzek. I choć byśmy zrobili sobie całonocne zapętlenie reklam z gatunku „jesteś tego warta” czy „#MojePięknoMojaHistoria”, albo przejrzeli wszystkie memy z rzeczonego cyklu „weź…”, to i tak siła języka nie przełoży się w pełni na życie w realu. Zdecydowanie łatwiej, gdy ci smutno, gdy ci źle, sięgnąć po nihilistyczną Bukę, która radzi, że „jeśli czegoś nie wolno, a bardzo się chce, to można” lub zaklina rzeczywistość: „Jestem bardzo skromna, dlatego ukrywam swój płaski brzuch pod warstwą tłuszczu”. Buka ma charakter, wie, czego do szczęścia jej brakuje, a jej potrzeby są proste: chce się nażreć i zamanifestować swój tumiwisizm. Lubimy Bukę, bo jest bliska naszemu sercu, ale dążymy do Ewy Chodakowskiej i klikamy w jej metamorfozy, chociaż niestety ten rodzaj aktywności nie pomaga nam spalić kalorii. Dzieje się tak, bo w normie mieści się wymaganie od siebie więcej, a sam rozwój w sobie zawiera obietnicę lepszego życia. Wiadomo – optymistom jest łatwiej.
Szklanka do połowy pełna
Często powtarzane: „Od jutra będę kimś innym”, „Chcę być najlepszą wersją samego siebie”, „W 2019 roku wyjdę za mąż” nie zawsze działa. Optymista Ci powie, że masz potencjał, pesymista „daj spokój, zapomnij”, a całość starań najlepiej zweryfikuje #10yearschellenge. To rzeczywiście kwestia osobowości – jedni po tych 10 latach od prototypu zmieniają się o 180 stopni na plus, drudzy też się zmieniają, ale nie do końca tak, jakby sobie życzyli. Wiele zależy od motywacji i tu kłania się całe morze potu i sterta książek o charakterze coachingowym. Te książki nie tylko dotyczą Twojego wyglądu, ale też nastawienia do rzeczywistości, zaangażowania, które jesteś w stanie z siebie wygenerować i ostatecznie też… języka, jakiego używasz na co dzień, opisując siebie w rozmaitych kontekstach: pracy, szkoły, rodziny, przyjaźni. Możesz o sobie powiedzieć: „jestem silną, pewną siebie kobietą” lub możesz stwierdzić: „wiele rzeczy mi wyszło, jeszcze więcej nie, ale w sumie najgorzej nie jest”, albo jeszcze inaczej: „Jestem gruby, brzydki i wszystko jest nie tak”. Dobrze oddają to memy z cyklu „Kim jesteśmy”, np. „kim jesteśmy? Studentami! Czego chcemy? Zaliczenia sesji! Co robimy, żeby to osiągnąć? Sprzątamy!” lub „Kim jesteśmy? Grubasami! Czego chcemy? Iść na siłownię! Kiedy? Jutro!”3 itp.
Nie wszystko to ciało
Wiele spośród powyższych internetowych tworów kręcą się wokół ciała i cielesności. Zacytujmy: taki mamy klimat. Współczesne memy, od Buki po memy Marty Frej, chcąc nie chcąc, eksploatują temat fizyczności, z jednej strony negując jej ważność, z drugiej zaś – niechcący podkreślając jej znaczenie. Na szczęście poza tymi cielesnymi, istnieje wiele w memosferze takich, które śmieją się ze współczesnych mód, zawodów, postaw. Weźmy na przykład mem, który ostatnio dość mocno widać w mediach społecznościowych, a który każe pośmiać się z panującego trendu zdobywania tytułu doktora: „(ona, pochylając się nad starszym mężczyzną) Doktora! (młody pan z teczką) Ja jestem doktorem! (ona) On ma zawał! (młody z teczką) Jestem doktorem polonistyki! (ona) On umiera! (młody z teczką) Mamento mori…”4 Memy podchwytują to, co jest aktualne i na czasie, to, co jest warte szydery, ale też głębszej refleksji nad konkretnym zjawiskiem. Skrywany w nich przekaz jest emanacją naszych pragnień, diagnozują nasze tęsknoty, jednocześnie mówią, jakie przyjąć stanowisko. Ostatecznie nie tylko język może wpłynąć na samorozwój, czy rozwój wydarzeń, a nawet rozwój fizyczno-umysłowy. Jest wiele czynników, które na rozwój wpływają. Na przykład deklinacja…
Komentarz dr. Karola Jachymka
Otacza nas kultura coachingu, zwykle mówimy o zmianie w pozytywnym kierunku, rozwój w dół jest rodzajem oksymoronu. Zdecydowanie rzadziej epatujemy, czy to na forum, czy to w mediach społecznościowych, negatywnym przekazem. Przez to w pewnym sensie wszyscy funkcjonujemy w bańkach, a Facebook i Instagram, które zasadniczo bliskie są wielu sercom, mają na celu ich utrwalanie i dorabianie nam gęby, oczywiście powstałej na skutek naszych autokreacji. Memy dystansują nas w pewnym sensie od takich górnolotnych zabiegów wokół siebie. Ich żywot jest krótkotrwały, działają tu i teraz, obnażają pewne dyskursy i pozwalają się zwentylować. Chociaż ich żywot jest krótkotrwały, są często opiniotwórcze. Co więcej, każdy z nas jest w stanie zostać autorem mema i oddolnie stworzyć komunikat, który może, choć nie musi, wpłynąć na adresata.
O komentatorze
dr Karol Jachymek – doktor kulturoznawstwa, filmoznawca. Zajmuje się społeczną i kulturową historią kina (zwłaszcza polskiego) i codzienności, metodologią historii, zagadnieniem filmu i innych przekazów (audio)wizualnych jako świadectw historycznych, problematyką ciała, płci i seksualności, wpływem mediów na pamięć indywidualną i zbiorową, społeczno-kulturowymi kontekstami mediów społecznościowych oraz blogo- i vlogosfery, a także wszelkimi przejawami kultury popularnej. Współpracuje m.in. z Filmoteką Szkolną, Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej, Against Gravity, KinoSzkołą i Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Prowadzi warsztaty i szkolenia dla młodzieży i dorosłych z zakresu edukacji filmowej, medialnej i (pop)kulturowej oraz myślenia projektowego i tworzenia innowacji społecznych. Autor książki „Film – ciało – historia. Kino polskie lat sześćdziesiątych”.
Przypisy
1 Żródło: https://besty.pl/3733758
2 Źródło: http://www.demotywatoy.pl/6691/jesli_czegos_nie_wolno_a_bardzo_sie_chce_to_mozna_buka.html
3 Źródło: http://www.demotywatoy.pl/6691/jesli_czegos_nie_wolno_a_bardzo_sie_chce_to_mozna_buka.html
4 Źródlo: https://memy.pl/mem/177805/Doktora
Tekst: Marta Nizio z Redakcji Uniwersytetu SWPS
Coraz więcej praktyk życia codziennego realizujemy za pośrednictwem globalnych serwisów internetowych. Nie mamy nad nimi pełnej kontroli – tę sprawują międzynarodowe korporacje, ale nie tylko one. Tworzone na użytek serwisów sieciowych algorytmy zyskują przynajmniej częściową autonomię. O niepodległości cyfrowej w kontekście suwerenności opowie medioznawca dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS.
Podczas wykładu zajmiemy się tym, co oznaczają niepodległość i suwerenność w epoce oligopolu platform sieciowych. Wbrew pozorom nie są to problemy, które powinniśmy zostawić informatykom. Dlatego zastanowimy się, jak zmieniła się sytuacja państw, ale też nas jako autonomicznych jednostek – jakie prawa mamy jako obywatelki i obywatele sieci? Wreszcie, jak w kontekście modeli biznesowych opartych na danych generowanych przez użytkowników moglibyśmy uczynić tę sytuację bardziej sprawiedliwą niż obecnie?
Prelegent
dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS – medioznawca. Zajmuje się wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze. Bada internet, gry komputerowe, przemiany telewizji oraz nieformalny obieg treści i kulturę współczesną. Od lat współpracuje z publicznymi instytucjami kultury, organizacjami pozarządowymi i biznesem. Jest współtwórcą techno-kulturowego projektu Kultura 2.0, współtworzył też pierwszy polski Medialab – inicjatywę samokształceniową z pogranicza aktywizmu społecznego, sztuki i technologii. Kierował licznymi projektami badawczymi, takimi jak „Młodzi i media” , „Tajni kulturalni” czy „Obiegi kultury”. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej” (2006), „Media, wersja beta” (2014) oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2015). Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kultura Popularna”.
Jesteśmy przyzwyczajeni do stwierdzenia, że żyjemy w epoce informacji. Pytanie, czy wobec nadmiaru treści i kanałów ich rozpowszechniania, ta teza wciąż jest prawdziwa. Znaczenie ma bowiem już nie tyle sama informacja, co sposób jej filtrowania. A tym zajmują się coraz częściej niewidoczne algorytmy. O erze informacji i władzy, która należy do algorytmów opowie medioznawca dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS.
Siła informacji
Rola informacji w kształtowaniu procesów społecznych jest ogromna – to truizm. Już pół wieku temu w dyskusjach o zmianie społecznej zwracano uwagę, że bez przekształceń mediasfery trudno będzie o prawdziwie inkluzywną przestrzeń publiczną. „Władza nie jest już mierzona ziemią, pracą, czy kapitałem, ale dostępem do informacji i środków jej rozpowszechniania” – pisali hipisi z północnoamerykańskiego kolektywu Raindance, jednego z prekursorów działań na rzecz rozwoju mediów taktycznych. To podejście przyczyniło się w Ameryce i Europie Zachodniej do rozwoju zinów, niezależnych rozgłośni radiowych i „pirackich” telewizji. W Polsce w tym samym czasie na ogromną skalę funkcjonował wydawniczy drugi obieg.
User generated data
W dobie internetu możliwość rozpowszechniania własnych treści jest banalnie prosta. Ale to nie one są dziś najcenniejsze. Choć najgłośniejszym internetowym hasłem pierwszej dekady XXI wieku było „Web 2.0”, a więc paradygmat oparty na zachęcaniu użytkowników do publikacji własnych treści na udostępnianych platformach, model biznesowy najpotężniejszych firm sieci w ostatnich latach uległ zmianie. Źródłem wartości jest już nie „user generated content”, a „user generated data” – wszelkie dane, które generujemy, nie tylko autorskie wpisy czy nagrania. Dane tworzymy często bezwiednie, a pracę na nich wykonują algorytmy firm takich jak Facebook czy Google, budując profile, predykcje, poszukując anomalii. Na tej bazie podsuwają nam reklamy, zgodnie z logiką „więcej tego samego” – bo skoro podoba nam się np. jakiś produkt, jest bardzo możliwe, że spodoba się także inny, znacząco podobny. Problem w tym, że algorytmy wywierają wpływ nie tylko na to, jak kupujemy buty. W identyczny sposób filtrowane są także informacje, w tym te dotyczące polityki.
Algorytmy rządzą światem
Jak pokazało niedawno śledztwo prowadzone przez redakcję gazety „The Guardian”, algorytmy sterujące podpowiedziami w serwisie YouTube, mogły mieć wpływ na wynik amerykańskich wyborów prezydenckich (prowadzono podobne analizy dotyczące choćby Facebooka). W oparciu o zgromadzone dane optymalizowały listę sugerowanych wyświetleń tak, aby użytkownicy pozostawali w serwisie możliwie najdłużej. Przekładało się to jednak na pokazywanie ludziom zainteresowanym filmami o kandydatach produkcji opartych o teorie spiskowe i sensacyjne pomówienia. W Polsce również użytkownicy mogli obserwować, jak zawęża się horyzont poznawczy serwisów społecznościowych, jak radykalizują się poglądy, jak osoby o odmiennej perspektywie i poglądach znikają z medialnego „feedu” utwierdzając nas w przekonaniu, że wszyscy myślą podobnie, więc bez wątpienia mamy rację. Konsekwencje są oczywiste. Nie przypadkiem jednym z najpopularniejszych słów w pewnym momencie były „fake news” i „postprawda”. Tradycyjne redakcje wydają się być wobec tego zjawiska bezradne.
Oczywiście kryzys demokracji nie wynika tylko z logiki social media, a wszystkie wzmiankowane tu zjawiska nie wzięły się znikąd. Francuski socjolog Alain Desrosières już ćwierć wieku temu w książce „Polityka wielkich liczb” pokazał historyczne tło stojących za algorytmizacją procesów, począwszy od rozwoju rachunku prawdopodobieństwa 400 lat temu. Same algorytmy – jako zestandaryzowane sposoby rozwiązywania zadań – są jeszcze starsze, opisał je perski matematyk Al-Chuwarizmi już w pierwszej połowie IX wieku. Nigdy wcześniej nie miały jednak tak potężnej władzy i bieżącego wpływu na naszą codzienną dietę informacyjną, bo też nigdy tak wiele procesów życia codziennego nie podlegało automatyzacji. Co więcej, w dużej mierze jesteśmy wobec nich bezbronni, inaczej niż w wypadku innych interfejsów dostępu do treści, jak choćby obrazów. To, że zdjęcia mogą być narzędziem manipulacji, że ich kompozycja i kadrowanie mają znaczenie, wiemy wszyscy, wdrażamy się w to myślenie od dziecka. Równocześnie w potocznym myśleniu „dane” i mechanizmy ich filtrowania są obiektywne – choć przecież w ich wypadku ktoś także dokonał serii znaczących wyborów.
Ta nowa sytuacja to wyzwanie dla badaczek i badaczy, ale też – nas wszystkich. Działanie podporządkowanych logice rynkowej algorytmów nie pozostaje bez wpływu na proces polityczny, obniżenie poziomu debaty publicznej i zalewającą nas falę populizmu. Żeby jednak wydostać się z medialnych „baniek” i dostrzec problem, trzeba powiedzieć wprost: skończyła się era informacji, witamy w epoce algorytmów.
O autorze
dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS – medioznawca. Zajmuje się wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze. Bada internet, gry komputerowe, przemiany telewizji oraz nieformalny obieg treści i kulturę współczesną. Od lat współpracuje z publicznymi instytucjami kultury, organizacjami pozarządowymi i biznesem. Jest współtwórcą techno-kulturowego projektu Kultura 2.0, współtworzył też pierwszy polski Medialab – inicjatywę samokształceniową z pogranicza aktywizmu społecznego, sztuki i technologii. Kierował licznymi projektami badawczymi, takimi jak „Młodzi i media” , „Tajni kulturalni” czy „Obiegi kultury”. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej” (2006), „Media, wersja beta” (2014) oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2015). Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kultura Popularna”.
Historia rodem z amerykańskiego filmu1. W Stanach Zjednoczonych zbliżają się wybory prezydenckie. Do sztabu wyborczego starającego się o reelekcję prezydenta dociera informacja, że lada chwila do mediów trafi materiał, ujawniający aferę seksualną z udziałem głowy państwa. Aby przeciwdziałać katastrofalnym skutkom, jakie pociągnie za sobą upublicznienie takiego newsa, prezydent każe swoim ludziom ściągnąć Conrada Breana, człowieka do zadań specjalnych. Brean z miejsca przystępuje do działania, nawet nie zaprzątając sobie głowy tym, czy to prawda czy jedynie fake news. Dr Mateusz Skrzeczkowski z Uniwersytetu SWPS wyjaśni, na czym polega kreowanie spektaklu w mediach i kulturze masowej.
Spektakl czas zacząć
Brean wie, że materiał przedostanie się do prasy. Obrana przez niego strategia polega na niedopuszczeniu, by ujawniona seksafera była wysoko pozycjonowana w serwisach informacyjnych. A co może przyćmić oskarżenie prezydenta o molestowanie nieletniej w Stanach Zjednoczonych, w których skandale obyczajowe zrujnowały niejedną karierę polityczną? Chyba jedynie wypowiedzenie wojny terrorystom. Niestety, aktualna sytuacja geopolityczna nie daje najmniejszego pretekstu do podjęcia jakichkolwiek działań zbrojnych. Brean wpada na pomysł, by upozorować zagrożenie i stworzyć spektakl, ukazujący działania, które będą na to zagrożenie bezkompromisową odpowiedzią.
O wsparcie w działaniach prosi hollywoodzkiego producenta Stanleya Motssa. Ten nie bardzo rozumie, czemu jako człowiek zajmujący się rozrywką zostaje wciągnięty w tę sprawę. Brean odpowiada mu: „Naga dziewczynka poparzona przez napalm. V jak Victoria. Pięciu żołnierzy wciągających flagę na Górze Suribachi. Zdjęcie pamiętamy przez pięćdziesiąt lat, a o wojnie zapominamy. Wojna w Zatoce. Inteligentna bomba wpadająca przez komin. Dwa i pół tysiąca misji dziennie, przez 100 dni, ale wystarczy jedno zdjęcie z bombą i ludzie wierzą w wojnę. Wojna to rozrywka, dlatego przyszliśmy do pana”. Motss łapie i niezwłocznie uruchamia machinę produkcyjną, która swoim zasięgiem obejmuje nie tylko stworzenie opowieści o konflikcie zbrojnym, ale również jej wizualne reprezentacje, patriotyczną piosenkę czy okolicznościowe gadżety.
W studiu filmowym nakręconych zostaje kilka ujęć, które pokazują zgwałconą dziewczynę uciekającą z białym kotkiem na rękach z zaatakowanej przez terrorystów wioski. Następnie udostępnione są mediom i natychmiast jako news dnia zawłaszczają niemal cały czas antenowy wszystkich serwisów informacyjnych. Plan Conrada Breana okazuje się być nad wyraz skuteczny.
fragment filmu Fakty i akty, źródło: www.flimweb.pl
U źródeł hiperrzeczywistości
Jeżeli obraz, będący reprezentacją rzeczywistości, ma w sobie potencjał stania się ikoną przesłaniającą rzeczywistość, to i sprefabrykowana ikona, niemająca swego źródła w autentycznym świecie, z tej właściwości obrazu korzysta. Jean Baudrillard sposób generowania takich obrazów nazywa symulacją. Choć w języku potocznym posługujemy się słowem „symulować” jako słowem bliskoznacznym do słowa „udawać”, to francuski filozof, na potrzeby swojej teorii, dokonuje istotnego znaczeniowego rozróżnienia. Z udawaniem mielibyśmy do czynienia wówczas, kiedy od samego początku dla wszystkich jest jasne, że to, co rozgrywa się przed naszymi oczami, nie jest realne, tylko jest pewną grą z realnością. Wraz z jej końcem dokonuje się deziluzja i rzeczywistość odzyskuje swój autentyczny kształt.
Za przykład niech posłuży serial dla dzieci „Scooby-Doo”. W każdym odcinku bohaterowie bajki mierzą się z kryminalną zagadką, w której zdaje się, że odpowiedzialność za przestępstwo ponoszą siły nadprzyrodzone. Jednak od początku nie dają oni wiary w istnienie ducha, będąc przy tym święcie przekonani, że ktoś tylko zjawę udaje. Każdy odcinek kończy się zdemaskowaniem winnego i zarazem przywróceniem rzeczywistości realnych podstaw.
fragment serialu animowanego Scooby Doo, źródło: www.cda.pl
W przypadku symulacji sytuacja wygląda nieco inaczej. „Symulacja podważa różnicę pomiędzy tym, co «prawdziwe» i tym co «fałszywe»; tym, co «rzeczywiste», i tym, co «wyobrażone»”2. Nie posiadamy ani umiejętności, ani narzędzi pozwalających w sposób jednoznaczny stwierdzić, czy to, co widzimy, ma swoje źródło w rzeczywistości. Przykładem może być osoba symulująca chorobę. Mimo braku u symulanta jednostki chorobowej, występują u niego objawy choroby. Inni widząc te objawy, nie wiedzą, i wiedzieć nie mogą, że de facto nie są one skutkiem przypadłości, a jedynie „pustymi” symptomami. Między objawami a powodem ich wystąpienia nie ma relacji przyczynowo-skutkowej. Jeżeli tą osobą jest mężczyzna stojący przed komisją wojskową, najprawdopodobniej zostanie uznany przez lekarzy za niezdolnego do służby wojskowej. Nie otrzyma powołania do wojska, nie odbędzie szkolenia, nie poleci na misję wojskową, nie zginie od rany postrzałowej. Będzie żył, choć w rzeczywistości „powinien był” zginąć, gdyż był zdrowy. U źródeł dalszych wydarzeń w jego życiu leżeć będzie fałsz, a nie prawda.
Rzeczywistość nie istnieje
Obraz wygenerowany na drodze symulacji Baudrillard nazywa symulakrem. Kiedy otaczają nas autentyczne reprezentacje rzeczywistości oraz sztucznie spreparowane symulakry, a my jesteśmy bezradni przy każdej próbie rozpoznania, co jest czym, pozostaje nam odrzucenie opozycji realne/ nierealne. Istnieje przecież nie mniejsze prawdopodobieństwo, że autentycznie chory zostanie uznany za symulanta, trafi do armii, następnie powędruje na front, by wrócić w trumnie przykrytej narodową flagą. Rzeczywistość została wyparta przez hiperrzeczywistość. Pozornie sprawa wydaje się błaha.
Koniec końców nikt z nas nie czuje się jak Alicja, która znalazła się po drugiej stronie lustra. Baudrillard daleki jest jednak od bagatelizowania dokonującej się na naszych oczach transformacji. Jego zdaniem powszechne przekonanie, że każdy z nas potrafi odróżnić świat baśni od rzeczywistości, to efekt wielu strategii mających na celu uśpienie naszej czujności. Sprowadza je do następującej tezy: „Disneyland istnieje po to, by zataić fakt, że «rzeczywisty» kraj, cała «rzeczywista» Ameryka jest Disneylandem”3. Przekraczaną przez nas bramę wejściową do parku rozrywki traktowalibyśmy jako granicę między światem realnym, a światem udającym bajkę. Kiedy przez nią na powrót wychodzimy jesteśmy przekonani, że w tym momencie bańka iluzji pęka. Że wszystko to, co działo się przed chwilą, było na niby. Kiedy jednak spojrzymy na stan naszego konta bankowego, przekonamy się, że finansowy krwiobieg, utrzymujący przy życiu cały ten świat ułudy, był jak najbardziej realny.
To doświadczenie utwierdzi w nas przekonaniu, że padliśmy ofiarą iluzji, i że tamten świat jest równie prawdziwy, jak ten tutaj. A co, jeżeli jest dokładnie odwrotnie i otaczająca nas rzeczywistość jest na równi ze światem Disneya zasymulowana? Co jeżeli wpadliśmy w pułapkę hiperrzeczywistości, która nas więzi; jeśli komuś zależy na tym, byśmy zupełnie nie zdawali sobie z tego sprawy?
Nic nie jest takie, jakie się wydaje
Kondycję człowieka otoczonego przez znaki, które skrywają, że rzeczywistość została utracona, pokazuje kultowy przed laty film braci Wachowskich Matrix4. Twórcy sami zresztą zdradzają w swoim dziele, że teoria Jeana Baudrillarda była dla nich głównym źródłem inspiracji. W pewnym momencie bohater filmu sięga po książkę, na okładce której widnieje napis „Symulakry i symulacja”, czyli tytuł cytowanej już książki francuskiego filozofa.
fragment z filmu Matrix, źródło: http://www.antimedia.pl www.cda.pl
W filmie Neo, główny bohater, podejrzewa, że to, co go otacza nie jest rzeczywiste. Całe noce tkwi przed komputerem, poszukując odpowiedzi na spędzające mu sen z powiek pytanie: Czym jest Matrix? Jego nieustępliwość sprawia, że udaje mu się odnaleźć Morfeusza, który umożliwia mu przejrzenie na oczy.
Morfeusz: Chcesz wiedzieć… Czym on jest? Matrix jest wszędzie… wokół nas. Nawet w tym pokoju. Widzisz ją za oknem… i w telewizji. Czujesz ją w pracy… w kościele… i kiedy płacisz podatki. Macierz to sztuczny świat, który ci przesłania prawdę.
Neo: Jaką prawdę?
Morfeusz: Jesteś niewolnikiem. Jak wszyscy ludzie, urodziłeś się w więzieniu, którego nie możesz powąchać ani dotknąć. Bo uwięziono twój umysł. Niestety, nie mogę ci powiedzieć, czym jest Matrix. Musisz to zobaczyć.
Filmowa macierz to nic innego jak alegoria hiperrzeczywistości. Wystarczy dokonać lekkiego odarcia amerykańskiej superprodukcji z cyperpunkowej estetyki i z efektów specjalnych, aby w filmie dostrzec egzystencję człowieka żyjącego na przełomie tysiącleci. Nie jesteśmy wprawdzie ofiarami Sztucznej Inteligencji, która sprowadziła nas do roli generatora energii, czego ten jest nieświadomy, gdyż jego mózg nieustannie przetwarza zasymulowane obrazy rzeczywistości, wierząc, że w niej funkcjonuje. Jesteśmy jednak zanurzeni w kulturze wizualnej, w której na nieznaną do tej pory skalę osaczają nas obrazy. Spotykamy je na każdym kroku. Internet pozwala na ich nieustanny przepływ, nawet w momencie, w którym donikąd nie zmierzamy i nie mamy przed sobą włączonego telewizora – wystarczy smartfon.
Fotografia w działaniu
Jaką sprawczość mają obrazy fotograficzne? Same w sobie niewielką. Są nieme. Nie mówią nam nic, jedynie ukazują. Ale z powodu silnie zakorzenionego poglądu o prawdzie potwierdzonej autorytetem własnych oczu, okazują się być kluczowe w uwiarygodnianiu kontekstu, w którym są pokazywane. To, co widzimy na zdjęciu, musiało takim być przed obiektywem aparatu. Jednak znaczenia temu czemuś przydają słowa towarzyszące obrazom. Retoryczna i perswazyjna siła drzemiąca w fotografiach jest zbyt duża, aby różnorakie grupy interesów nie pokusiły się o jej spożytkowanie. W trakcie działań zbrojnych w Donbasie media społecznościowe obiegły zdjęcia mające przekonać rosyjską (bezpośrednio) oraz światową (pośrednio) opinię publiczną o słuszności separatystycznych działań. Wykorzystano w tym celu fotografie: zrobione przed kilkudziesięciu laty w Bośni, aby ukazać bestialstwo ukraińskiej armii; ukazujące ciała meksykańskich handlarzy narkotyków jako zwłoki ukraińskich żołnierzy; dokumentujące konflikt w Czeczeni jako dowód skali zniszczeń spowodowanych przez ukraińskie wojsko itd. A może autorami tych manipulacji jest strona antyrosyjska, która sama wypuszcza w świat tego typu materiały, starając się w ten sposób zdyskredytować Rosję, i osłabić jej wiarygodność. Czytelniku, czy jesteś pewien kto jest autorem niniejszego artykułu?
Telewizja „Świat 24” pokazuje „uchodźców z Ukrainy”, tymczasem zdjęcie wykonano w Kosowie, źródło: www.kresy24.pl
Jaki czynnik sprawia, że fotografia ma w sobie ikoniczny potencjał? Jest nim najprawdopodobniej jej wartość spektakularna, czyli estetyczna moc uruchamiająca w odbiorcy emocję przeradzającą się w uczucie. Największą siłę rażenia mają obrazy, które łatwo mogą zostać przemienione w kicz. „Tam gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy. Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, lecz na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość: niewdzięczna córka, odtrącony ojciec, dzieci biegnące po trawniku, zdradzona ojczyzna, wspomnienie pierwszej miłości. (…) Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdą się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.”5
Postpolityka?
Polityka w czasach antycznych była tożsama z przestrzenią publiczną, agorą, na której spotykali się wolni ludzie (co wówczas oznaczało zamożnych mężczyzn w pełni sił fizycznych, którzy nie musieli pracować), by ustanawiać prawa na drodze debaty. Prawo nie obowiązywało dopóty, dopóki nie udało się wypracować konsensusu. W średniowieczu tak rozumiana przestrzeń publiczna została zanegowana, a jej idea – dosłownie – wysłana w zaświaty. Źródłem prawa był Bóg, a wolę boską w życie wprowadzali namaszczeni przez niego przedstawiciele: głowa państwa i głowa kościoła. Upadki kolejnych monarchii i postępująca ateizacja szły w parze z coraz silniejszymi siłami społecznymi dążącymi do powrotu do antycznego modelu demokracji, tym razem z dużo dalej niż przed wiekami posuniętymi postulatami emancypacyjnymi (dotyczącymi niewolników, kobiet, niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo, homoseksualistów, czarnoskórych itd.). W nowoczesnym świecie polityka szybko jednak wycofała się z kształtowania przestrzeni publicznej, czyniąc swoją prerogatywą zarządzanie gospodarką narodową. Aby władza zyskała w trakcie wolnych wyborów społeczny mandat, jej umiejętność zarządzania państwowym kapitałem musiała iść ręka w rękę z umiejętnością zarządzaniem spektaklem.
Przestrzeń publiczna ma dziś znacznie mniej z agory, a dużo więcej z amfiteatru. Wszelkie działania w sferze politycznej rozgrywają się na oczach publiczności. To ją należy przekonać, że racja leży po naszej stronie. To ona przy urnach zadecyduje, kto swoją rolę odegrał w sposób bardziej przekonywujący. Kto w spektaklu odwoła się do rozumu patrzących, przegra. Kto trafi bezpośrednio do serc, niezależnie od obranej strategii, zwycięży.
źródło: http://static5.businessinsider.com/image/57fc3da38109ee82018b4d63-480/trump-child-impersonator.png
źródło: http://www.pensitoreview.com/Wordpress/wp-content/uploads/photo-bush-snowflake-children-2.jpg
źródło: https://s-i.huffpost.com/gadgets/slideshows/357188/slide_357188_3943724_free.jpg
Jeżeli intelektualne elity wciąż dziwią się, że merytoryczne argumenty zostają zmyte przez tsunami kiczu; jeżeli wciąż wierzą, że niebawem społeczeństwo przejrzy na oczy i zrozumie, że jest mamione obrazem szczęścia, który zataja, że nie kryje się za nim nic, a już na pewno nie rzeczywistość, to znak, że nie odrobiły lekcji. Naukowiec zdoła przekonać opinię publiczną, jeżeli uda mu się naukowca odegrać. W tym celu musi zostać nakręcony na tle biblioteki, trzymać w ręku przyrząd badawczy, wplatać w swoją wypowiedź naukowe terminy. Jeśli nie ma aktualnie wokół żadnego regału z książkami, wystarczy że stanie na niebieskim tle, a bibliotekę wmontuje się w postprodukcji. Jeśli nie dysponuje żadnym artefaktem, niech trzyma w ręku paczkę z czipsami, którą później w odpowiednim programie zamieni się na teleskop. Jeżeli nie pamięta terminów? Niech wymyśla nowe, najlepiej rozpoczynające się od przedrostka „post” (postkryptifikacja, postmakaltynizm), albo kończące się na „izm” (maltawinizm, socomarfizm). Co to znaczy? Skąd mamy to wiedzieć?
O autorze
dr Mateusz Skrzeczkowski – zastępca dyrektora Instytutu Kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS. Naukowo pracuje nad takimi zagadnieniami jak: (est)etyczny wymiar świadectw Zagłady, nie-rzeczy-wisty język obrazów, ożywione-nie-ożywione jako posthumanistyczny motyw w literaturze i sztuce. Prowadzi m. in. zajęcia ze sztuki współczesnej, estetyki, interpretacji, autotematyczności w sztuce czy pamięci Holocaustu.
Przypisy
1 Fakty i akty, (tytuł oryginału Wag the Dog), reż. Barry Levinson, 1997.
2 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, tłum. S. Królak, Sic!, Warszawa 2005, s. 8.
3 Tamże, s. 19.
4 Matrix, reż. Lilly Wachowski, Lana Wachowski, 1999.
5 M. Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. A Holland, WIP, Warszawa 2003, s. 188-189.
Światowe media obiegła ostatnio wieść, że rząd szwedzki zamierza przygotować obywateli na wypadek wybuchu wojny. CNN, The Guardian czy New York Times podają, że specjalna broszura informacyjna ma trafić do 4,8 mln gospodarstw domowych i stanowi odpowiedź na m.in. napiętą sytuację w regionie bałtyckim i działania Rosji. Doniesienia odwołują się do takich haseł jak „zimna wojna”, „neutralność Szwecji” i okraszają całość najciekawszymi cytatami z broszury, np: „Gdy Szwecję zaatakuje inne państwo, nigdy się nie poddamy. Jakiekolwiek informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe.”
Om kris och krig kiedyś i dziś
Wiosną ubiegłego roku rząd szwedzki zlecił MSB (szwedzki urząd ds. obrony cywilnej) przygotowanie broszury zawierającej informacje pomocne na wypadek wystąpienia sytuacji kryzysowych spowodowanych przez np. klęski żywiołowe, ataki terrorystyczne, cyberataki czy wręcz działania wojenne. Co podkreślają zarówno zagraniczne, jak i szwedzkie media, podobnego rodzaju materiały były regularnie dystrybuowane wśród ludności w latach 1943-1961, czyli w okresie II wojny światowej i zimnej wojny. Wprawdzie wydawano je aż do lat 80., lecz w ostatnich latach przekazywano je jedynie podmiotom lokalnym odpowiedzialnym za zwalczanie sytuacji kryzysowych. W zestawieniu z faktem, że Szwecja od ponad dwustu lat nie była zaangażowana w konflikty zbrojne na własnym terenie, ponowne wydanie takiej broszury powszechnie kojarzonej z zagrożeniami zimnej wojny, wywołało za granicą niemałą sensację. Dodatkowo zwraca się uwagę na to, że w Szwecji, po siedmiu latach przerwy, przywrócono obowiązek służby wojskowej, a idea szwedzkiego członkostwa w NATO zyskuje poparcie w społeczeństwie, choć na razie większość parlamentarna jest jej przeciwna.
Tak dużego zainteresowania zagranicznych mediów Szwecja zupełnie się nie spodziewała, choć broszura swoim tytułem „Om kris och krig kommer" (pol. gdy nadejdą kryzys i wojna) i formą rzeczywiście nawiązuje do wyżej wspomnianych publikacji zimnowojennych. Oryginalna publikacja z 1961 roku, zatytułowana jak wyżej wspomniana broszura, informuje o realnej groźbie wybuchu konfliktu zbrojnego. Podaje szczegółowe instrukcje dotyczące ewakuacji, zabezpieczenia mieszkania i przygotowania zapasów, zachowania na wypadek alarmów bombowych i zagrożenia promieniowaniem radioaktywnym oraz konieczności stawienia się we właściwych punktach na wezwanie armii czy obrony cywilnej. Znajduje się tu również pierwowzór tak chętnie cytowanego obecnie przez zagraniczne media apelu do ludności: „Szwecja chce się bronić, potrafi się bronić i będzie się bronić! Opór należy stawiać nieustannie i w każdej sytuacji. Wszystko zależy od Ciebie – od Twojego zaangażowania, Twojej determinacji, Twojej woli, by przeżyć. Nigdy się nie poddamy! Wszelkie informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe”.
„Szwecja chce się bronić, potrafi się bronić i będzie się bronić! Opór należy stawiać nieustannie i w każdej sytuacji. Wszystko zależy od Ciebie – od Twojego zaangażowania, Twojej determinacji, Twojej woli, by przeżyć. Nigdy się nie poddamy! Wszelkie informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe”
Po pierwsze – być czujnym
Jako powód ponownego wydania broszury w 2018 roku dyrektor MSB Dan Eliasson podaje nowe zagrożenia, na jakie wystawione jest nowoczesne społeczeństwo, związane z powszechną cyfryzacją, globalizacją i zmianami klimatu. Dlatego też na pierwszych stronach publikacji znajdują się ogólne instrukcje postępowania w sytuacjach kryzysowych i podczas ataków terrorystycznych oraz spis artykułów pierwszej potrzeby, które warto mieć w domu na wypadek np. klęski żywiołowej. Jednak dalej rzeczywiście mowa jest o systemach ostrzegania, alarmach przeciwlotniczych, schronach, a na liście możliwych zagrożeń, takich jak cyberataki na instytucje, sabotaż infrastruktury, terroryzm, próby wywierania nacisków na władze i obywateli Szwecji oraz braki w zaopatrzeniu, wprawdzie na ostatnim miejscu, ale jednak, wymienia się atak zbrojny. W dodatku szata graficzna broszury utrzymana jest w podobnej stylistyce jak ta wcześniejsza.
Istnieje jeszcze jeden element łączący obie broszury, choć przesłanki w każdym przypadku są nieco inne. W publikacji z 1961 roku, w rozdziale pt. „Duch oporu”, mowa jest o wojnie psychologicznej prowadzonej przez wroga poprzez propagandę w mediach. W tym miejscu powtarza się cytowany wcześniej apel: „Lecz pamiętaj: Wszelkie informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe. Opór należy stawiać nieustannie i w każdej sytuacji.” Obywateli przestrzega się przed fałszywymi gazetami, ulotkami czy komunikatami radiowymi, a także zaleca kontrolowanie informacji i ich krytyczną ocenę. Broszura wzywa także do szczególnej ostrożności w stosunku do ewentualnych szpiegów, przypominając hasło z czasów II wojny światowej „Szwed milczy”.
Również broszura z 2018 roku zaleca ostrożność w stosunku do mediów. Wprawdzie nie mówi się tu o szpiegostwie, jednak autorzy zwracają uwagę na możliwość rozsiewania fałszywych informacji przez państwa czy organizacje, które mają na celu złamanie ducha oporu i woli walki. Zalecenia są zbieżne z założeniami współczesnej walki z tzw. fake newsami, które, jak się okazuje, mogą stać się narzędziem politycznym w dzisiejszym świecie. Broszura zaleca zatem odróżnianie faktów od opinii, kontrolę źródła, autora i wiarygodności publikacji, a także sprawdzenie jej aktualności i celu – np. dlaczego dana informacja pojawia się właśnie teraz. Tu jednak znowu autorzy niemal kopiują hasło z broszury z 1961 roku: „Nie wierz fałszywym informacjom – korzystaj z wielu wiarygodnych źródeł, żeby potwierdzić informacje. Nie rozpowszechniaj fałszywych informacji. Jeśli informacja nie wydaje się wiarygodna, nie przekazuj jej dalej.”
Wydana właśnie przez MSB broszura przypomina więc w wielu aspektach te publikowane w okresie zimnej wojny. To, a także liczne napięcia w obecnej sytuacji międzynarodowej, mogło się przyczynić do tak dużego zainteresowania mediów zagranicznych tą publikacją i komentarzy utrzymanych w nieco sensacyjnym tonie. Jednak w Szwecji, jak to w Szwecji, nieczęsto coś odbywa się spontanicznie, zwłaszcza jeśli chodzi o działania władz. Broszura jest efektem co najmniej kilkuletniego procesu, w którym to na zlecenie parlamentarnej komisji obrony zbadano, w jaki sposób podmioty lokalne, odpowiedzialne za obronę cywilną, informują społeczeństwo o możliwych zagrożeniach. W raporcie komisji opublikowanym w sesji parlamentarnej 2015/2016 przedstawia się wyniki tych badań, wskazuje na potrzebę intensywnej edukacji obywateli w zakresie bezpieczeństwa, zwłaszcza w obliczu nowych zagrożeń, a także zaznacza konieczność przypominania o osobistej odpowiedzialności jednostki za bezpieczeństwo własne oraz swoich najbliższych, co w kraju, który przyzwyczaił swoich obywateli do państwowej opieki od kołyski aż po grób, ma niebagatelne znaczenie.
O autorce
mgr Paulina Rosińska – filolog szwedzki, literaturoznawca, tłumaczka literatury pięknej. Zajmuje się literaturą szwedzką. Interesują ją kultura Szwecji: zwyczaje i obyczaje, mentalność mieszkańców. Bada także, w jaki sposób Szwecja kreuje swój wizerunek i jak jest on odbierany w innych krajach europejskich. Przekłada literaturę szwedzką na język polski, tłumaczyła powieści m.in. Henninga Mankella, Stiega Larssona, Carla Johana-Vallgrena.
Fake news i postprawda – dwa słowa, które robią zawrotną karierę. Niestety, przykłady kłamliwych wiadomości, które zalały sieć w ostatnich miesiącach można mnożyć. „Papież Franciszek poparł Donalda Trumpa przed wyborami w USA”, „WikiLeaks potwierdza, że Hillary Clinton sprzedawała broń ISIS” – ilu z nas te wyssane z palca doniesienia wzięło za fakty? O zjawisku fake news opowie dziennikarz i kulturoznawca Marek Kacprzak.
Kłamliwe wiadomości mają przyciągać uwagę, szokować, dezinformować opinię publiczną. Często są wpuszczane do krwiobiegu informacyjnego, żeby zaszkodzić osobie czy instytucji. Z kolei wyrażenie postprawda opisuje świat, w którym trzymanie się obiektywnych faktów ma mniejsze znaczenie niż wyrażanie swoich emocji i osobistych przekonań. Każdy, kto tworzy własne media na portalach społecznościowych, bezwiednie może stać się powiernikiem tych, którym zależy na sianiu dezinformacji. Jak w szumie informacyjnym odróżnić fakt od opinii, prawdę od fałszu, informację od dezinformacji? Czy przed fake newsami można się w ogóle bronić?
O autorze
Marek Kacprzak – dziennikarz (Polsat News), kulturoznawca, wykładowca Uniwersytetu SWPS. Karierę dziennikarską rozpoczął w 1994 r. Od tej pory przez wiele lat był związany z Radiem Parada w Łodzi, następnie Radiem Classic (także w Łodzi), Radiem Echo w Nowym Sączu, aż w końcu z RMF FM. W 2003 r. rozpoczął karierę telewizyjną jako reporter magazynu „Uwaga” w TVN. Po roku rozpoczął pracę w redakcji TVN24 na stanowisku wydawcy. Od 2005 r., przez dwa lata, pracował w redakcji „Wydarzeń” w Polsacie na stanowisku wydawcy, a następnie prezentera. W 2007 r. odszedł z Polsatu i objął stanowisko szefa działu Kraj w „Polska The Times”. Po powstaniu kanału Polsat News w 2008 r. wrócił do stacji i rozpoczął pracę na stanowisku prowadzącego program poranny „Nowy dzień” w Polsat News. Od września 2012 r. zaczął prowadzić pasma popołudniowe i wieczorne oraz serwisy informacyjne w Polsat News. Od stycznia 2013 r. prowadzący „Wydarzenia Opinie Komentarze”.
O mediach społecznościowych powiedziano już w zasadzie wszystko. O ich ewidentnych zaletach, takich jak podtrzymywanie kontaktów międzyludzkich czy tworzeniu się nowych, o możliwości uczestniczenia w grupach, które łączy pasja, podobny styl życia czy podobne zainteresowania. Ale i o oczywistych wadach, jak choćby hejt, kreowanie rzeczywistości niezgodnej z prawdą, anonimowość. Powiedziano już wszystko, ale nie w taki sposób! Dyskutowali i awanturowali się na temat social media dr Dominik Lewiński i dr Maurycy Graszewicz.
Dwóch ekspertów z branży komunikacji i brandingu rozmawiali o tym, dokąd prowadzą social media. Sprawdzą jak Facebook, Instagram i inne aplikacje wpływają na nasze życie. Czy mieli odmienne zdania? Czy zgadzali się w tym temacie?
O prelegentach
dr Dominik Lewiński – zajmuje się teorią mediów i komunikacji, kreatywną komunikacją i storytellingiem, designem i komunikacją marki.
dr Maurycy Graszewicz – teoretyk i praktyk brandingu i zarządzania wizerunkiem marki.
Reportaż dziennikarski jest dobry, jeśli jest dobry. Od pewnego czasu doświadczamy jednak, ci, którzy reportaże lubią i czytają, bardzo ciekawego zjawiska: reportaż jest lepszy. Z wiekiem dojrzewa, jak wino z nasłonecznionych winnic z dobrego rocznika. Przypomniane, odnalezione, odkryte na powrót - smakuje nie tylko pysznie, ale jeszcze przywołuje dawne czasy (dawne dobre lub po prostu: inne) – opowiada prof. Igor Borkowski, medioznawca i językoznawca z wrocławskiej filii Uniwersytetu SWPS.
Fenomen reportażu
Fenomen reportażu dziennikarskiego jest polskim znakiem towarowym, marką znaną i budzącą ciekawość poza granicami. I w kraju zainteresowanie reportażem nie mija, a sam gatunek trzyma się nieźle – zmienia, ale też wciąż w wielu wydaniach pozostaje klasyczną lekcją dobrej roboty reporterskiej, kreacyjnej i literackiej.
Bardzo zajmująca wydaje mi się właśnie lektura reportaży sprzed lat. Można do nich docierać na piechotę, szukając w bibliotekach, wynajdując gdzieś w domowych bibliotekach, gdyby były co do zbiorów datowane powiedzmy na lata 60. czy 70 minionego wieku. Ale od jakiegoś czasu dostajemy możliwość czytania tych dawnych tekstów w nowych wydaniach. Zasługa to w dużej mierze Faktycznego Domu Kultury (Wydawnictwo Dowody na Istnienie) i serii, którą opiekuje się Mariusz Szczygieł, dorzuca coś Wydawnictwo Czarne, czasem Znak lub Kultura Polityczna. Nie mam tu na myśli wcześniejszych aktualizacji reportażu dziennikarskiego: zbiorów podsumowujących reportersko XX-lecie wolnej Polski, pomnikowej trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku, które przygotował Mariusz Szczygieł, wydanego pod redakcją Krzysztofa Tomasika przez Krytykę Polityczną zbioru „Mulat w pegeerze. Reportaże z czasów PRL” czy monograficznego wyboru tekstów Małgorzaty Szejnert „My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u”, które opublikował przed kilku laty krakowski Znak. Wszędzie tam bowiem mieliśmy do czynienia z pewną kolekcjonerską ingerencją redaktorów, mogliśmy też niejako zakładać, że selekcja tekstów ustawia je tematycznie, że dobiera się je – jak te „z PRL-u” w celach innych niż bezinteresowne przypomnienie pióra piszącego, świata bohaterów i gatunkowego smaku samego tekstu. Czasem to miała być ilustracja epoki, czasem wspominki, czasem zabawności niczym utopia-realność z filmów Stanisława Barei.
Powracające dzisiaj do nas teksty reportaży prasowych (lub zapomnianych reportaży przetworzonych w efekcie długiej pracy nad wielowątkowym tematem w książkę reporterską) mogą się stać niezwykłą lekcją warsztatu dziennikarskiego i estetyczną przygodą samą w sobie.
Praktyka czyni reportera
Jak już kiedyś pisałem: „Słuchanie jest też bardzo dobrym ćwiczeniem dla wszystkich, którzy do zawodu dziennikarskiego aspirują. Uczy wrażliwości na drugiego człowieka i szacunku do niego – gdy się cierpliwie słucha, czasem zupełnie nieciekawej historii, ale przecież takiej, która wypełnia czyjeś życie, gdy się zapamiętuje, co spotkany człowiek do nas mówi, gdy się stara go po ludzku zrozumieć w jego emocjonalnych małościach albo życiowych wyzwaniach, które stanowią szczyty nie do przebycia, choć tak naprawdę ich przebycie nie byłoby w naszej ocenie i z naszej perspektywy żadnym szczególnym osiągnięciem[…]. Czasem trzeba słuchać, zamilknąć i… cierpliwie milczeć. To milczenie może mieć kluczowe znaczenie dla zbieranego przez nas materiału”.
Jeśli zapytalibyśmy, a wciąż jeszcze jest to pytanie ważne i aktualne: kim jest dziennikarz, a precyzyjniej, kim jest reporter i czym jest reportaż, to reportażystka z porządnym dorobkiem, Ewa Owsiany odpowiedziałaby: „jest formą obecności w świecie. Tej obecności przekazem, wyrazem uczestniczenia w losie ludzi. Dziennikarz, którego sprawy ludzkie nie obchodzą, nie może być dobrym reportażystą, ba, nie może być dobrym dziennikarzem”.
Reportaż to wyzwanie. Czasem mierzenie się z nim skutkuje tak, jak w jednym z przypomnianych niedawno tekstów z gatunku reportażu sądowego (dziś w zasadzie martwej odmiany reportażu dziennikarskiego) pióra Barbary Seidler (Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe, Wydawnictwo Czarne). Tam wciąż kołacze pytanie wyrywające się spod palców piszącej, skierowane do jednego z bohaterów, tragicznie zmarłego: czy ja cię opuściłam, czy ja cię zawiodłam, czy ja czegoś na czas nie dostrzegłam? Nie ma w tych scenach, w tych wahaniach egzaltacji, to nie jest retoryczny popis. To w jakiejś mierze dowód nie tylko na autentyzm i postawę dziennikarską, ale i na zróżnicowanie niejednoznacznego czasu PRL.
Na marginesie tylko: czytane dziś teksty, które przywraca się zbiorowej pamięci i dostępności lekturowej, niejednokrotnie pozwalają dowodnie przekonać się, ile mimo ograniczeń cenzury i sprawnie działającego systemu kontroli przekazu można było i wtedy napisać. Ile można było – mniej lub bardziej ezopową frazą – przekazać.
Dobry reportaż przede wszystkim: ma się czytać. I to czytać zawsze. Wydaje się, że to niezwykle istotna lekcja z czytania dawnych reportaży: uczy pokory. Daje możliwość doświadczenia po latach mocy słów, obserwacji, koncepcji opisu świata, prowadzenia bohatera, uobecniania dziennikarza. Nie wietrzeje, ale trwa. Zakwestionowanie relacji celebryta, infuencer, youtuber – followersi jest doświadczeniem dzisiaj bezcennym warsztatowo. Najpierw – hierarchicznie – tekst trafia przed oczy tych, których uznajemy za kompetentnych, bardziej od nas zaawansowanych. To oni mają prawo i obowiązek krytyki koncepcji autora, mają przywilej darowania autorowi uwag, które tekst usprawnią, ulepszą, poprawią. Jest to lekcja nie do przecenienia. Nie ma w niej paternalizmu, nie ma rygoru wykonalności, jest uczenie otwartości na krytykę, jest trening umiejętności wchodzenia w dyskusję, bronienia swoich racji, przyjmowania uwag otoczenia, pochylania głowy przed argumentem, gdy jest słuszny.
Dobry reportaż przede wszystkim: ma się czytać. I to czytać zawsze. Wydaje się, że to niezwykle istotna lekcja z czytania dawnych reportaży: uczy pokory.
Kiedy reportaż jest dobry?
By powstał reportaż, trzeba znaleźć klucz, którym otworzy się drzwi rzeczywistości, odtworzy obrazy, które maluje świat doświadczenia, emocji, współodczuwania, rozumienia otaczającej dziennikarza rzeczywistości. Dla Ewy Owsiany „dobry reportaż powstaje ze zdziwienia. Albo z oczarowania jakimś człowiekiem czy splotem zdarzeń. Może być, że z protestu. Czyli dlatego, że dziennikarz potrafi przejmować się i to nie tylko sobą”.
Reportaż nie jest interwencją, nie skupia się na poszczególnych bohaterach w taki sposób, by całość historii spersonalizować, by opowiedzieć jedną i niepowtarzalną historię. Każda taka opowieść musi się w reportażu stawać punktem wyjścia do budowania uogólnień, ustalania pewnych prawd o szerszym zasięgu i dłuższej trwałości i aktualności. Pozwala to na zawarcie w tekście pewnego ponadczasowego przesłania, które nie przeminie nawet wtedy, gdy konwencja, język, przedstawione okoliczności sprawy będą już dawno w wyłącznym posiadaniu przeszłości. To one będą poruszać tak, że Juliannie Jonek, redaktorce Wydawnictwa Dowody na Istnienie, nie tylko będą płynęły łzy podczas lektury tekstu Andrzeja Mularczyka, ale nawet odcień błękitu okładki wyśni jej się po lekturze.
Wielką moc mają wszystkie dowody na powroty: do czasu, do miejsc, do bohaterów. Ryzykowne, ale pouczające jest wejście drugi raz do tej samej sprawy, które sobie, a potem czytelnikom, funduje Wiesław Łuka po dziesięcioleciach wracający na miejsce niezwykłej zbrodni, którą opisywał w pomniejszych tekstach, a później w poruszającym reportażu „Nie oświadczam się”. Mimo upływu lat: i on, i bohaterowie wydarzeń w jednej chwili stają tymi sprzed lat, wchodzą w role, eksplodują emocją wspomnień, ale i akcji tu i teraz. Warto te teksty czytać, warto smakować przetrawione czasem bukiety smaków.
Co ja tutaj robię?
Wysłowienie reporterskie wymaga autorefleksji, zastanowienia, podejmowania decyzji tak co do bohaterów, jak i co do powstającego tekstu oraz jego kształtu z naddatkiem samowiedzy. Dzięki niemu piszący umie nie tylko uzasadnić swoje wybory i decyzje, ale też wpisać w opowieść dziennikarską metatekstowe odniesienia warsztatowe. Czytelnik z ciekawością i zainteresowaniem śledzi samą opowieść i dukt swoistych dziennikarskich didaskaliów, z których dowiaduje się, jakie były motywacje, okoliczności podejmowanych decyzji, czasem poznaje reportera nie tylko jako tego, który wszystko od razu wie, potrafi, umie ocenić, ale też dowiaduje się o jego słabościach, wahaniach, wątpliwościach. Tę technikę opanowała do perfekcji Małgorzata Szejnert; zobaczymy jej realizację w jej wielkich książkach reporterskich (od pierwszej – „Borowiki przy ternpajku” z 1972 roku, po najnowszą – „Wyspę Węży” z roku 2018), widać ją też w przypomnianych reportażach z PRL. Kto ciekaw, niech sięgnie po reportaż – dziennikarskie śledztwo „Śród żywych duchów”. Znajdzie tam i praktyczną lekcję pracy dziennikarza w terenie (bez smartfona, GPS, googla czy choćby aplikacji lokalizujących poszczególne groby na cmentarzu), i wykład samoświadomości i samoograniczeń reporterki, która kolekcjonuje fakty, potwierdza u zaufanych źródeł, ma już wszystko, a później na naszych oczach całą tę układankę burzy, bo wątpliwości rozstrzyga na jej niekorzyść, nie widząc w niej oskarżonego, nie pracując jak Wysoki Sąd. To pouczające doświadczenia dla tych, którzy dzisiaj biorą się do pracy dziennikarskiej, śledczej, interwencyjnej.
Mamy w relacji nadawczo-odbiorczej tekstu reporterskiego przestrzeń na takie spotkanie: tu nadświadomy swoich zmagań ze światem reporter spotyka się z równie zaawansowanym kompetencyjnie czytelnikiem. O tym nam dowodnie przypominają wiekowe reportaże. Swoista wiwisekcja jest dla odbiorcy wartością dodaną, nie jest autokreacyjna, nie ma wartości egotycznej dominacji autorskiego punktu widzenia, który ciążąc nad światem przedstawionym zniekształca go i naznacza ekspresją piszącego. W wypadku tekstu reporterskiego ma raczej charakter znamionujący, że powstająca relacja jest poparta refleksją, przemyślana, że stawiane przez dziennikarza kroki wynikają z przyjętego wcześniej planu i są poddawane samokontroli. Takie podpatrywanie działań twórczych i decyzji może być dla odbiorcy reportażu przyjemnością samą w sobie, może być też okazją do odebrania lekcji dotyczącej powściągania własnych emocji, ocen, ferowania wyroków.
Fakty, fakty, tekst
Reportaż jest twórczą przygodą. Pozwala wyrazić w tekście pewną ponadczasowa prawdę w formie estetyzowanej relacji, zamierzonej, przemyślanej, samoświadomej. Wynika z umiejętnego stawiania pytań i jeszcze bardziej kompetentnego słuchania i rozumienia udzielanych na te pytania odpowiedzi. Całość tekstu: od tytułu poczynając, na zamknięciu tekstu kończąc, jest w efekcie wyzwaniem odbiorczym. Czy to jest literatura, jak zapyta wielu, którzy z reportażem nigdy wcześniej nie mieli do czynienia, czy to jest dziennikarstwo? Czy to jest fikcjonalna opowieść utalentowanego literata, czy respektująca prawidła warsztatu redaktorskiego relacja ze zdarzeń autentycznych, realnych, naocznie stwierdzonych? Naoczność – obecność na miejscu zdarzenia, bezpośrednie odniesienie do ludzi, miejsc, przebiegu wypadków – to wszystko jest fundamentem reportażu także wtedy, gdy w najmniejszym tylko stopniu będzie on się odnosił do zdarzenia, wydarzenia, newsa, do wiadomości o tym, co właśnie przed chwilą zaszło. Może nie zajść formalnie nic, a reportaż powstanie.
Nie ma już miejsc, ludzi, nie ma tych problemów, a przynajmniej tak się wydaje, gdy przystępuje się do lektury dawnych reportaży. Naraz okazuje się jednak, że są, że emocje, sprawy, wyzwania, że mierzenie się z życiem wcale nie minęło, nie zdezaktualizowało. Po prostu rozgrywa się dzisiaj w nowych dekoracjach.
Bohaterowie czekają, są wokół, tak jak wokół jest świat, który gdy umiejętnie obserwować, słuchać, wąchać, pytać, odbierać odpowiedzi na zadane pytania, będzie odkrywał swoje niejednoznaczne i niejednorodne oblicza. Bogactwo tych danych przekłada się na mozaikowość reporterskich ujęć. Daje ona też możliwość wykorzystania konwergentnych kanałów doświadczenia, pobudzania zmysłu wzroku, słuchu, powonienia, dotyku. Dlatego tak często reportażyści biorą do rąk aparat fotograficzny i doświadczenie obserwacji dokumentują materiałem fotograficznym. Zatrzymanie chwili w kadrze staje się nie tylko materiałem dowodowym potwierdzającym prawdę obserwacji i realność doświadczenia, ale też w świecie selfie i fotograficznego strumienia obrazów pozwala na zatrzymanie się i refleksję, kondensację w przestrzeni mediów, które dziś wcale nie wymagają syntezy, pozwalając, by rwąca rzeka ujęć, nie opowiadając niczego, dawała pozór archiwizującej pamięci wizualnej.
Reportaż opowiada. Archiwizuje. Jak wino, staje się lepszy, gdy jest starszy. Gdy jest dobry, z czasem będzie tylko lepszy. Czytajcie stare reportaże.
O autorze
dr hab. Igor Borkowski, prof. Uniwersytetu SWPS - medioznawca i językoznawca, profesor nadzwyczajny na Uniwersytecie Wrocławskim oraz wrocławskiej filii Uniwersytetu SWPS. Specjalizuje w problematyce tanatologii, edukacji medialnej, języka współczesnej polityki i dyskursu publicznego oraz public relations.
Fake newsy istniały od początku piśmiennictwa. Już w pierwszej „pra-gazecie” rzymskiego imperium „Acta Diurna”, rozprowadzanej w czasach panowania Juliusza Cezara i jego następców, pojawiały się wiadomości, które były nieprawdziwe. O tym, czym jest fake news, i jak się przed nim bronić opowiada dr Marek Palczewski, wykładowca kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna na Uniwersytecie SWPS.
Fake news i post-prawda – definicja pojęć
W ostatnich latach weszły na stałe do słownika pojęć medioznawczych terminy post-prawda i fake news. Pojęcie „post-prawda” (ang. post-truth) zostało słowem roku 2016 według Słownika Oksfordzkiego. Oznacza ono „okoliczności, w których obiektywne fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej, niż odwoływanie się do emocji i osobistych przekonań”.
Z kolei fake news Wikipedia definiuje jako „wiadomość publikowaną z zamiarem wprowadzenia odbiorcy w błąd, w celu osiągnięcia korzyści finansowych i politycznych, często z sensacyjnymi, przesadnymi czy fałszywymi nagłówkami, które mają przyciągnąć uwagę”. Po wpisaniu wyrazów fake news do przeglądarki Google otrzymujemy ponad 73 miliony wyników, co świadczy o ogromnej popularności tego hasła.
Fake news – nowa nazwa, stare zjawisko
Fake newsy istniały od początku piśmiennictwa. Już w pierwszej „pra-gazecie” rzymskiego imperium „Acta Diurna”, rozprowadzanej w czasach panowania Juliusza Cezara i jego następców, pojawiały się wiadomości, które były nieprawdziwe. W historii dziennikarstwa amerykańskiego znajdujemy wiele zmyślonych i fałszywych wiadomości. Dotyczyły one m.in. konfliktu amerykańsko-hiszpańskiego z 1898 roku, wojny wietnamskiej czy dwóch ostatnich wojen, prowadzonych przez USA w Zatoce Perskiej z Irakiem. Fałszywe doniesienia na temat posiadania przez Irak tzw. broni masowego rażenia (WMD) posłużyły za pretekst do rozpoczęcia działań zbrojnych. W latach 1980-2005 odnotowano w Stanach Zjednoczonych kilka głośnych skandali związanych z wymyślaniem przez dziennikarzy, takich jak Janet Cooke, Stephen Glass, Jason Blair czy Peter Arnett, nieprawdziwych historii i fałszywych informacji.
W 2017 roku fałszywe newsy analizowano szczególnie w kontekście ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych. Fake newsy były wówczas bardziej popularne niż prawdziwe wiadomości. „Informacja” o tym, że papież Franciszek poparł jednoznacznie kandydaturę Donalda Trumpa na urząd prezydenta została przeczytana na Facebooku przez milion ludzi.
Każdego dnia zalewają nas zmyślone lub tylko częściowo prawdziwe wiadomości. Do takiej kategorii należą np. zmanipulowane informacje o napadach muzułmanów na obywateli krajów Unii Europejskiej czy w USA, „ciekawostka” o zjedzonym przez krokodyle misjonarzu, który zdecydował się przejść przez rzekę po ich głowach, o domu publicznym w Danii specjalnie przygotowanym dla zoofilów czy – z polskiego podwórka – o sprzedaży stacji TVN w ręce Rosjan.
W 2017 roku fałszywe newsy analizowano szczególnie w kontekście ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych. Fake newsy były wówczas bardziej popularne niż prawdziwe wiadomości.
Kategorie fake newsów
Na podstawie studiów wielu przypadków można wyodrębnić następujące kategorie fake newsa:
- nieprawdziwe, zmyślone opowieści
- newsy wytworzone w celach propagandowych, politycznych lub komercyjnych, będące celowym kłamstwem (deliberate deception)
- fake newsy oparte na częściowo prawdziwych informacjach, poddanych manipulacji
- fake newsy użyte dla celów prowokacji dziennikarskiej.
- prawdziwe wiadomości uznawane za fake newsy przez osoby lub instytucje z powodu ich negatywnej dla tych osób lub instytucji zawartości.
Do fake newsów nie należą nieprawdziwe informacje, które stały się nimi w wyniku niezamierzonej pomyłki dziennikarskiej, później wyjaśnionej i sprostowanej.
Skala zagrożenia
Wprowadzenie fake newsów do sfery publicznej powoduje, że komunikacja staje się nieprzejrzysta i jest oparta na manipulacji. Odbiorca zostaje świadomie wprowadzony w błąd, oszukany i okłamany, co powoduje, że strony dialogu dysponują innym, nierównym zasobem informacji. W takiej sytuacji nie jest możliwy dyskurs społeczny, który powinien opierać się na prawdziwych przesłankach, albowiem fake newsy w sposób świadomy rozpowszechniają kłamstwa. Zanegowanie zostaje zasada prawdy, co oznacza negację dziennikarstwa w jego tradycyjnym rozumieniu i w konsekwencji może prowadzić do jego upadku. Jest to realna groźba, przed którą stoimy w świecie informacji opanowanej przez fake newsy.
Edukacja i fact-checking
Czy zatem jest możliwa walka z fake newsami? Medioznawca Paul Levinson uważa, iż musimy pogodzić się z tym, że fake news – podobnie jak choroba – stał się częścią naszego życia. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy wobec niego całkiem bezradni. Levinson proponuje następujące remedia:
- weryfikację newsów i oznaczanie ich jako „prawdziwe”, „potwierdzone”
- zwalczanie trolli i ograniczenie anonimowości w sieci
- wprowadzenie szerokiego programu szkolnej edukacji, której ważnym elementem będzie nauczanie rozpoznawania fake newsów
- wymóg, aby rządy i instytucje naukowe publikowały wyłącznie prawdziwe informacje.
Można wyrazić tylko nadzieję, że praktyka tzw. fact-checkingu (sprawdzania i oflagowywania wiadomości jako prawdziwe) będzie rozwijała się w codziennym dziennikarstwie i że dojdzie do stworzenia wszechstronnych, zaawansowanych programów zajęć edukacyjnych, które ograniczą wpływ fake newsów na kształtowanie świadomości odbiorców.
O autorze
dr Marek Palczewski – dziennikarz, przez 18 lat pracował w Telewizji Polskiej, obecnie redaktor „Forum Dziennikarzy" i współpracownik portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Na Uniwersytecie SWPS w Warszawie wykłada na kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna.
Seriale ilustrują dość niepewny status współczesnej Polki tkwiącej w okowach stereotypu. Zanikanie różnic społecznych związanych z płcią nie ma w polskim serialu najmniejszych szans na jakąkolwiek reprezentację – mówi filmoznawca i kulturoznawca dr hab. Barbara Giza, prof. Uniwersytetu SWPS.
Kim jest serialowa Polka?
Telewizja, mimo rosnącego w silę internetu ma ciągle przemożny wpływ na styl życia, postawy, zachowania i przekonania odbiorców. Biorąc pod uwagę fakt, że europejskie stacje telewizyjne wykorzystują aż 32 proc. prime time'u na emisję seriali, z których aż 65 proc. to realizacje powstałe z myślą o lokalnych rynkach, trzeba mieć świadomość siły ich oddziaływania na widownię, a zwłaszcza prezentowanych w nich wyobrażeń ról społecznych. Odnosząc się do opinii Barbary Pietkiewicz, wyrażonej w książce „Portrety kobiet i mężczyzn", że „społeczeństwo tak postrzega kobiety, jak portretuje je telewizja" - zadajmy pytanie o to, kim jest serialowa Polka.
Jeszcze do niedawna uważano seriale za „kobiecą przyjemność" - miałką, banalną, wykpiwaną przez badaczy i krytyków, a nawet przez widzów. Oglądanie ich traktowano jako przyjemności „pozbawione winy", co wiązało się z kojarzeniem kobiety jako wykonawczyni domowych obowiązków, których niezrobienie miałoby generować poczucie winy. Seriale nazywano także wstydliwą przyjemnością, odnosząc ją do łatwych i płytkich wzruszeń, jakich doświadczali widzowie. Wreszcie mówiono też o fałszywych i płaskich przyjemnościach, jakie serial wytwarza. W opiniach tych powtarza się słowo „przyjemność", które - wiązane z kulturą popularną - definiowało ją jako pozbawioną dobrego smaku, niegodną ani poważnego namysłu, ani zainteresowania widzów (z których znaczna część z przyjemnością powtarzała, że nie ogląda seriali ze względu na ich miałkość).
Tymczasem fenomen serialu jako jednego z najważniejszych produktów wpływowego medium, oglądany przez masową widownię, wymaga życzliwej uwagi z kilku powodów. Z jednej strony etykieta kobiecości przyczynia się do pogłębiania stereotypów dotyczących płci osób oglądających seriale, tymczasem z badań wynika, że polskie seriale oglądają nie tylko kobiety: 4 z 10 osób oglądających „M jak miłość" to mężczyźni (najczęściej kobiety po 45-roku życia i mężczyźni po 60.). Z drugiej strony „kobiecość" serialu to przede wszystkim uwikłanie w stereotyp kobiecości, z którego polskie produkcje telewizyjne nie wychodzą, więcej nawet, utrwalają go w kolejnych serialowych wydaniach.
Chociaż da się zauważyć lekkie różnice pomiędzy obrazem kobiety w serialach emitowanych przez telewizję publiczną i komercyjne - w gruncie rzeczy jej portret jako istoty żyjącej emocjami związanymi z rodziną, mężem i dziećmi, jako wreszcie dosyć nieskomplikowanego obiektu seksualnego, pozostaje niezmienny.
Masowe reprodukcje kobiecości
Polski serial stanowi pod tym względem rezerwuar mitów, wytworzonych i reprodukowanych przez rodzimą kulturę, nadającą kobiecie od stuleci szczególną, centralną rolę matki (i żony). Nie bez znaczenia jest tu silny w Polsce wpływ katolicyzmu, kształtującego od wieków ideał macierzyństwa jako jedynej w gruncie rzeczy roli, która nadaje życiu kobiety znaczenie, generuje dla niej szacunek, społeczny podziw i uznanie. Mitologiczny, czyli tworzący sens, jest nadal także zbiór wyobrażeń ukształtowanych przez kulturę sarmacką, z centralnym w niej miejscem domu - dworu oraz rolą rodziny przywiązanej do tradycji, ziemi i języka. Także tutaj główną, archetypiczną rolę odgrywa matka. Jest to swoisty paradoks naszej kultury, uważanej przecież za patriarchalną.
Tak czy inaczej, archetyp ten, kreujący model rodziny koniecznie z dwójką dzieci, gdzie pracuje mężczyzna, a kobieta przebywa w domu lub pracuje z nudów, zderza się dzisiaj z rzeczywistością, w której 70 proc. kobiet pracuje z powodu konieczności zarobkowej, ale także aby realizować swoje ambicje. Widownia ta uważa fikcję serialową (oraz reklamową) za irytującą i nudną (ponad 70 proc.). Mamy zatem do czynienia z jednej strony z silną presją stereotypu, generującego przyjemność obcowania w serialem, z drugiej - z rzeczywistością, która od tego stereotypu coraz bardziej radykalnie odbiega. Gdyby spojrzeć na polski serial telewizyjny jako na teren negocjowania znaczeń w tym zakresie, można by wyciągnąć wniosek, że - jakkolwiek rysuje się podział pomiędzy telewizją publiczną a komercyjnymi - w gruncie rzeczy portret kobiety jako istoty żyjącej emocjami związanymi z rodziną, mężem i dziećmi, jako wreszcie dosyć nieskomplikowanego obiektu seksualnego, pozostaje w nich niezmienny.
Kobieta domowa, ale szcęśliwa
Analiza seriali telewizji publicznej pod kątem ról społecznych przypisanych postaciom pokazuje, że kobiet nie ma tam, gdzie toczy się życie zawodowe, gdzie podejmowane są ważne decyzje i gdzie zarabia się pieniądze. Jeżeli bohaterki kobiece tam są, to zawsze interesują się tylko swoimi sprawami osobistymi. Pod tym względem niemal wzorcowy jest serial „M jak miłość", przykład polskiej telesagi rodzinnej. Centralną postacią jest matka - nestorka rodu, prababcia, babcia, matka i żona. Ma silny charakter i reprezentuje określony, niezmienny system wartości. Zajmuje się domem, w którym każdy i o każdej porze dostanie coś dobrego do zjedzenia, widzimy ją głównie w kuchni lub pielęgnującą ogród, rzadko poza domem. Jej cała energia i uwaga skupia się na dzieciach (z których każde ma imię rozpoczynające się na „M", co podkreśla symbolicznie wagę tytułowej Miłości) oraz ich perypetiach. Dorosłe i niezależne córki znajdują się ciągle pod jej silnym wpływem, a burzliwe życie osobiste oraz brak zdecydowania, bycie „ani nowoczesną, ani tradycyjną", powodują, że nie potrafią one określić się w rzeczywistości.
Żadna z kobiet nie jest pokazana inaczej, aniżeli z perspektywy jej życia osobistego, wszystkie są matkami, żonami lub kochankami (te ostatnie to zawsze czarne charaktery, zagrażające stabilności rodziny), nawet jeżeli są prezentowane w miejscach pracy, gdzie często pełnią funkcje decyzyjne, kierownicze, to zawsze wykonywane akurat zadania nie są w ogóle ważne, a spełnienie zawodowe wiąże się z nieszczęśliwym życiem osobistym, rozwodem, samotnym macierzyństwem itp.
Kobieta szczęśliwa w tym serialu jest tylko kobietą domową, skupioną na rodzinie i swoich relacjach z mężczyzną, a te są idealne tylko wtedy, gdy nie wychodzi ona poza swoją społecznie określoną rolę. W innym popularnym serialu „Barwy szczęścia" w zasadzie obowiązuje ten sam model kobiety - bez względu na wiek oraz społeczny status, każda z bohaterek zaprezentowana jest jako istota tylko uczuciowa, borykająca się z problemami osobistymi, spełniająca się wyłącznie w relacji z mężczyzną, ale przede wszystkim jako matka. Zawodowy sukces również i w tym serialu wiąże się zawsze z nieudanym życiem prywatnym, samotnością, także z nałogami.
Pozornie odmienny wydaje się serial „Rodzinka.pl". Pozornie, ponieważ prezentuje kobietę, która pracuje zawodowo na kierowniczym stanowisku (o czym dowiadujemy się z jej skąpych i sporadycznych wypowiedzi na ten temat) i to ona, a nie jej maż, wyjeżdża codzienne rano do pracy - jednak jej życie zawodowe w nikły sposób przekłada się na ekranowy wizerunek. Jest bowiem przede wszystkim kobietą domową, matką i żoną, wykonującą nieustannie zadania związane z dbaniem o dom, dzieci i męża. Kiedy się temu nie oddaje, bo wyjeżdża służbowo lub - co gorsza - podejmuje studia, które wymagają zaangażowania czasu i uwagi, cała jej rodzina okazuje duże niezadowolenie. Zajmuje się rachunkami domowymi, odrabianiem lekcji z dziećmi, praniem i sprzątaniem, robi zakupy i dba o wspólne jedzenie przy stole, aby scalać rodzinę. Jest bardzo emocjonalna, czasem neurotyczna, często postrzegana przez synów jako nieżyciowa. Ojej statusie zawodowym świadczy jedynie dbałość wygląd zewnętrzny, siłą rzeczy w domu. Rzadko pokazywana jest w stroju służbowym (nigdy w biznesowym).
Pytanie, które musi paść przy analizie tej postaci, brzmi: na ile stanowi ona symboliczną rekompensatę zarówno wobec poczucia niższości kobiet, które nie osiągnęły zawodowo statusu pozwalającego na prezentowane w serialu wyobrażenie stylu życia polskiej klasy średniej (co prawda zarabia, ale i tak jest taką samą jak ja domową kobietą), jak i wobec poczucia wyższości tych, które taki status osiągnęły (praca zawodowa nie odebrała jej kobiecości rysu domowego). Tak czy inaczej, gra pomiędzy obiema sferami w „Rodzince.pl" skupia się na kwestii: jak udaje się jej łączyć obowiązki domowe z zawodowymi? Jej, bo przecież jemu takiego pytania nigdy i nikt by nie zadał.
Bezpieczne igranie ze stereotypem
Seriale prezentowane czy produkowane przez stacje komercyjne wprawdzie mniej stawiają na promowanie ekranowego wzorca kobiety domowej, zainteresowanej wyłącznie szczęściem męża i członków rodziny, ale są raczej próbą zastanowienia się nad stereotypem aniżeli jego odrzucenia. Ich bohaterki pozostają bowiem w sferze „bezpiecznych" wyobrażeń kobiecości jako domeny emocji, a nie intelektu, a spełnienie zawodowe - paradoksalnie - nieodmiennie wiąże się z samotnością nieudanym życiem prywatnym.
Przykładu dostarcza serial „Magda M." który odpowiedział na potrzeby rodzącej się ówcześnie i coraz silniej dochodzącej do głosu grupy singli. Tytułowa bohaterka to kobieta wykonująca trudny, wymagający zawód adwokata. Miała przyjaciół, interesującą pracę, ambicje i była singielką, ponieważ w jej życiu nie było miejsca na związki. Miłość, która się wtedy pojawiła, zmieniła ja samą oraz całą rzeczywistość wokół niej. Jest to bowiem historia tylko pozornie przedstawiająca niezależną singielkę z wyboru. W istocie mamy do czynienia z - ubranym w piękną wizję metropolitalnej Warszawy - mitem, powtarzaną w różnych wersjach opowieścią o śpiącej królewnie, która czeka na przebudzenie przez wybranka. Podobne schematy znajdziemy zarówno w „Prawie Agaty", jak i w „Przyjaciółkach".
Dla kontrastu - w serialu „Pakt" produkcji HBO kobieta pokazana jest nie przez pryzmat emocji, ale jako pełnoprawny uczestnik gry politycznej, której stawką jest fotel premiera. Nie jest przy tym karykaturą, jaką stworzyłby z niej stereotyp, przerysowując chociażby jej wygląd (krzykliwy makijaż, modliszkowaty charakter, udawanie mężczyzny).
Kobieta zaklęta w mit wydaje się nieodmiennym serialowym konstruktem w polskich serialach przeznaczonych dla masowej widowni. Nie ma w nich takich postaci jak np. Claire Underwood, bohaterka serialu „House of Cards". Kobieta nie jest tu skazana na katalog opcji budujących niemężczyznę, kobiecość i męskość nie odnoszą się tam do społecznych ani kulturowych opozycji, a postaci działają niejako poza ich kanonem.
Kobieta i mężczyzna działają w taki sam sposób, a motywy tych działań określane są przez przyjętą strategię oraz okoliczności zewnętrzne, a nie przez płeć. Brak takiej perspektywy w polskim serialu sprawia, że spora część kobiet ich nie ogląda, uznając je za nachalnie stereotypowe. Nie można też spodziewać się, że szybko znikną one z polskiej telewizji.
Jako produkt dostarczają bowiem przyjemności (wizualnej, paraspołecznej, moralnej, nawet rytualnej czy wynikającej z oporu wobec prezentowanych treści), która - dopóki jest - zapewnia producentowi miejsce na komercyjnym rynku medialnym.
Artykuł był publikowany w styczniowym wydaniu "Newsweek Psychologia Extra 1/17”. Czasopismo dostępne na stronie »
O autorce
dr hab. Barbara Giza, prof. Uniwersytetu SWPS – filmoznawca i kulturoznawca, kierownik w Katedrze Dziennikarstwa. Zajmuje się historią i teorią filmu oraz dziennikarskimi przekazami multimedialnymi. Naukowo skupia się na sytuacji filmu we współczesnej kulturze audiowizualnej oraz pograniczach literatury i filmu, kwestiach autorstwa, adaptacji oraz scenariusza. Współredaktorka książek, m.in. „Post-soap. Nowa generacja seriali telewizyjnych a polska widownia” oraz „Polskie seriale telewizyjne”.
- Lokalizacja wydarzenia: Premiera online
Pod koniec zeszłego roku poznaliśmy wyniki kolejnej edycji Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów PISA 2022, przeprowadzanej co trzy lata przez OECD (Organisation for Economic Co-operation and Development). Badanie obejmuje piętnastolatków z blisko 80 krajów świata, a jego celem jest porównanie kompetencji uczniów w trzech kluczowych dziedzinach: matematyce, czytaniu ze zrozumieniem i naukach przyrodniczych.
Jak w badaniu wypadły kraje azjatyckie, anglojęzyczne, skandynawskie i hiszpańskojęzyczne? Co wyniki raportu mówią o kondycji edukacji w poszczególnych krajach i regionach? Jak postrzegany jest sukces edukacyjny i jak się go mierzy? Jak przebiega proces edukacji w różnych częściach świata i jakie zmiany w nim zachodzą? Co nabiera większego znaczenia – teoria czy praktyka? Jak prezentuje się dostęp do edukacji w wybranych częściach świata i na ile determinuje on osiągnięcie sukcesu na drodze nauki?
O tym wszystkim porozmawiali nasi eksperci: sinolog dr hab. Marcin Jacoby, prof. Uniwersytetu SWPS, skandynawistka dr Magdalena Domeradzka i amerykanistka prof. dr hab. Lucyna Aleksandrowicz-Pędich. Spotkanie poprowadziła specjalistka w zakresie kultury i literatury latynoamerykańskiej – dr Paulina Nalewajko.
Podcastu możesz posłuchać również w serwisie streamingowym Apple Podcasts.
dr Magdalena Domeradzka
gościni
Filolożka szwedzka, językoznawczyni, tłumaczka. W swoich badaniach zajmuje się m.in. analizą dyskursu, zwłaszcza debatą polityczną i publiczną, oraz kategoryzacją w ujęciu kontrastywnym. Współpracuje ze szwedzkimi mediami, w latach 2015-2020 współprowadziła Polenpodden, szwedzki podcast relacjonujący bieżące wydarzenia w Polsce.
prof. dr hab. Lucyna Aleksandrowicz-Pędich
gościni
Amerykanistka i badaczka komunikacji międzykulturowej. W październiku 2020 r. przeszła na emeryturę, ale nadal współpracuje z Uniwersytetem SWPS, głównie w projektach dydaktycznych. Kontynuuje rozwijanie swoich zainteresowań badawczych w zakresie XX-wiecznej poezji i prozy amerykańskiej, kultury żydowskiej, studiów nad pamięcią oraz komunikacji międzykulturowej, w kontekście edukacji i działalności biznesowej.
prof. Marcin Jacoby
gość
Sinolog, tłumacz, ekspert zajmujący się zagadnieniami polityczno-społecznymi regionu Azji Wschodniej, szczególnie Chin i Republiki Korei. Dziekan Wydziału Nauk Humanistycznych na Uniwersytecie SWPS oraz kierownik Katedry Studiów Azjatyckich gdzie prowadzi zajęcia z zakresu wiedzy o Chinach i Azji Wschodniej: literatury, sztuki i dyplomacji kulturalnej.
dr Paulina Nalewajko
prowadząca
Kulturoznawczyni, literaturoznawczyni i tłumaczka. Ameryka Łacińska odkrywana wciąż na nowo stanowi centrum jej zainteresowań badawczych, treść wykładanych na Uniwersytecie SWPS przedmiotów, tematykę prac dyplomowych prowadzonych pod jej kierunkiem i prywatną pasję. Autorka tekstów dla „Dwutygodnika Forum” oraz kursu „Kryzys rodzi zmianę: o konkursie Miss Wenezueli” dostępnego w Otwartych Zasobach Edukacyjnych Uniwersytetu SWPS.
Polska tradycja muzyczna i nowoczesny styl aranżacji utworów — to określenia najlepiej oddające klimat płyty „Kołowrót” autorstwa tria Bastarda oraz Chóru Uniwersytetu SWPS. Obie formacje pod dyrekcją Ewy Mackiewicz stworzyły projekt muzyczny, który zabiera nas w fonograficzną podróż w głąb tradycji, obrzędowości oraz rytuałów związanych z porami roku. Płyta „Kołowrót” to dobra propozycja dla osób, które szczególnie cenią dźwięki inspirowane muzyką jazzową.
Projekt powstał z okazji 25-lecia założenia Uniwersytetu SWPS oraz 20-lecia istnienia Chóru. Patronat medialny nad albumem objęła Strefa Kultur Uniwersytetu SWPS. Więcej informacji znajdziesz tutaj>>.
Scenariusz 93. ceremonii rozdania Oscarów podlega ciągłym modyfikacjom. Do końca nie wiadomo, w ilu miejscach będą znajdować się ludzie filmu, prezenterzy i zaproszeni goście. Nie wiadomo także, jakie oblicze pokaże nam Akademia. Czy będzie się zmieniać, podążając zeszłorocznym tropem? Czy raczej powróci do rutyny wcześniejszych schematów typowania zwycięzców? Na te i wiele innych pytań odpowiada dr Małgorzata Bulaszewska, kulturoznawczyni z Uniwersytetu SWPS.
Termin rozdania Oscarów ze względu na pandemię został wyznaczony na 25 kwietnia. Akademia liczyła, że do tego czasu świat upora się z wirusem i ceremonia odbędzie się w tradycyjny sposób w Dolby Theatre w Los Angeles. Ta opcja była podtrzymywana jeszcze w połowie marca. Dziś już wiadomo, że tej tradycyjnej formy „na żywo” nie da się utrzymać. W tej chwili rozważany jest wariant, w którym artyści nominowani do nagrody będą rotacyjnie wymieniać się w pomieszczeniach teatru. Pojawiła się opcja kolejnego miejsca – Union Station w Los Angeles, gdzie również podzieleni na grupy prezenterzy i ich goście również będą się rotacyjnie wymieniać. I na tym nie koniec. Rozważane są dwa specjalne centra w Londynie i Paryżu dla tych filmowców, którzy aktualnie przebywają poza Stanami Zjednoczonymi.
Kolejnym odstępstwem od tradycji jest miejsce premiery zgłaszanego obrazu, dotychczas było to kino. W tym roku zaakceptowano też te produkcje, których premiery odbywały się na platformach streamingowych. A skoro o nich mowa, to musimy zauważyć, że te ostatnie mają szansę na statuetkę dzięki imponującej liście filmów, tj.: Mank, Proces siódemki z Chicago oraz Nowiny ze świata z Netfliksa, który z 25 nominacjami jest niekwestionowanym liderem. Amazon Prime Video zdobył 6 nominacji i prezentuje takie filmy, jak: Kolejny film o Boracie lub Pewnej nocy w Miami.
93. Oscarowa gala – typowanie
Typowanie zwycięzców jest w tym roku niezwykle trudne ze względu na to, jakie filmy ze sobą konkurują. Łatwo zauważyć, że „nowa”, pokazana w zeszłym roku twarz Akademii mocno rywalizuje z tą tradycyjną, opisywaną jako twarz „białego dojrzałego mężczyzny”.
W kategorii najlepszy film zdecydowanym faworytem wydaje się Nomadland, realizacja oparta na bestsellerowej powieści Jessiki Bruder Nomadland. W drodze za pracą. Ekranizacja opisuje jeden z poważniejszych problemów współczesnej amerykańskiej cywilizacji i rozprawia się z mitem mówiącym, że jeśli ciężko pracujesz, to będzie ci lepiej niż innym. Tak się jednak nie dzieje, a emerytura nie wystarcza na zwykłe, proste życie, co wymusza podążanie za niskopłatnymi miejscami pracy. To właśnie współcześni nomadzi ekonomiczni – rzesze starzejących się ludzi jeżdżących za zarobkiem. Bardzo mocną stroną obrazu jest reżyseria – autorstwa Chloé Zhao, przedstawicielki – tak zwanej wśród Członków Akademii – mniejszości, ze względu na płeć i rasę, a także rola Frances McDormand, wcielającej się w rolę głównej bohaterki, Fern.
Kolejnym poważnym kandydatem jest Mank odwołujący się do Hollywood lat 30. XX wieku. Jako nieco mroczny i krytycznie nastawiony do środowiska producentów dawnego Hollywood, znakomicie wskazuje bolączki pracy wszystkich twórców filmowych. Ma w sobie trudny do zdefiniowania magnetyzm nie pozwalający na odejście od ekranu – dla jednych będzie to niezwykła postać wykreowana przez Gary Oldmana, dla innych sposób narracji lub po prostu brutalne zderzenie z dawnym Hollywood.
Jednak moim faworytem jest Proces siódemki z Chicago. Dotyczy jednego z najgłośniejszych procesów w historii USA. Pokojowy protest w 1968 r. podczas Krajowej Konwencji Demokratów przerodził się w starcie z Gwardia Narodową, która brutalnie potraktowała uczestników zgromadzenia. Jego organizatorów oskarżono o spisek, a proces, który był tego konsekwencją, stał się jednym z najsłynniejszych w USA ze względu na jawną stronniczość sędziego. Tak przeniesiony na końcówkę lat 60. XX wieku widz towarzyszy liderom protestów przeciwko wojny w Wietnamie, którzy dążyli do rewolucji kulturowej w czasach prezydentury Richarda Nixona. W filmie mierzymy się ze społecznymi problemami tamtego okresu, gdy pokojowe demonstracje brutalnie i krwawo tłumiono. Sam proces przybiera karykaturalną formę, ponieważ władzy zależy, żeby ukarać tytułową siódemkę z Chicago. Warto zwrócić uwagę, że historia sprzed lat wydaje się aktualna w świetle obecnych protestów i ruchu Black Lives Matter.
Typowanie zwycięzców jest w tym roku niezwykle trudne ze względu na to, jakie filmy ze sobą konkurują. Łatwo zauważyć, że „nowa”, pokazana w zeszłym roku twarz Akademii mocno rywalizuje z tą tradycyjną, opisywaną jako twarz „białego dojrzałego mężczyzny”.
Statuetkę za najlepszą reżyserię ma wielkie szanse otrzymać albo Chloé Zhao za film drogi w sensie dosłownym i jednocześnie metaforycznym. Drugim faworytem jest zdecydowanie David Fincher za mroczny obraz Hollywood, za wątki historyczne przeplatane autorefleksją na temat własnej twórczości, za skorzystanie z elementów stylu noir, za wielopłaszczyznowość odbioru.
W kategorii najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca zdecydowaną faworytką zdaje się Frances McDormand, jednak sama gorąco kibicuję Vanessie Kirby za Cząstki kobiety. Kirby już w kolejnym obrazie (wcześniej w The Crown) w zupełnie niesztampowy sposób przedstawia bezradność w potwornej wprost samotności. A sposób radzenia sobie z powstałym bólem sprzeczny z oczekiwaniami społecznymi doprowadza bohaterkę do wewnętrznego rozedrgania, wzbudzając wielkie emocje.
W roli pierwszoplanowej męskiej bezkonkurencyjni są Anthony Hopkins (The Father) oraz Gary Oldman (Mank). Są to wspaniałe popisy gry aktorskiej pokazujące metamorfozę bohatera. Tej dwójce w paradę może wejść Riz Ahmed w roli Rubena (Sound of Metal) brawurowo przedstawiający, jak trudną trzeba przejść drogę, gdy walczy się z ograniczeniami własnego organizmu i ich destrukcyjnym wpływem na kondycję psychiczną.
Pewnym Oscara w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy wydaje się Sacha Baron Cohen za rolę w filmie Proces siódemki z Chicago. W kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa decyzja jest trudniejsza, gdyż wszystkie nominowane aktorki zagrały wyraziście. Mimo to stawiałabym na Olivię Colman, która w The Father przyćmiewa samego Hopkinsa.
Wątek polski
Za zdjęcia do filmu Nowiny ze świata nominację otrzymał Dariusz Wolski i trzeba przyznać, że rzetelnie zrealizował szerokie plany i zbliżenia nadające perspektywę osobistą. To jednak raczej na Oscara nie wystarczy, zwłaszcza w obliczu konkurencji w postaci Erika Messerschmidta (Mank) oraz Phedona Papamichaela (Proces siódemki z Chicago)
Czy Akademia podąży tropem wyznaczonym przez 92. galę oscarową, czy też nie? Dowiemy się już niebawem. Potwierdzeniem będą zwycięzcy. Jeśli statuetki trafią do rąk twórców będących mniejszością w Akademii (kobiety, przedstawiciele różnych grup etnicznych), to śmiało możemy oczekiwać, że Akademia dalej będzie się zmieniać. Ciekawe też, czy nadal będzie otwierać się na kino i twórców nieamerykańskich. Odpowiedzi poznamy już 25 kwietnia.
Artykuł pochodzi z Centrum Prasowego Uniwersytetu SWPS.
www.swps.pl/centrum-prasowe
„Eighth Grade” to film z 2018 r. w reżyserii Bo Burnhama. Główna bohaterka Kayla ma 13 lat, jest introwertyczką i nie ma zbyt wielu przyjaciół. Jej wirtualne życie bardzo różni się od prawdziwego – dziewczyna prowadzi kanał na YouTubie oraz bloga, na którym udziela porad innym osobom.
Bliskie spotkania 6. stopnia
Banan, gimnazjalna poezja i Gucci – tak podsumowują film „Eighth Grade” studentki Kulturoznawstwa na Uniwersytecie SWPS. Zapraszamy do wysłuchania, jak podczas rozmowy o filmie autorki podcastu podziwiają niezręczność i prawdziwość opowieści o byciu „prawie nastolatkiem”.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-21-eighth-grade/id1449650753?i=1000457238203&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/grade
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować przez ich profile w mediach społecznościowych:
Sławne, samotne, wrażliwe. Malarki, poetki, diwy estrad – wielkie kobiety naszej epoki. To je portretuje w swoich książkach utytułowana pisarka i reportażystka Angelika Kuźniak. Jak się pisze opowieści o wspaniałych kobietach, jak Marlena Ditrich, Papusza, Ewa Demarczyk, Zofia Stryjeńska czy Olga Boznańska? Gdzie szukać takich bohaterek? Czy wpływają na życie autorki? Podczas spotkania online w Strefie Kultur o pisaniu biografii słynnych kobiet z Angeliką Kuźniak, autorką nowej książki „Boznańska. Non finito”, rozmawia dziennikarka i pisarka Patrycja Pustkowiak.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/kobiety-w-sztuce-biografie-i-reporta%C5%BCe-ku%C5%BAniak-bozna%C5%84ska/id1486199502?i=1000460145949
- https://open.spotify.com/episode/5EptNUuy61SjMiZX1Mz3vE
- https://lectonapp.com/pl/audiobook/a7af8b0b-f0e5-49bf-b70b-298f5efaf37f?_lst
Angelika Kuźniak
Biografistka, reporterka. Autorka opowieści biograficzno-reporterskich: „Marlene” (2009), „Papusza” (2013), „Stryjeńska. Diabli nadali” (2015), współautorka z Eweliną Karpacz-Oboładze „Czarnego Anioła. O Ewie Demarczyk” (2014). Trzykrotnie uhonorowana nagrodą Grand Press, kilkakrotnie nominowana do Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej. Za wywiad z Hertą Müller otrzymała w 2010 r. Nagrodę im. Barbary Łopieńskiej. „Za reportaże o powinności artysty, o obowiązku, jaki ma się wobec własnego talentu, wobec świata, wobec Tego, kto nam ten talent podarował” otrzymała nagrodę w kategorii Inspiracja Roku w Ogólnopolskim Konkursie Reportażystów Melchiory 2014. Za książkę „Stryjeńska. Diabli nadali” nominowana do Nagrody Nike. Autorka biografii słynnej malarki Olgi Boznańskiej „Boznańska. Non finito” (2019).
Patrycja Pustkowiak
prowadząca
Pisarka i dziennikarka, absolwentka socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutowała w 2013 r. głośną powieścią „Nocne zwierzęta”, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. W 2016 r. otrzymała Nagrodę im. Adama Włodka przyznawaną przez Fundację Wisławy Szymborskiej. W 2018 r. wydała drugą powieść, „Maszkaron”, a rok później wywiad-rzekę z Manuelą Gretkowską „Trudno z miłości się podnieść”.
Rosja wybrała „Wysoką dziewczynę” Kantemira Bałagowa na swojego kandydata do Oscara. Film został już doceniony na festiwalu w Cannes nagrodą FIPRESCI oraz dla najlepszego reżysera Un Certain Regard. „Wysoka dziewczyna” to opowieść o dwóch przyjaciółkach z Leningradu, które pragną otrząsnąć się z wojennej traumy. Masza i Ilja, próbują nie tylko zapomnieć o tym, czego doświadczyły, ale także przypomnieć sobie, kim były, nim zardzewiały ich plany, emocje i uczucia. Zapraszamy na specjalne przedpremierowe pokazy filmu w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu i Gdyni. Towarzyszyć im będą spotkania z ekspertami – psychologami i psychoterapeutami z Uniwersytetu SWPS: dr Ewą Woydyłło-Osiatyńską, Jackiem Mądrym, prof. Jarosławem Michałowskim, prof. Tomaszem Maruszewskim i mgr Anną Hebenstreit-Maruszewską.
Dla naszych czytelników mamy po 10 wejściówek na seanse we Wrocławiu, Poznaniu i Gdyni. Uzupełnij formularz i prześlij do nas – pierwszych 10 osób zapisujących się na wybrany seans otrzyma od nas wejściówki.
Wydarzenie jest objęte patronatem Strefy Kultur.
Warszawa
- 30.09, godz. 20.00, Kino Elektronik – specjalny przedpremierowy pokaz z gościnnym udziałem dr Ewy Woydyłło-Osiatyńskiej, psychoterapeutki z Uniwersytetu SWPS
Wrocław
- 02.10, godz. 19.30, Kino Nowe Horyzonty – specjalny pokaz przedpremierowy z gościnnym udziałem psychoterapeuty Jacka Mądrego ZDOBĄDŹ WEJŚCIÓWKĘ
Poznań
- 8.10, godz. 19.30, Kino Muza – specjalny pokaz przedpremierowy z gościnnym udziałem dr. hab. Jarosława Michałowskiego, prof. Uniwersytetu SWPS ZDOBĄDŹ WEJŚCIÓWKĘ
Gdynia
- 8.10, godz. 20.00, Gdyńskie Centrum Filmowe – specjalny pokaz przedpremierowy z gościnnym udziałem prof. dr. hab. Tomasza Maruszewskiego i mgr Anny Hebenstreit-Maruszewskiej ZDOBĄDŹ WEJŚCIÓWKĘ
Pokaz filmu „Wysoka dziewczyna”
Nagrodzona w Cannes „Wysoka dziewczyna” fantastycznie rekonstruuje realia i pełną napięcia atmosferę czasów tuż po II wojnie światowej. Euforia miesza się z żałobą, a na wciąż świeżych ruinach powoli kiełkuje nadzieja. W najnowszym filmie Kantemira Bałagowa, autora znakomitej „Bliskości”, poznajemy historię dwóch przyjaciółek, Maszy i Ilji, które próbują odnaleźć swoje miejsce w powojennym Leningradzie. Przygotowując scenariusz, Bałagow inspirował się słynnym reportażem noblistki Swietłany Aleksijewicz „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Reżyser nie skupia się na heroicznych czynach, lecz na nowo definiuje bohaterstwo: jako codzienne drobne zwycięstwa życia nad śmiercią, nadziei nad żałobą, młodości nad dramatycznymi doświadczeniami.
{ BreezingForms : 201910_StrefaKultur_Wroclaw }
Organizator
- Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Współpraca
- Strefa Kultur Uniwersytet SWPS
- Wydawnictwo Czarne
- Filmawka
Termin i miejsce
30 września, 2 i 8 października 2019 r.
- Kino Elektronik, Warszawa
- Kino Nowe Horyzonty, Wrocław
- Kino Muza, Poznań
- Gdyńskie Centrum Filmowe
Sen o wolności – bezwarunkowej i ostatecznej – śni ludzkość od zarania dziejów. Bywa pięknym marzeniem. Czasem jednak bliżej mu do nocnego koszmaru, podczas którego nie możemy dosięgnąć czegoś, co wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Uczucie to jest bliskie twórcy, który, jak nikt inny, mierzy się z paradoksem wolności: pragnąc wyrazić siebie, nadają własnemu doświadczeniu formę, a forma natychmiast owo JA zniewala. O konflikcie między życiem a formą opowie dr Mateusz Skrzeczkowski, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS.
Forma dąży bowiem do stałości, niezmienności, pozostaje w konflikcie z płynnością charakteryzującą życie. Vincent van Gogh, Kazimierz Malewicz, Jackson Pollock to jedni z wielu bohaterów ekspresjonistycznego zwrotu w sztuce, którzy ponieśli piękne klęski w walce o przerzucenie siebie na białe prostokątne płótno.
Prelegent
dr hab. Mateusz Skrzeczkowski – kulturoznawca, pełnomocnik dziekana Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych ds. jakości kształcenia na Uniwersytecie SWPS. Naukowo pracuje nad takimi zagadnieniami, jak: (est)etyczny wymiar świadectw Zagłady, nie-rzeczy-wisty język obrazów, ożywione-nie-ożywione jako posthumanistyczny motyw w literaturze i sztuce. Prowadzi m. in. zajęcia z estetyki, teorii i praktyk interpretacji, sztuki w przestrzeni publicznej czy transformacji nowoczesności. Współredaktor trzech książek oraz autor licznych artykułów naukowych i popularnonaukowych. Uczestnik badań poświęconych m.in. interwencjom artystycznym w przestrzeni publicznej. ŁÓŻKOTEKA to projekt PGNiG TRANSATLANTYK FESTIVAL zorganizowany we współpracy z firmami VOX, Porta oraz Concordią Design i Uniwersytetem SWPS. Poza plenerowymi projekcjami filmowymi, uczestnicy mogli w Łóżkotece wziąć udział w wykładach Uniwersytetu SWPS, skorzystać z czytelni filmowej zaopatrzonej przez Wydawnictwo PWSFTViT oraz Wydawnictwo Wojciech Marzec, zrelaksować się przy słuchowiskach ze zbiorów NIna i Audioteka.pl i posilić się daniami serwowanymi przez restaurację “Lokal”.
Film to opowieść. Opowieść to zapis zmian, jakie przechodzi bohater, aby na końcu okazało się, że choć wciąż jest tym samym człowiekiem, to jednak jest już jakby kimś innym. Od punktu wyjścia do punktu dojścia dzieją się procesy, które poddają go różnym, czasem bolesnym i okrutnym próbom, ale to właśnie dzięki nim toczy się fascynująca historia. O tym, jak napisać scenariusz filmowy opowie wykładowczyni z Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu SWPS dr Agnieszka Kamińska.
Siła schematu
Od sytuacji do sytuacji, od niebezpieczeństwa do śmiertelnej pułapki, a wszystko po to, by bohater zrozumiał kim jest, co jest dla niego ważne i co może z siebie dać światu. Innymi słowy – na końcu drogi zdobywa „nagrodę”, którą może być zarówno całkiem materialny skarb czy dar, jak i jakieś abstrakcyjne dobro, na przykład wyższy poziom samoświadomości, nowa tożsamość, czyjaś miłość.
Schemat budowy takiej historii jest bardzo prosty i – pozornie – łatwy do zastosowania. Jednak to od reżysera zależy, czy opowieść wciągnie widza i czy widz poczuje więź z bohaterem. Reżyser ma obowiązek stworzenia bohaterów „z krwi i kości”, obdarzenia ich cechami, z którymi widzowie się będą mogli zidentyfikować a tym samym – polubić filmowe postaci. To jednak nie wszystko, bo bohaterowie nie mogą trwać w miejscu, trudno bowiem identyfikować się z warzywami. Protagoniści muszą działać! Muszą coś robić! Cokolwiek jednakże by nie robili, musi to mieć sens, każdy ruch, każde słowo, każda decyzja – musi być konsekwencją poprzedniego wyboru. Skąd jednak ma rodzić się pierwsza decyzja, pierwszy ruch, który wprawi w ruch całą machinę zdarzeń? I tu przechodzimy do słynnej „Podróży autora”, książki Christophera Voglera, która zrewolucjonizowała hollywoodzką „fabrykę snów” i wstrząsnęła całym producenckim rynkiem filmowym.
„Podróż bohatera”
Przede wszystkim reżyser nigdy nie może zapomnieć o najważniejszym prawie, jakim rządzi się naprawdę dobry film (a więc taki, na który widzowie będę się ustawiać w kilometrowych kolejkach do kinowych kas). Tym prawem jest łańcuch motywacji i reakcji, których spoiwem są emocje.
Bohater, przechodząc proces zmian, popada z jednego stanu emocjonalnego w drugi i to emocje właśnie popychają go do działania. To one sprawiają, że podejmuje określone decyzje, uruchamiając lawinę zdarzeń. Tym samym pomiędzy punktem wyjścia bohatera a zakończeniem, akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Wydarzenia zewnętrzne (nazwijmy je „obiektywnymi”) prowadzą bohatera przez masę różnych konfrontacji z głównym przeciwnikiem aż do momentu, gdy któryś z nich nie zostanie pokonany. Jednocześnie bohater toczy walkę z samym sobą – to jest ta druga płaszczyzna (nazwijmy ją „subiektywną”), na której odbywa się ruch wewnętrzny, emocjonalny. Bohaterem targają uczucia, napięcia, szaleją w nim skrajne emocje, które obserwujemy albo w postaci introspekcji, albo też za pośrednictwem zewnętrznych objawów (miny, gesty, widoczne reakcje). To wszystko musi pokazać reżyser tak, by widz uwierzył w autentyczność bohatera, by nie wyczuł żadnego fałszu w pokazywanej grze napięć. Umiejętne balansowanie na granicy tych dwóch płaszczyzn jest dowodem reżyserskiego talentu. Jeden błąd w nakreśleniu motywacji czy emocjonalnych reakcji bohatera, pachnie scenariuszowym grafomaństwem.
Christopher Vogler sięgnął po pomysł Josepha Campbella i twórczo go rozwinął w schemat z powodzeniem wykorzystany w takich słynnych obrazach jak „Obcy”, „Pretty woman”, „Pani Doubtfire”, „Matrix”, „Pulp fiction”, „Leon – zawodowiec” czy „Gwiezdne wojny” i całej reszcie filmów, które zachwyciły miliony ludzi na całym świecie. Poniżej recepta na filmowy sukces w skrócie, która następnie zostanie omówiona na konkretnym przykładzie – filmie „Family Man”.
AKT I (zdarzenia dzieją się w „zwykłym” świecie)
- Zwyczajny świat
- Wezwanie do wyprawy
- Sprzeciwianie się wezwaniu
- Spotkanie z mentorem
- Przekroczenie pierwszego progu
AKT II (zdarzenia dzieją się w „niezwykłym” świecie)
- Sprawdziany, sprzymierzeńcy i wrogowie
- Wejście do najgłębszej jaskini
- Ostateczna próba
- Nagroda
AKT III (zdarzenia dzieją się na powrót w „zwykłym” świecie)
- Droga powrotna (na granicy „niezwykłego” i „zwykłego” świata)
- Odrodzenie
- Powrót z eliksirem.
Konstrukcja jest tylko umownie trzyaktowa. Podobnie można się „bawić” poszczególnymi etapami i archetypami, jakie stają na drodze bohatera. Ostatecznie i tak opowieść przybiera określoną linię dramaturgiczną, która zawsze będzie przypominała ów mityczny wzorzec.
„Family Man”. Case study
Vogler pierwszy etap opisuje tak: „Zanim pozbawicie rybę jej żywiołu, musicie pokazać ją w jej Zwyczajnym Świecie, by stworzyć wyraźny kontrast między nim a rzeczywistością, w którą zaraz ma wkroczyć”. Jack w pierwszych scenach filmu czuje się w swoim luksusowym biurze na Wall Street właśnie jak ryba w wodzie. Zbliża się Boże Narodzenie, ale Jack nie może o tym myśleć, nawet gdyby nie było mu to obojętne. Jest w przededniu podpisania „kontraktu życia” – liczy na niego cały zarząd, prezes i setki pracowników firmy, dla której pracuje. Codzienność jest wspaniała, a gdy późnym wieczorem, tuż po pracy, wsiada do swojego sportowego ferrari czuje, że niczego więcej do szczęścia mu nie potrzeba.
Pewnego dnia Jack wchodzi do sklepu. Chce kupić jakiś drobiazg. Do tego samego sklepu wchodzi czarny mężczyzna, wyglądający w sposób, który nie budzi wątpliwości, że za chwilę stanie się coś złego. Te sygnały to oczywiście gra z widzem – reżyser wie, że trzeba mu dać odczuć, że jest mądry i przenikliwy. Poza tym taki element doskonale buduje suspens.
Intruz zachowuje się agresywnie, żąda od sprzedawcy pieniędzy za nieważny kupon loteryjny. Sytuacja robi się niebezpieczna. Bohater (Jack) dokonuje tu pierwszego ważnego wyboru, który uruchamia lawinę zdarzeń. Jack proponuje ubicie interesu – odkupi los na loterię, choć i bez niego ma wszystko, czego zapragnie. To pierwszy punkt kulminacyjny w filmie: widz czuje, że od tego momentu już nic nie będzie takie, jak dawniej.
Rano Jack budzi się w cudzym życiu. Z Wall Street trafia do domu z dwójką małych dzieci i zwykłą żoną, która gotuje zwykłe obiady i ma zwykłe oczekiwania zwyczajnej gospodyni z przedmieścia. W niczym nie przypomina eleganckich businesswoman, które Jack zapraszał po ekskluzywnych przyjęciach do siebie. Dociera do niego, że stoi przed Wyzwaniem – musi zrobić wszystko, by wrócić do dawnego życia. Czuje panikę, nic nie rozumie. Jego pierwszą reakcją jest bunt, Sprzeciwienie się wezwaniu. Rzuca wszystko, choć w domu trwają w najlepsze przygotowania do Wigilii i jedzie do swojej firmy na Wall Street, żeby wszystko wyjaśnić. Ale nikt go tam nie poznaje, a ochrona wyrzuca za drzwi. Jedyną osobą, która go rozpoznaje jest ów intruz ze sklepu. Tym razem jednak wcale nie przypomina chuligana szukającego guza. Przeciwnie. Jest doskonale ubrany i siedzi za kierownicą luksusowego auta, które jeszcze wczoraj należało do Jacka. Widz przeczuwa, że jest on kimś specjalnym, kimś, kto ma pełną wiedzę o tym, co się dzieje z życiem bohatera. Mówiąc językiem Voglera – to jest właśnie owo Spotkanie z Mentorem. Mentor uświadamia Jackowi małość jego dotychczasowej egzystencji. Świetnie to rozumieją widzowie, ale nie sam bohater. Jack musi do tej wiedzy dojrzeć, iść dalej drogą, którą wyznacza mu jego Wezwanie. Jack wraca do domu na przedmieściach i idzie do nowej pracy jako sprzedawca opon. W ten sposób Przekracza pierwszy próg.
Od tej chwili napotyka codzienne trudności zwykłego życia: brak pieniędzy, przyjaciół bez większych ambicji, jest nawet kuszony romansem przez atrakcyjną żoną przyjaciela. Co wieczór kładzie dzieci spać, bawi się z małą, rezolutną córeczką (nota bene – tylko ona domyśla się, że Jack nie jest jej prawdziwym tatą), chodzi do pracy, której nie znosi. To wszystko dzieje się już w Akcie II, czyli w tak zwanym „niezwykłym” świecie, a to, co spotyka bohatera to są to właśnie owe Sprawdziany, sprzymierzeńcy i wrogowie ze schematu Voglera.
W końcu Jack Wchodzi do Najgłębszej Jaskini: pragnie kupić najwyższej klasy garnitur, na który rodziny w żadnym razie nie stać. Kiedy go mierzy, mówi: „Czuję się w nim, jakbym był lepszym człowiekiem”. Oskarża żonę, że to ona jest winna temu, kim się stali, że żyją na przedmieściach ledwo wiążąc koniec z końcem.
Pewnego dnia do zakładu oponiarskiego przyjeżdża prezes firmy, w której Jack pracował jeszcze przed tą dziwną zamianą. Teraz albo nigdy – Jack czuje, że nadeszła Ostateczna próba – przedstawia prezesowi swoją wizję rozwoju jego firmy, sprawiając, że ten od ręki chce go zatrudnić na stanowisku wiceprezesa. Jack dopiął swego – może wraz z rodziną żyć dawnym życiem. Ale tego właśnie nie chce Kate, żona Jacka. Dla niej ważniejsze są spokój ich dzieci, wspólne spędzanie czasu, bawienie się z dziećmi, rodzinne kolacje i święta. Na Wall Street nie będzie na to miejsca. Rozgoryczenie i rozczarowanie Kate jest oczywiste.
Widzowie załamują ręce. Wydaje się bowiem, że oto nadchodzi ostateczny rozłam, a bohater, czyli Jack, niczego się w tej podróży nie nauczył, że wszystkie sprawdziany i próby nie uświadomiły mu, co jest tak naprawdę ważne. Jack waha się, ale wreszcie dokonuje wyboru. Ostatecznie jest gotów zrezygnować z Wall Street na rzecz rodziny. Jednak Kate zmienia zdanie, zgadzając się na rewolucję w swoim życiu. Oboje dojrzeli – dla miłości i wspólnego życia są gotowi zrezygnować ze swoich oczekiwań. Oto Nagroda, jaka spotyka Jacka – dociera do niego, że pełnię szczęścia daje miłość i wzajemne poświęcenie.
Tu zaczyna się Akt III. Oto staje się cud – następnego ranka Jack budzi się w swoim dawnym życiu, w luksusowym apartamentowcu. Może wrócić do swojego świata. Ale on już tego nie chce – jest kimś innym, zapragnął tego, czego doświadczył w „poprzednim” życiu. Jack przeżywa swoje Odrodzenie. Szaleńczo próbuje zrobić coś, co przywróci mu choć namiastkę tamtego świata. Odnajduje prawdziwą Kate, ale ona po tylu latach rozłąki (w prawdziwym życiu Jack porzucił ją dla kariery) nie chce go znać. Jednak Jack nie daje za wygraną i w końcu podbija jej serce. Kate wybiera życie z Jackiem, rodzinę i – być może – dom na przedmieściach. W ten sposób bohater Powraca z Eliksirem, a jego życie – choć to samo – jest już zupełnie inne. Aby powrócić do domu, Jack musiał wyruszyć w daleką drogę. W końcu jest naprawdę szczęśliwy.
Everyman. Życie
Według powyższego schematu można zbudować każdą opowieść. Tak naprawdę, wcale nie musi być ona fabularna. Na podstawie życia każdego z nas można skonstruować scenariusz fascynującego filmu. Najlepsze historie to przecież te prawdziwe. Często życie pisze scenariusze, których nie wymyśliłby najbardziej wyrafinowany pisarz. Warto przeprowadzić taki eksperyment na własnym przykładzie. Któż to wie – może Twoja historia, to hollywoodzki hit? Powodzenia!
O autorce
dr Agnieszka Kamińska – doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Katedrze Dziennikarstwa Uniwersytetu SWPS w Warszawie, oraz redaktor prowadzący w TVP i była Redaktor Naczelna Agencji Informacyjnej Pracodawców RP. Oprócz pracy w redakcji i na uczelni – prowadzi szkolenia medialne i kursy logopedii medialnej. Jako nauczyciel akademicki prowadzi zajęcia z dziennikarskich źródeł informacji dokumentu filmowego, konwersatoria i seminaria dziennikarskie, zajęcia z warsztatu dziennikarza telewizyjnego, wykłady z etyki dziennikarskiej oraz z publicystyki telewizyjnej. Absolwentka polonistyki na Uniwersytecie w Białymstoku. Ukończyła Akademię Menedżerską SGH, seminarium producenckie Akademii Telewizyjnej TVP i PWSFTiT w Łodzi oraz logopedię na Uniwersytecie Warszawskim i Kształcenie Głosu i Mowy na Uniwersytecie SWPS.
„Pierwsza strona” to oparta na faktach historia Stephena Glassa, który w latach 90. XX w. zasłynął jako młody, błyskotliwy dziennikarz, publikujący w słynnych gazetach „New Republic” czy „Rolling Stone”. Traktowany jako objawienie współczesnego dziennikarstwa, niezwykle genialne dziecko epoki, szybko zostaje zdemaskowany, gdy okazuje się, że większość jego wywiadów i tekstów była fabrykowana, a przytaczane fakty – zmyślone.
Zapraszamy do wysłuchania co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek - studiujące na naszym Uniwersytecie Kulturę Współczesną dziewczyny, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach podcastu, który współtworzą, a o którym same piszą tak:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/pierwsza-strona-shattered-glass-2003-bliskie-spotkania/id1449650753?i=1000430041847&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/pierwsza-strona-shattered-glass-2003-2-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
„Black Mirror: Bandersnatch” to historia programisty, Stefana Butlera, który pod wpływem kontrowersyjnej książki „Bandersnatch”, postanawia napisać na jej podstawie grę. Kiedy jego pomysł spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem przez jednego z najsłynniejszych wydawców gier wideo, Stefan czuje, że to jego wielki moment.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu/serialu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/black-mirror-bandersnatch-2018-bliskie-spotkania-sz%C3%B3stego/id1449650753?i=1000430041849&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/black-mirror-bandersnatch-2018-6-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Rok 2054 – świat, w którym nie ma przestępstw, przyszłość można przewidzieć, a winnych ukarać, zanim popełnią zbrodnię. Dowodów niedoszłych zbrodni dostarcza trójka jasnowidzów, która współpracuje z Agencją Prewencji Departamentu Sprawiedliwości. Nadzór nad jednostką sprawuje komisarz John Anderton (Tom Cruise). Jako pierwszy ogląda obrazy przekazywane przez jasnowidzów. Okazuje się, że za niespełna 36 godzin John Anderton zabije człowieka, którego nawet nie zna. Rozpoczyna się szaleńczy wyścig z czasem. Anderton musi wykryć, kto próbuje go wciągnąć w intrygę i zniszczyć jego dobre imię.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/raport-mniejszo%C5%9Bci-minority-report-2002-bliskie-spotkania/id1449650753?i=1000430414939
- https://soundcloud.com/user-519952626/raport-mniejszosci-minority-report-2002-7-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Wizja przyszłości. Genetycznie wytworzone istoty – replikanci – przypominający fizycznie ludzi – są używani do niebezpiecznych zadań w pozaziemskich koloniach. W wyniku buntu z ich udziałem w jednej z takich kolonii, przebywanie replikantów na Ziemi zostaje uznane za nielegalne. Specjalne jednostki policji, zwane „łowcami androidów” (ang. „blade runners”), mają za zadanie łapać i eliminować nieposłuszne jednostki. Fabuła filmu skupia się na grupie replikantów, ukrywających się w Los Angeles oraz tropiącym ich podejrzliwym łowcy, Ricku Deckardzie.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
O najnowszym odcinku w kilku słowach: „W ostatnim odcinku narzekałyśmy, że „Raport mniejszości” nie jest „Blade Runnerem”… Na tyle zatęskniłyśmy, że w tym odcinku omawiamy właśnie to dzieło Ridley Scotta z 1982 roku! Rozkminiamy multum wątków, w tym motyw Frankensteina, greckie mity, oraz (po raz kolejny) Donnę Haraway. Jesteśmy trochę okrutne i zastanawiamy się, kiedy skończył się Ridley Scott, więc żeby uzyskać odpowiedź na to pytanie włączajcie odcinek!”
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/łowca-androidów-blade-runner-1982-bliskie-spotkania/id1449650753?i=1000431835633
- https://soundcloud.com/user-519952626/blade-runner
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
„Ostre psy” to komedia dla miłośników brytyjskiego humoru. Policjant z Londynu zostaje przeniesiony do małego miasta Somerset w „nagrodę” za swoją skuteczność. Nicholas Angel za wszelką cenę stara się odnaleźć w nowej sytuacji. Jego wspólnikiem zostaje Daniel Butterman, niezdarny młody policjant, który marzy o byciu Melem Gibsonem. Obaj panowie próbują wyjaśnić serię podejrzanych wypadków i zdarzeń.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/hot-fuzz-2007-bliskie-spotkania-szóstego-stopnia/id1449650753?i=1000433882089
- https://soundcloud.com/user-519952626/hot-fuzz-2007-9-bliskie-spotkania-szostego-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Niewielka irlandzka wioska. Film otwiera scena spowiedzi w konfesjonale. Ojciec James Lavell spowiada mężczyznę, który opowiada o tragicznych w skutkach wydarzeniach z dzieciństwa, kiedy to był molestowany przez księdza. Zapowiada, że w ramach kościelnej pokuty jego spowiednik, ojciec James, cieszący się nieposzlakowaną opinią wśród lokalnej społeczności, zostanie zabity. Wyznacza księdzu tydzień na załatwienie swoich spraw, a także miejsce ich następnego spotkania.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/kalwaria-calvary-2014-bliskie-spotkania-szóstego-stopnia/id1449650753?i=1000439732815
- https://soundcloud.com/user-519952626/kalwaria-calvary-2014-12-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
W pewnej stalowni w Sheffield, z powodu redukcji etatów, zostają zwolnieni dwaj koledzy po fachu. Zainspirowani podejrzanym przez nich występem zespołu striptizerów i entuzjazmem damskiej części publiczności, postanawiają razem z czterema kolegami, których też wyrzucono z pracy, założyć grupę chippendalesów. Mają świadomość, że i wiek i ich wygląd pozostawiają wiele do życzenia, ale z braku zatrudnienia i alternatywy, podejmują wyzwanie.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielania się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/goło-i-wesoło-full-monty-1997-bliskie-spotkania-szóstego/id1449650753?i=1000430041845
- https://soundcloud.com/user-519952626/golo-i-wesolo-the-full-monty-1997-4-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Główna bohaterka Jess Bhamra pochodzi z tradycyjnej hinduskiej rodziny i właśnie wraz z rodzicami przeprowadziła się do Anglii. Dziewczyna wie, że oczekiwania wobec niej są oczywiste: ma zostać dobrą kucharką i poślubić miłego hinduskiego chłopca. Jess woli jednak grać w piłkę, a jej największym autorytetem jest David Beckham. Prawdziwym wyzwaniem dla niej jest wstąpienie do dziewczęcej drużyny futbolowej Hounslow Harriers. W dodatku i ona i jej przyjaciółka odkrywają, że trener ich drużyny nie jest im obojętny.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/podkręć-jak-beckham-bend-it-like-beckham-2002-bliskie/id1449650753?i=1000435057940
- https://soundcloud.com/user-519952626/podkrec-jak-beckham-bend-it-like-beckham-2002-bliskie-spotkania-szostego-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Danny pochodzi z żydowskiej rodziny. W pewnym momencie wyrzeka się swojej tradycji i buntuje się przeciwko Bogu, który według niego jest tyranem. Chłopak goli się na łyso i przyłącza się do grupy neonazistów, wśród których wyróżnia się nie tylko inteligencją i charyzmą, lecz także bezwzględnością. Nawołuje do eksterminacji Żydów, jednocześnie przeżywając głęboki konflikt tożsamości na tle światopoglądowym.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem serwisów YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/fanatyk-believer-2001-bliskie-spotkania-szóstego-stopnia/id1449650753?i=1000430041846
- https://soundcloud.com/user-519952626/fanatyk-the-believer-2001-3-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Antarktyda, rok 1982. W odciętej od świata stacji badawczej coś zaczyna zabijać naukowców. Przybysz z obcej planety zbudził się z lodowego snu, a do tego wszystkiego posiada umiejętność nieustannej zmiany kształtów. Ponieważ egzystuje wyłącznie we wnętrzu żywego organizmu, próbuje upodobnić się do swojego nosiciela. Zaczyna od psa, kończy na człowieku...
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem serwisów YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/coś-the-thing-1982-bliskie-spotkania-szóstego-stopnia/id1449650753?i=1000430041844
- https://soundcloud.com/user-519952626/cos-the-thing-1982-1-bliskie-spotkania-6-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Nietypowy film grozy, z pewnością nie dla osób cierpiących na klaustrofobię. W nieokreślonym czasie grupka ludzi budzi się w tytułowym sześcianie, przypominającym ogromną kostkę Rubika. Szybko dowiadują się, że przestrzeń, w której się znaleźli, nie jest im przyjazna. Sześcian to bowiem olbrzymia machina wypełniona okrutnymi i morderczymi zasadzkami, przypominająca ruchomy labirynt. Bohaterowie nie tylko muszą się zmierzyć z czyhającymi na nich pułapkami, lecz także ze swoimi lękami i człowieczeństwem.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem serwisów YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/cube-1997-bliskie-spotkania-szóstego-stopnia/id1449650753?i=1000437984983
- https://soundcloud.com/user-519952626/cube-1997-bliskie-spotkania-szostego-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
David Rice w sytuacji zagrożenia życia odkrywa w sobie niezwykłe umiejętności teleportacji. Zaczyna wykorzystywać swój dar w niecodzienny sposób: pozoruje własną śmierć, opuszcza ojca i rozpoczyna nowe życie, raz na jakiś czas rabując jakiś bank. Zwraca na siebie uwagę Paladynów – członków organizacji, która od wielu wieków wyłapuje i likwiduje jumperów takich jak on.
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem serwisów YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/jumper-2008-bliskie-spotkania-sz%C3%B3stego-stopnia/id1449650753?i=1000442572869&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/jumper-2008-bliskie-spotkania-szostego-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Słynne powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, szczególnie staje się nam bliskie, gdy podstawowa komórka społeczna, której jesteśmy częścią, doświadcza kryzysu. W rodzinie Tenenbaumów tych kryzysów nie brakuje: najpierw żonę Etheline i trójkę genialnych dzieci – Chasa, Richiego i Margot – porzuca ojciec Royal, potem pojawia się, by oświadczyć, że jest śmiertelnie chory i nie zostało mu wiele czasu. Royal prosi swoją byłą żonę, by zorganizowała rodzinne spotkanie, chce bowiem przed śmiercią pojednać się z dziećmi. Czy Tenebaumom uda się przezwyciężyć trudności?
Bliskie spotkania 6. stopnia
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem serwisów YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/jumper-2008-bliskie-spotkania-sz%C3%B3stego-stopnia/id1449650753?i=1000442572869&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/jumper-2008-bliskie-spotkania-szostego-stopnia
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Jeśli jesteś fanem komiksów z uniwersum DC i spodziewasz się, że „Joker” Todda Phillipsa wpisuje się w konwencję wcześniejszych filmów poświęconych mniej lub bardziej mrocznym postaciom Gotham City, to się zawiedziesz. Historia Jokera opowiedziana jest inaczej, z perspektywy znacznie bliższej rzeczywistości niż kiedykolwiek. Kim Joker jest w istocie? Szaleńcem czy ofiarą systemu? Czy istnieje naprawdę?
Bliskie spotkania 6. stopnia
Zapraszamy do wysłuchania, co na temat tego filmu do powiedzenia mają Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które swoją pasją, wiedzą i opiniami postanowiły podzielić się ze światem w ramach tworzonego przez siebie podcastu. Piszą o nim w następujący sposób:
„Bliskie Spotkania 6. Stopnia – podcast o kulturze, ale głównie o zapomnianych, niezależnych i kultowych filmach. I o Kevinie Baconie (proszę nas nie pozywać, panie Kevinie, my tu tylko sprawdzamy teorię sześciu stopni).
Prowadzące: Paulina, Gosia i Justyna. Obdarzone wybitnym poczuciem humoru studentki kulturoznawstwa, pasjonatki popkultury i fanki Harry’ego Pottera. Reszty dowiecie się z podcastu.”
Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić do słuchania i podzielenia się własnymi wrażeniami, zarówno na temat filmu, jak i opinii Pauliny, Gosi i Justyny! Rozmowy możecie posłuchać za pośrednictwem serwisów YouTube, SoundCloud lub iTunes, do których linki znajdziecie poniżej.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-18-joker/id1449650753?i=1000452877511&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/spotkanie-18
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Pierwszy odcinek cyklu Strefy Kultur poświęcony był przede wszystkim najnowszemu zbiorowi opowiadań Pawła Sołtysa (Pablopavo) „Nieradość”. Pisarz i muzyk w jednej osobie opowiedział m.in. o swojej pracy nad drugą książką, o towarzyszących emocjach przy tworzeniu pierwszej, o łączeniu dwóch bliskich mu obszarów, którymi się zajmuje na co dzień: muzyce i pisaniu. Rozmowę poprowadziła dziennikarka i pisarka – Patrycja Pustkowiak.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/rozmowy-kulturalne-pawe%C5%82-so%C5%82tys-pablopavo-i-patrycja/id1486199502?i=1000455906755
- https://open.spotify.com/episode/1Fz0aqfvUXbD14Qu1vKEbT
Paweł Sołtys – gość
Muzyk, autor piosenek. Jako Pablopavo wydał kilkanaście płyt, zagrał około tysiąca koncertów. Studiował rusycystykę, ale studiów nie ukończył. Jego opowiadania ukazywały się w „Lampie”, „Ricie Baum”, „Studium”. Za prozatorski debiut „Mikrotyki” otrzymał Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego, Nagrodę Literacką Gdynia, znalazł się w finale Nagrody Literackiej Nike oraz był nominowany do Paszportu „Polityki”, Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.
Patrycja Pustkowiak
prowadząca
Pisarka i dziennikarka. Debiutowała w 2013 roku głośną powieścią „Nocne zwierzęta”, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. W 2016 roku otrzymała Nagrodę im. Adama Włodka przyznawaną przez Fundację Wisławy Szymborskiej. W 2018 roku wydała drugą powieść, „Maszkaron”, a rok później wywiad-rzekę z Manuelą Gretkowską „Trudno z miłości się podnieść”.
Drugi odcinek cyklu Strefy Kultur poświęcony był przede wszystkim książce „Seksuolożki. Sekrety gabinetów” Marty Szarejko. Autorka zapytała w niej polskie seksuolożki o to, czego się wstydzimy, czego boimy, jak zmieniały się nasze problemy intymne i język, jakim o nich mówimy? Publikacja to zapis czternastu rozmów, które prezentują intymny portret Polek. Rozmowę poprowadziła dziennikarka i pisarka – Patrycja Pustkowiak.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/strefa-kultur-uniwersytetu-swps/id1486199502
- https://open.spotify.com/episode/3oP4s287vdLkbne6JBkwWH
- https://lectonapp.com/pl/audiobook/f17f6440-3300-42cb-aa5f-9a89c71a32ad?_lst&shareSource=grid
Marta Szarejko
Dziennikarka, reportażystka. Autorka książki o bezdomnych „Nie ma o czym mówić”, za którą została nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, zbioru reportaży o kompleksach osób z małych miejscowości mieszkających w dużych miastach „Zaduch oraz zbioru wywiadów „Seksuolożki. Sekrety gabinetów”. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Dwutygodniku”, „Nowych Książkach”, „Kulturze Miasta”, „Chimerze”, „Elle”, „Pani”. Laureatka Konkursu Stypendialnego Fundacji im. Ryszarda Kapuścińskiego – Herodot.
Patrycja Pustkowiak
prowadząca
Pisarka i dziennikarka. Debiutowała w 2013 r. głośną powieścią „Nocne zwierzęta”, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. W 2016 r. otrzymała Nagrodę im. Adama Włodka przyznawaną przez Fundację Wisławy Szymborskiej. W 2018 r. wydała drugą powieść, „Maszkaron”, a rok później wywiad-rzekę z Manuelą Gretkowską „Trudno z miłości się podnieść”.
Kocha życie i chce je smakować. Nie wie, że czegoś nie da się zrobić, bo nikt jej o tym nie powiedział. Słucha głosu serca. O kim mowa? Hania Rani – nazywana największym muzycznym odkryciem ostatnich lat, pianistka i kompozytorka, autorka płyty „Esja”, która w 2019 r. została nominowana do Paszportów Polityki w dziedzinie muzyki popularnej – rozmawia z Ewą Gruszką-Dobrzyńską i Patrycją Pustkowiak. Zapraszamy do obejrzenia i wysłuchania tego wyjątkowego spotkania.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/muzyka-fortepianowa-i-podróże-hania-rani-ewa-gruszka/id1486199502?i=1000463941008
- https://open.spotify.com/episode/7i1oOHPKagcvqtVmQ6RFQ8
- https://lectonapp.com/pl/audiobook/5cd6d9c2-353e-4341-a38e-0ded709349e6?_lst
Hania Rani
Pianistka, kompozytorka, autorka tekstów i wokalistka. W 2015 r. ukazała się nagrana wspólnie z wiolonczelistką Dobrawą Czocher płyta „Biała flaga”. W 2018 r. z Joanną Longić jako duet Tęskno opublikowały album „Mi” – w pełni autorski, z melancholijnymi piosenkami. Duet Tęskno został uhonorowany nagrodą im. Grzegorza Ciechowskiego, najlepszą płytą 2018 r. Radiowego Domu Kultury, był też nominowany do muzycznej nagrody „Fryderyk” w kategorii Debiut Roku. Przełomem w twórczości artystki była wydana w 2019 r. solowa płyta „Esja” nagrywana aż w trzech miejscach – Rejkiawiku, Warszawie i Amsterdamie, wydana przez prestiżową wytwórnię Gondwana Records. „Esja” okazała się sukcesem, a dziennikarze „Gazety Wyborczej” wybrali ją jednym z najlepszych albumów 2019 r. „Esja” przyniosła artystce wielki rozgłos, również poza granicami kraju. Hania Rani ma na swoim koncie występy w renomowanych salach koncertowych na całym świecie, m.in. we Funkhaus w Berlinie, londyńskim Roundhouse, ale również w Tokyo, Moskwie i Istambule. W 2019 r. została nominowana do Paszportów Polityki w kategorii Muzyka Popularna oraz nagrody Odkrycia Empiku 2019 w kategorii Muzyka. Artystka współpracuje z takimi artystami, jak m.in.: Christian Löffler (projekt „Nest”), Mela Koteluk, Hior Chronik, Kamp!, Igor Herbut i Misia Furtak (album „Co przyjdzie?”).
Ewa Gruszka-Dobrzyńska
prowadząca
Ekonomistka i skrzypaczka. Ukończyła Uniwersytet Ekonomiczny w Poznaniu (także studium doktoranckie), ponadto jest absolwentką klasy skrzypiec wybitnej polskiej wiolinistki – prof. Jadwigi Kaliszewskiej – na Wydziale Instrumentalnym Akademii Muzycznej im. F. Nowowiejskiego. Jest wykładowczynią Uniwersytetu SWPS (pracuje w Centrum Badań nad Gospodarką Kreatywną) i autorką publikacji naukowych z dziedziny ekonomiki kultury. Współautorka pierwszej polskiej monografii na temat rynku pracy artystów w Polsce. Menadżerka kompozytora Michała Dobrzyńskiego.
Patrycja Pustkowiak
prowadząca
Pisarka i dziennikarka. Debiutowała w 2013 r. głośną powieścią „Nocne zwierzęta”, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. W 2016 r. otrzymała Nagrodę im. Adama Włodka przyznawaną przez Fundację Wisławy Szymborskiej. W 2018 r. wydała drugą powieść, „Maszkaron”, a rok później wywiad-rzekę z Manuelą Gretkowską „Trudno z miłości się podnieść”.
Matka, córka i morderstwo. W tym odcinku rozmawiamy o dokumencie „Kochana mamusia nie żyje” w reżyserii Erin Lee Carr, odkrywającym kulisy wstrząsającego i sensacyjnego morderstwa Dee Dee Blanchard. Zaplanowała je jej córka Gypsy Rose wraz ze swoim chłopakiem, który później go dokonał. Z pewnością nie byłaby to tak nietypowa i głośna sprawa, gdyby nie to, że po śmierci Dee Dee okazało się, że historia morderstwa nie jest jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać...
Bliskie spotkania 6. stopnia
Zapraszamy do wysłuchania, jak rozwinęła się historia Gypsy Rose i do jakich wniosków na ten temat dochodzą Paulina Borkowska, Małgorzata Giera i Justyna Leszek – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-15-kochana-mamusia-nie-%C5%BCyje-mommy-dead-dearest/id1449650753?i=1000449897289&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/spotkanie-15-kochana-mamusia-nie-zyje-mommy-dead-and-dearest-2017
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Memy intrygują i absorbują – to zdecydowanie coraz większa część naszego życia. Za pomocą obrazka okraszonego uszczypliwym komentarzem obśmiewamy rzeczywistość, dzielimy się emocjami albo po prostu dodajemy humoru codziennym sytuacjom.
Skąd się wzięły memy i po co nam one? Czy można powiedzieć, że cały świat stał się memem? Z Maciejem Kaczyńskim z Facecji oraz z dr. Karolem Jachymkiem, kulturoznawcą z Uniwersytetu SWPS, rozmawia Małgorzata Zmaczyńska.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/jak-%C5%9Bwiat-sta%C5%82-si%C4%99-memem-sk%C4%85d-si%C4%99-wzi%C4%99%C5%82y-i-po-co-nam/id1486199502?i=1000466845206
- https://open.spotify.com/episode/0kXWJ2LglFcaC0kSH5opHf
- https://lectonapp.com/pl/audiobook/a4b2657d-77e2-42e5-bf12-267aa45c07a5?_lst
Maciej Kaczyński
gość
Razem z Patrykiem Brylińskim stworzył kultowy na Facebooku fanpage Facecje i wydał książkę „Facecje. Historia coachem życia“. Absolwent MISH UW i doktoranckiej Szkoły Nauk Społecznych w Polskiej Akademii Nauk. Autor sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych, humorysta kwartalnika Przekrój, aktor i improwizator teatralny, związany z warszawskim Resortem Komedii. Muzyk i wokalista zespołów Extra i Wszystko Będzie Dobrze.
Facecje – fanpage z zabawnymi rozmowami postaci znanych z historii i kultury, śledzony przez ponad 70 tys. osób. Facecje mają też swoją odsłonę książkową („Historia coachem życia“), newsową (portal Facecje.pl), filmową (klipy animowane i aktorskie pastisze, ostatnio – utwór „Pato Emigracja“) i radiową (cykliczne Radio Facecje na Audioteka.pl).
dr Karol Jachymek
gość
Doktor kulturoznawstwa z Uniwersytetu SWPS, filmoznawca. Zajmuje się społeczną i kulturową historią kina (zwłaszcza polskiego) i codzienności, metodologią historii, zagadnieniem filmu i innych przekazów (audio)wizualnych jako świadectw historycznych, problematyką ciała, płci i seksualności, wpływem mediów na pamięć indywidualną i zbiorową, społeczno-kulturowymi kontekstami mediów społecznościowych oraz blogo- i vlogosfery, a także wszelkimi przejawami kultury popularnej. Współpracuje m.in. z Filmoteką Szkolną, Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej, Against Gravity, KinoSzkołą i Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Prowadzi warsztaty i szkolenia dla młodzieży i dorosłych z zakresu edukacji filmowej, medialnej i (pop)kulturowej oraz myślenia projektowego i tworzenia innowacji społecznych. Autor książki „Film – ciało – historia. Kino polskie lat sześćdziesiątych”.
Małgorzata Zmaczyńska
prowadząca
Jej supermocą jest mówienie. Nagrywała podcasty, zanim to było modne – Podcast RADIOaktywny oraz ZMACZNEGO. Od niedawna redaktor naczelna „SHEro” – magazynu pisanego przez dziewczyny i przede wszystkim dla dziewczyn. Kręci ją motoryzacja, nieznane historie związane z jedzeniem, psychologia i przekręty na Wall Street.
Błoto, penis i konkurs fryzur – tak o filmie Davida Michôd mówią Paulina Borkowska i Małgorzata Giera – studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS.
Bliskie spotkania 6. stopnia
Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy – niektórzy być może zgodzą się z przedstawioną opinią na temat filmu, dla innych ocena studentek będzie dobrym zaczątkiem do dyskusji odnośnie tego świetnego obrazu.
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-20-kr%C3%B3l-the-king/id1449650753?i=1000456694070&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/spotkanie-20-krol-the-king
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Serial „Euforia” miał premierę w 2019 r. Jego główną bohaterką jest grana przez piosenkarkę i modelkę Zendayę nastolatka Rue Bennett, która walczy z uzależnieniem od narkotyków. Po odwyku próbuje wrócić do normalnego życia, nie jest to jednak proste.
Bliskie spotkania 6. stopnia
Choć serial zdobył wiele prestiżowych nagród, zdecydowanie podzielił widownię. Różnicę zdań na temat serialu widać także w dyskusji Pauliny Borkowskiej i Justyny Leszek, studentek kulturoznawstwa na Uniwersytecie SWPS. Zapraszamy do wysłuchania podcastu!
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-17-euforia-euphoria/id1449650753?i=1000451818990&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/spotkanie-17-euforia-euphoria
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Zapraszamy do wysłuchania rozmowy o „Rewersie” z 2009 r. w reżyserii Borysa Lankosza. Akcja filmu rozgrywa się w dwóch planach czasowych – w latach 50. i współcześnie. Główną bohaterką jest Sabina grana przez Agatę Buzek, którą matka (Krystyna Janda) i babcia (Anna Polony) próbują wydać za mąż.
Bliskie spotkania 6. stopnia
Co się wydarza, kiedy dziewczyna poznaje przystojnego Bronisława, w którego postać wciela się Marcin Dorociński? Opowiedzą o tym studentki kulturoznawstwa na Uniwersytecie SWPS – Justyna Leszek i Małgorzata Giera. Zapraszamy do wysłuchania podcastu!
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-23-rewers/id1449650753?i=1000459893729&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/spotkanie-23-rewers
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Akcja filmu „Free Fire” z 2016 r. w reżyserii Bena Wheatleya rozgrywa się pod koniec lat 70. w opuszczonym magazynie w Bostonie. Dwie grupy przestępcze próbują dokonać transakcji zakupu broni. Bohaterom nie tylko broń nie jest obca – są również mistrzami ciętych ripost.
Bliskie spotkania 6. stopnia
Na studentkach kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS dyskutujących o filmie duże wrażenie zrobiła inscenizacja oraz rozmach, z jakim nakręcono ten obraz. Na co jeszcze warto zwrócić w nim uwagę? Zapraszamy do wysłuchania podcastu!
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-19-free-fire/id1449650753?i=1000455187691&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/spotkanie-19-free-fire
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Zapraszamy do wysłuchania podcastu o filmie Michała Marczaka „Wszystkie nieprzespane noce”. To szczery, niebanalny i oryginalny obraz o młodości. Główni bohaterowie – Michał i Krzysztof – snują się po warszawskich ulicach i klubach, uczestniczą w domowych imprezach, spotykają ludzi, rozmawiają. Ich życie toczy się w zasadzie tylko nocami, ranki ich zaskakują, dni nie istnieją.
Bliskie spotkania 6. stopnia
Studentki kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, które są autorkami podcastu, obraz skłonił do refleksji nad warszawskim nocnym życiem, filmami o młodości i nad tym, czym właściwie jest film dokumentalizowany. Przy okazji Justyna zdradza swoje osobiste koneksje z twórcami, ale... reszty jak zawsze dowiecie się z podcastu!
- https://podcasts.apple.com/pl/podcast/spotkanie-16-wszystkie-nieprzespane-noce/id1449650753?i=1000450875219&l=pl
- https://soundcloud.com/user-519952626/noce
Z autorkami podcastu możecie się również kontaktować poprzez ich profile w mediach społecznościowych:
Internet to nie tylko system połączeń między komputerami, adresy IP, strony WWW, z których zasobów korzystamy. To też swoista przestrzeń, w której można zaobserwować zmiany, rodzące się w społeczeństwie – od pogłębiającego się indywidualizmu, przypominającego zamknięte i strzeżone miejskie osiedla, po łączenie się w grupy ludzi pod każdym względem odmiennych poza jedną łączącą ich sprawą. O relacjach między mediami, funkcjonowaniu społeczeństw w kontekstach analogowych i cyfrowych oraz badaniu „internetów” opowiada dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS w rozmowie z Andrzejem Tucholskim, blogerem lifestyle’owym i twórcą bloga AndrzejTucholski.pl
Na ile rozmowa sprzed trzech lat jest aktualna dziś? Oceńcie sami!
O prelegencie
dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS – Medioznawca. Zajmuje się wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze. Bada internet, gry komputerowe, przemiany telewizji oraz nieformalny obieg treści i kulturę współczesną.
Od lat współpracuje z publicznymi instytucjami kultury, organizacjami pozarządowymi i biznesem. Jest współtwórcą techno-kulturowego projektu Kultura 2.0, współtworzył też pierwszy polski Medialab – inicjatywę samokształceniową z pogranicza aktywizmu społecznego, sztuki i technologii. Kierował licznymi projektami badawczymi, takimi jak „Młodzi i media” , „Tajni kulturalni” czy „Obiegi kultury”. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej” (2006), „Media, wersja beta” (2014) oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2015). Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kultura Popularna”.
Na Uniwersytecie SWPS prowadzi zajęcia z zakresu nowych mediów, popkultury i kultury audiowizualnej.
Słowo lincz („lynch”) w wielu językach i kulturach przypomina w swoim brzmieniu angielski pierwowzór. Pojęcie to jest często silnie kojarzone ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej, z której zresztą się wywodzi i stało się określeniem używanym do opisania szczególnych aktów przemocy. O zjawisku linczu w Stanach Zjednoczonych opowiada filolog anglista dr hab. Jerzy Sobieraj, profesor Uniwersytetu SWPS.
Złego złe początki
Lincz to rodzaj samosądu, pozaprawny sposób karania przestępców i wszelkiego rodzaju złoczyńców, rzeczywistych czy domniemanych, praktyka znana pod różnymi nazwami już w końcu wieku XVIII. Karę – najczęściej wymierzaną przez powieszenie – wykonywał zgromadzony tłum. Słowo „lynch” pojawia się w piśmiennictwie w roku 18181. Jedno z pierwszych zdarzeń określonych tym terminem miało miejsce na terytorium przyszłego stanu Iowa w roku 1834, kiedy to zgromadzeni obywatele wyznaczyli swoją „ławę przysięgłych”, aby przeprowadzić szybki proces mężczyzny oskarżonego o morderstwo. Delikwenta uznano winnym i wykonano „wyrok śmierci” przez powieszenie. Przypadki linczu przybrały na intensywności po Wojnie Secesyjnej.
O dość dokładnym monitorowaniu zjawiska linczu można mówić dopiero od przedostatniej dekady XIX wieku. Znana dzisiaj statystyka przypadków linczu obejmuje prawie pięć tysięcy ofiar. Większość z nich miała miejsce w stanach amerykańskiego Południa i ofiarami byli przede wszystkim Afroamerykanie. Lincz jako zjawisko zniknął przed rokiem 1970. Szczególna brutalizacja tego pozaprawnego sposobu okrutnego karania nastąpiła w okresie od końca wieku XIX do lat trzydziestych następnego stulecia.
Porządek okrutnego spektaklu
Najczęściej występujący scenariusz linczowania, przybierający formę rytuału, można przedstawić w sposób następujący:
- Tłum uprowadza ofiarę z celi więziennej lub wprost z sali rozpraw.
- Ofiara jest transportowana do wybranego wcześniej miejsca egzekucji.
- Więzień jest często wcześniej torturowany.
- Po powieszeniu ofiary jego/jej ciało zostaje podpalone. Bywa, że ciało ofiary jest podpalane kiedy ofiara jeszcze żyje.
- Uczestnicy okrutnego widowiska starają się zdobyć trofea, najczęściej uszy, palce, nos, fragmenty liny, na której wieszano ofiarę.
- Czasem zgromadzony tłum dogląda płonących zwłok, pilnując by ciało całkowicie spłonęło.
- Lokalny fotograf robi zdjęcia linczu, by sprzedawać je następnie jako pocztówki.
- Uczestnicy okrutnego spektaklu to także kobiety i dzieci, które niejednokrotnie bawią się i spożywają posiłek w trakcie linczu. Zdarza się, że miejscowi drobni przedsiębiorcy czy sklepikarze zwalniają pracowników, by ci mogli uczestniczyć w horrorze. Niekiedy, w dzień linczu, lokalna kolej dowozi gapiów stosując specjalne ulgowe taryfy. Lokalna prasa nie tylko opisuje lincz, czasem anonsuje go wcześniej2.
Żaden system nie działa jak ludzki mózg
Niewątpliwie dziwić może fakt, że rząd Stanów Zjednoczonych przez tak wiele lat zrobił tak niewiele, by zapobiec skutecznie przypadkom tych okrutnych aktów zbrodni. Nie udało się nigdy uchwalić żadnego prawa federalnego zakazującego tego okropnego procederu, nie mówiąc już o karaniu winnych. Znacznie więcej dokonali obywatele i organizacje społeczne. Największą zorganizowaną kampanię przeciw zbrodni linczu prowadziło, działające do dnia dzisiejszego, stowarzyszenie National Association for the Advancement of Colored People (NAACP). Członkowie stowarzyszenia protestowali przeciw linczom i monitorowali przypadki przemocy, szczególnie przemocy na tle rasowym, w wydawanym przez organizację magazynie „The Crisis”, słali listy i petycje do władz stanowych, docierali do lokalnej prasy, organizowali marsze przeciw przemocy, jak np. słynną nowojorską Silent Parade w roku 1917, a nawet wysyłali swoich przedstawicieli do miejsca linczu, by uzyskać więcej szczegółów na temat zbrodni. NAACP wspierało prace nad ustawą piętnującą lincz, tzw. Dyer Bill, która ostatecznie upadła przed uchwaleniem.
13 czerwca 2005 roku Senat Stanów Zjednoczonych przyznał się publicznie do porażki w uchwaleniu jakiegokolwiek prawa federalnego, które mogło przynieść kres tym okrutnym praktykom. Za każdym razem, kiedy prawo piętnujące lincz przechodziło pomyślnie przez Izbę Reprezentantów, było blokowane w Senacie. W treści tej rezolucji potępiającej lincz Senat Stanów Zjednoczonych wyraża ubolewanie i żal skierowane do ofiar linczu i ich rodzin, ofiar, które zostały pozbawione nie tylko życia, lecz także godności oraz konstytucyjnej ochrony przynależnej obywatelom Zjednoczonych Stanów. W uchwalonej rezolucji podkreślono także, iż należy wyciągnąć wnioski z historii, by praktyki te nigdy już się nie powtórzyły.
Zagadnienia związanie z linczem stanowią dzisiaj ważny obszar analizy i badań, także akademickich, w wymiarze społecznym, historycznym, prawnym, politycznym, kulturowym, literackim, a nawet psychologicznym.
O autorze
Jerzy Sobieraj – specjalizuje się w historii literatury amerykańskiej, poświęcając szczególną uwagę dziejom i literaturze amerykańskiego Południa. Na jego dorobek składa się ok. 40 publikacji, książek, artykułów i recenzji publikowanych także za granicą. Jest autorem takich prac jak Samotność w literaturze amerykańskiego Południa, 1940-1950 (Katowice 1992), Conflict and Reconciliation: Reconstructing the South in the American Novel (Warszawa 2001), Ku Klux Klan (Warszawa 2004). Pod jego redakcją (wraz z Dariuszem Pestką) ukazał się tom Enjoying the Spectacle: Word, Image, Gesture (Toruń 2006). Jest stypendystą kilku amerykańskich fundacji naukowych: IREX w Princeton, ACLS w Nowym Jorku, Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku - dwukrotnie. Jest promotorem wielu prac magisterskich, opiekunem naukowym doktoranta, recenzentem rozpraw doktorskich. W roku 2005 prowadził cykl seminariów z zakresu literatury amerykańskiego Południa na uniwersytecie Jaume I w Hiszpanii. W latach 2001-2006 był kierownikiem Katedry Literatury Angielskiej i Amerykańskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Studiów Amerykanistycznych, pełniąc w latach1999-2002 funkcję przewodniczącego komisji rewizyjnej.Obecnie pracuje nad monografią Collisions of Conflict: Studies in American Culture, 1820-1920 oraz nad projektem monografii "The House Divided": The Civil War Era.
Przypis
1 James Elbert Cutler: Lynch-Law: An Investigation into the History of Lynching in the United States.London and Bombay: Longmans, Green, and Co., 1905.
2 Jerzy Sobieraj: ”Spectacles of Horror: Afro-American Poets Speak up”. Enjoying the Spectacle: Word, Image, Gesture. red. Jerzy Sobieraj I Dariusz Pestka, Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2006.
Prezentowanie gotowych potraw, a zarazem jedzenia jako momentu celebracji życia w mediach audiowizualnych i ikonicznych, mają długą historię. Sięga ona początków światowej kinematografii, czyli końca XIX wieku, kiedy to powstały pierwsze filmy Augusta Marie Louisa i Louisa Jean Lumière. „Obiad dziecka”1, film nakręcony wiosną 1895 roku w rodzinnym ogrodzie reżyserów, prezentuje Augusta, który pilnuje, żeby jego córeczka Andrée wszystko zjadła. Razem z żoną cieszą się wspólnymi chwilami przy rodzinnym stole. O jedzeniu w kinie i kulturze jedzenia opowiada socjolożka i kulturoznawczyni Patrycja Paczyńska-Jasińska.
Jedzenie – temat uniwersalny
Mijają lata, a funkcja jedzenia jako elementu dobrobytu i szczęścia zakorzenia się we wszystkich powstających gatunkach filmowych. W 1919 roku melodramat „Złamana Lilia”2 w reżyserii Davida Griffitha w doskonały sposób pokazuje utopijność marzeń, jakimi są dobrobyt i szczęście. Bohaterem filmu jest Huan Cheng, młody chińczyk przybywający do Londynu w celu propagowania filozofii buddyjskiej. Powstrzymuje się przed nadmiernym spożywaniem posiłków, celebrując każdy kęs pożywienia. Pewnego dnia poznaje dziewczynę o imieniu Lucy, która pochodzi z patologicznego domu, gdzie ojciec bokser znęca się nad nią. Ze względu na status społeczny, dziewczyna często nie ma możliwości zjeść ciepłego posiłku, o którym marzy każdego dnia.
Przez kolejne dekady kina gatunki oraz nurty filmowe, sprowadzały funkcję jedzenia do określonych zasad: świętowania (wesela), wspominania bliskich (stypy), nieumiarkowania w jedzeniu i piciu (obżarstwa) czy diety.
Twórcy włoskiej kinematografii jak Federico Fellini w swoich obrazach „Słodkie życie” (1960), „Osiem i pół” (1963), Luchino Visconti w filmach „Lampart” (1963), „Zmierzch bogów” (1969) czy Marco Ferreri w „Wielkim żarciu” (1973) najdobitniej ukazywali spożywanie posiłków jako swoistą ucztę dla ciała i umysłu. Wspomniane obrazy oczarowują kompozycją, kolorem, grą świateł i przede wszystkim spojrzeniem na aspekt jedzenia. Dostrzegamy zarazem nienawiść i pożądanie, jasność i mrok, miłość i samotność. Z kolei Pier Paolo Pasolini w kontrowersyjnym obrazie „Salò, czyli 120 dni Sodomy” (1975)3 przedstawia „krąg karmienia jako nasycanie współczesnego człowieka produktami nie nadającymi się do konsumpcji, ale zachwalanymi jako „najlepsze dla jego zdrowia i samopoczucia” (Pasolini mówi tu wprost o jedzeniu, jakie przyswajane jest przez mieszkańca współczesnej, wielkomiejskiej aglomeracji, zwłaszcza dzieci, zmuszone do jedzenia sztucznego „gówna”)4.
Smakowanie uważności, czyli ewolucja kultury jedzenia
Jak zmieniały się postawy wobec jedzenia w ostatnich dziesięcioleciach? W przeciągu ostatniej dekady tempo życia zawrotnie przyśpieszyło. Nie jest to wyłącznie wpływ nowych technologii na funkcjonowanie człowieka, a zmiany w naszym rozumowaniu otaczającego świata. Andrzej Maryniarczyk5 zwraca uwagę, że wraz z rozwojem wiedzy o ludzkim życiu utraciliśmy filozoficzny i personalistyczny obraz człowieka. W związku z tym, jako jednostka, jesteśmy narażeni na choroby (w tym psychologiczne), różnego rodzaju uzależnienia oraz utratę sensu życia. W gąszczu rozmaitych form wiedzywspółczesny człowiek zatraca swoją tożsamość. Zachłanność i obsesyjny pośpiech owładnęły wszystkie dziedziny naszego życia. Na celebrowanie prostych przyjemności, delektowanie się potrawami i prowadzenie rodzinnych rozmów przy wspólnym stole coraz częściej nie starcza czasu. Doprowadzić to może do mechanicznego jedzenia, bez odczuwania smaku i zapachu potraw. Sięgamy po jedzenie automatycznie, nie zastanawiając się, czy jesteśmy głodni.
Jak sugeruje Maguelonne Toussaint-Samat „wraz z zorganizowaną cywilizacją zrodziło się pojęcie kuchni. To znaczy racjonalnego przygotowania artykułów spożywczych zgodnie z tradycją właściwą danej grupie społecznej czy etnicznej. Ta tradycja wynikała zarówno z lokalnych warunków, związanych z klimatem, glebą i fauną, jak i religijnych tabu, będących wyrazem troski o zdrowie lub zachowanie ustroju społeczeństwa. Ktoś powiedział, że z cywilizacją mamy do czynienia wtedy, gdy to, co do tej pory było niepotrzebne, okazuje się konieczne. Pożywienie stało się istotnym elementem i czynnikiem życia społecznego”6. Można zatem zadać sobie pytanie, czy jedzenie w dzisiejszych czasach, jak wspomniano powyżej, to wyłącznie mechaniczna czynność czy też filozofia życia? Z jednej strony obecny jest ów pęd życia, a z drugiej szeroko pojęta kultura spożywania posiłków. W dzisiejszych czasach rodzi się wiele zjawisk trendów czy definicji związanych z jedzeniem. Może mieć to związek z przemianami społeczno-kulturowymi i wyodrębnieniem nowej klasy średniej, która dzięki konsumowaniu buduje swoje współbrzmienie7.
Nowe pojęcia z angielskiego, na przykład Mindful Eating (uważne jedzenie) tylko potęguje nasze odczucia głodu i celebracji życia. Promowane jako styl życia ma pozwolić ludziom zmienić podejście do odżywiania, a co za tym idzie, egzystencji. Pojęcie to wywodzi się z buddyzmu i zostało zaadaptowane przez psychologów prowadzących badania nad stresem i depresją. Jedząc uważnie, nauczymy się też prawidłowo rozróżniać głód i sytość. Dzięki skupianiu się na jedzeniu kubki smakowe na nowo wyczuwają naturalne smaki”8. Ostatecznie wielokierunkowemu rozwojowi sfery kulinarnej we współczesnej kulturze towarzyszy powstawanie coraz to nowszych programów kulinarnych, szkół kucharskich oraz blogów zajmujących się tematyką estetyki i smaku. Również reżyserzy filmowi robią zwrot w kierunku sztuki przyrządzania potraw jako swoistej celebracji życia. Stanowią bowiem one istotną perspektywę dla współczesnej refleksji nad kwestią sfery żywienia.
Kto kocha jeść – kocha życie
W tym miejscu należy się zastanowić nad relacjami zachodzącymi między jedzeniem, a celebracją życia. Zharmonizowanie pożywienia z instynktami, emocjami i uczuciami na określonych przykładach filmowych, pozwolą lepiej zrozumieć, jakie intencje kierowały autorami dzieł. Filmy takie jak „Smak curry”9 oraz „Kwiat wiśni i czerwona fasola”10, pokazują, że spożywanie posiłków służy w istocie nie tyle jedzeniu, co raczej demonstrowaniu afektów i instynktów. Przefiltrowane reakcje emocjonalne oraz ucieczki od wspomnień, podkreślają mediacyjną i sprawczą rolę jedzenia, zarówno w stosunku do innych ludzi, jak i samego podmiotu.
Smak życia
Filmy, podobnie jak wcześniej wynaleziona fotografia, zostały dostrzeżone jako użyteczne narzędzia do wywoływania często skrajnych emocji. Aleksandra Drzał-Sierocka spostrzega, że jedzenie i czynności z nim związane również niosą głęboki sens. Mogą stać się swoistym katharsis, funkcjonując na prawach symbolu i metafory. Spożywanie posiłków prowadzi do konstruowania tożsamości bohaterów. Filmowe jedzenie niekoniecznie jest życiodajne; może przygnębiać, fascynować, zmuszać do refleksji a także prowadzić do chęci zmian swojego życia. Na ekranie często bohaterowie poprzez zamiłowanie do gotowania i spożywania posiłków wyrażają siebie. Celebrują chwile konsumpcji i czasu spędzonego z najbliższymi11.
Jako materiał do analizy wybrałam dwa filmy, w których elementy kulinarne występują z różnym „natężeniem”. W doskonały sposób ukazują one styl życia bohaterów, wyznania, filozofię, pozycję społeczną, a przede wszystkim ich historię. Prezentowane filmy są wręcz przesycone jedzeniem oraz mechanizmami, dzięki którym funkcja spożywania posiłków staje się czynnikiem kreującym tożsamość bohaterów. Jak podkreśla Toussaint-Samat, „między pokarmem do zdobycia a odruchowo otwartymi ustami wkroczyły złożone manipulacje koordynowane przez myśl. Stworzenie, teraz już zdolne regulować swoje gesty zależnie od apetytu, uświadomiło sobie przyczynowo-skutkowy ciąg doznań: pobudzające poczucie głodu, podniecenie związane ze zdobyciem pożywienia, zaspokojenie potrzeby. Jedzenie, będące dotąd przyjemnością trzewi, stało się postępowaniem rozumnym”12. „Smak curry” oraz „Kwiat wiśni i czerwona fasola” ukazują, jak jedzenie może być sprowadzone do pozycji świętości oraz kultu pożywienia. Na uwagę widza zwraca fakt, w jaki sposób bohaterowie spożywają posiłki i jakie miejsce w ich życiu sprawuje celebracja smaku.
Dabbawala, czyli pudełko pyszności
Punktem wyjścia filmu „Smak curry” jest pojęcie Dabbawala, które w języku Marathi oznacza osobę, która niesie pudełko. Pomysł na biznes narodził się za rządów brytyjskich. System dostarczania posiłków, stworzonych w hinduskich domach, okazał się sukcesem na tyle, że do dnia dzisiejszego Dabbawalas dostarczają ponad 200 tys. domowych posiłków dziennie. Liczba środków transportu, wielkość dostaw i walka z czasem. A wszystko to po to, by obiad trafił na dany stół13. Trafnie dostrzegli to krytycy filmowy Magazynu Kulturalno-Kulinarnego: „Na naszych oczach maluje się piękny symboliczny obraz jedzenia jako wehikułu uczuć, oznaki troski i społecznej pozycji, bo im ktoś szczęśliwszy i bardziej „zaopiekowany”, tym piękniej, także dla współbiesiadników, pachnie jego obiad”14.
Smak curry, reż. Ritesh Batra, kadr z filmu, źródło: https://www.alekinoplus.pl/program/film/smak-curry_44046
Od przypadkowej pomyłki niosącego pudełko, los łączy samotnego wdowca Saajana Fernandesa i młodą mężatkę Ilae. Jedzenie nadaje znaczenia ich epistolograficznej znajomości. Hinduski reżyser Ritesh Batra pokazuje swój obraz przez pryzmat spożywania posiłków, bogatych w aromaty, smaki i kolory. Ila poprzez przyrządzanie coraz bardziej wyszukanych potraw, próbuje ratować oziębłe stosunki ze swoim mężem. Przypadkowy obiad trafia w ręce smutnego, odchodzącego na emeryturę Fernandesa. Wskutek kulinarnej pomyłki kuriera, losy dwojga niespodziewanie się splatają. Sposób, w jaki Saajan wącha i smakuje obiady dostarcza nam wiedzy o nim, ale i odzwierciedla jego emocje. A wszystko to za sprawą tajemniczych przypraw. „Nic nie przemawia bardziej do naszej podświadomości niż zapachy. Zapach symbolizuje również pamięć”15. Pierwszym punktem zwrotnym filmu jest otrzymanie karteczki z podziękowaniem od Saajana. Choć film jest silnie osadzony w specyficznej kulturze indyjskiej, to jego przesłanie pozostaje uniwersalne. Podczas tworzenia kolejnego obiadu dla męża IIla odpowiada: „Zrobiłam ten obiad dla męża, Jak menażka wróciła pusta to myślałam, że coś mi powie. Parę godzin myślałam, że do serca naprawdę można trafić przez żołądek. W podzięce przesyłam panir. Ulubione danie mojego męża. Illa”. Ta scena doskonale pokazuje, że smak jest jedynym zmysłem, który by móc funkcjonować, potrzebuje czterech pozostałych. Zapach pokarmu, smakowanie ustami, podziwianie kompozycji, aż wreszcie odczucia smakowe – to wszystko przekazywane jest do mózgu. Można śmiało stwierdzić, że delektowanie się potrawami to nie tylko fizyczne mechanizmy, ale i akt intelektualny, połączony ze złożonym procesem poznawczym.
Z każdym kolejnym posiłkiem relacje Saajana i Illi pogłębiają się. Pojawia się wymiana myśli, spostrzeżeń oraz nić porozumienia. Smakowe doznania splatają się w końcu z dramatem życia codziennego, który uosabia samotność. Aby temu zapobiec, bohaterowie postanawiają się spotkać. Do kumulacji uczuć jednak nie dochodzi, a rozżalony Saajan, po otrzymaniu pustych pojemników, postanawia wysłać kolejną wiadomość: „Droga IIla dostałem dzisiaj pustą menażkę. Zasłużyłem sobie. Wczoraj długo czekałaś na mnie w restauracji. Tamtego ranka zapomniałem czegoś w łazience i cofnąłem się. Pachniało tam dokładnie tak, jak po kąpieli mojego dziadka. Tak jakby tam był. Jego nie było, byłem ja. Tylko ja i zapach starego mężczyzny. Nie wiem, kiedy się zestarzałem. Może tamtego ranka, może kilka ranków wcześniej? Życie toczyło się dalej i usypiało mnie swoim rytmem. Przyszedłem do restauracji, w której czekałaś. Siedziałaś tam, bawiąc się torebką. Piłaś tyle wody. Chciałem podejść i powiedzieć ci to osobiście, ale tylko patrzyłem jak czekasz. Jesteś piękna i młoda. Możesz marzyć i przez chwilę mogłem marzyć z tobą…”. Jednocześnie tym, co w szczególny sposób charakteryzuje tę scenę jest idea marności. Nasz bohater odchodzi przegrany. Dziękuje za wszystko kobiecie, która w smakowity sposób odmieniła jego życie. Ostatnia scena, w której dowiadujemy się o śmierci ojca IIli, dobitnie pokazuje ulatujące uczucie. Jej matka opowiada, że na początku małżeństwa strasznie kochała męża. Potem czuła wyłącznie głód emocji, nowych wyzwań i obrzydzenie do wybranka. W „Smaku curry” przestrzeń jedzenia i czynności z nim związane często niosą głębokie, pozagastronomiczne przesłania. Na początku następuje celebracja życia, aby w końcowej scenie sprowadzić jedzenie do najgorszych odczuć, jak obrzydzenie czy wstręt.
Wszystko wina fasoli
Z kolei u Naomi Kawase, droga do zakamarków umysłu, prowadzi przez żołądek. „Kwiat wiśni i czerwona fasola”, to przede wszystkim zachęta do celebracji codziennych, prostych przyjemności, do zwolnienia tempa i bacznego przyjrzenia się drugiemu człowiekowi oraz światu wokół nas. To zdecydowanie nie jest film, który można obejrzeć w biegu, będąc myślami gdzie indziej. Można go również okrasić prostym sformułowaniem: obraz o japońskim jedzeniu. Nic bardziej mylnego, bo w Japonii pokarm to kultura, sztuka i obyczaj.
W scenie otwierającej film jedzenie pojawia się w formie spożywanej przez człowieka. Bohaterem jest Sentaro, mężczyzna w średnim wieku, który prowadzi lokal gastronomiczny. Serwuje dorayaki – naleśniki o słodkim nadzieniu zwanym pastą „an”, która jest słodką masą z tytułowej czerwonej fasoli azuki. Biznes i zadowolenie klientów nie idą w parze, przez co nasz bohater popada w coraz poważniejsze problemy finansowe. W tym momencie pojawia się ona – staruszka o imieniu Tokue. Staje się symboliczną formą zapanowania nad poczuciem słabości i przytłaczającej pustki. Tokue pokazuje Sentaro, jak stworzyć odpowiednie an. Jest to swoista celebracja przygotowywanych posiłków. Selekcja najlepszych fasoli i pieszczotliwy dotyk warzywa sprawiają, że wzmaga się uczucie bohaterki jako znaczący obiekt obarczony emocjonalną nadwyżką. Wyzwala pamięć o uczuciach i chwilach utraconych. Wreszcie przywołuje tragiczne wspomnienia, które kończy monolog: „prawdopodobnie jestem chora na trąd”. Niespostrzeżenie Tokue, po stworzeniu pasty do dorayaki znika. Pozostawi list: „Szefie jak się masz? Martwię się, że podupadniesz na duchu. Kiedy gotuję an, zawsze słucham historii, które opowiadają ziarna fasoli. To kwestia wyobrażenia sobie deszczowych i słonecznych dni, które widziały ziarna. Wiatru wiejącego wśród strąków. Posłuchaj historii ich podróży. Wierzę, że wszystko na tym świecie ma swoją historię do opowiedzenia. Jestem pewna szefie, że kiedyś stworzysz swoje dorayaki, które spełnią twoją wizję. Musisz wierzyć w obraną drogę”.
„Kwiat wiśni i czerwona fasola”, reż. Naomi Kawase, kadr z filmu, źródło: http://hiro.pl/kwiat-wisni-czerwona-fasola/
Aleksandra Nowak w swojej recenzji filmowej zwraca uwagę na to, że, w filozofii życiowej wyznawanej przez Tokue, widać wyraźny wpływ tradycji shintoistycznej. Rodzima religia Japończyków zakłada szczególną bliskość z naturą, akceptację cykliczności pór roku i ludzkiego życia. Tokue, która jak później się okazuje, miała wiele powodów, by czuć się wykluczona ze społeczeństwa, wciąż pragnie być częścią większej całości. Radość odnajduje w obcowaniu z przyrodą i z ludźmi. Ale i smakowaniem życia poprzez swoją an”16. W filmie „Kwiat wiśni i czerwona fasola” jedzenie ulega uczłowieczeniu. Dorayaki symbolizuje skrajne natężenie cierpienia, połączonego z wykluczeniem społecznym, jakiego doświadczyła Tokue. Reżyserka splata metaforykę jedzenia i zdrowia w jeden wspólny wymiar egzystencjii spełnienia. Rozpina swoją historię wokół triady kulturowych pojęć: jedzenie/ smakowanie, celebracja, szczęście/spełnienie. W tym ujęciu pokazuje przemianę i ulotność chwili.
Jedzenie a relacje międzyludzkie
Bohaterowie omówionych filmów, usiłujący kompensować afektywne braki, jak również rozładowywać wewnętrzne napięcie przy użyciu jedzenia, uruchamiają w sobie szereg pozytywnych reakcji emocjonalnych. Często nie są w stanie nad nimi zapanować, w związku z czym pojawiają się łzy szczęścia i wspomnienia. Spożywanie pokarmów, będące składową ludzkiej intymności, sprawia, że widz na nowo może odkrywać funkcje, jakie daje przyrządzanie i smakowanie posiłków.
Zasiadanie do wspólnego stołu przez bohaterów ustanawia i charakteryzuje łączące ich relacje, a mikrokosmos kulinarnej sytuacji staje się zapowiedzią nadchodzących wydarzeń. Dlatego zazwyczaj sceny spożywania pokarmów są niezwykle naszpikowane emocjami. Zwracanie bowiem uwagi na codzienne czynności związane z jedzeniem (zapraszanie znajomych i rodziny na niedzielny obiad, wspólne wyjścia do restauracji, przygotowanie wyszukanych potraw czy wspólne gotowanie) może prowadzić do osiągnięcia szczęścia oraz celebracji chwili. Dzięki temu możemy osiągnąć równowagę nie tylko między naszym ciałem i umysłem ale również naszymi potrzebami i pragnieniami. Ostatecznie jedzenie staje się ceremonią, za pomocą której kształtujemy relacje z innymi ludźmi.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – rocznik 1987. Absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
1 „Obiad dziecka”, reż. Louis Lumière, Auguste Lumière, 1895.
2 „Złamana Lilia”, reż. David Llewelyn Wark Griffith, 1919.
3 „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, reż. Pier Paolo Pasolini, 1975.
4 P. Kletowski, Ostatni film Pasoliniego (dostęp: 26.06.2017).
5 A. Maryniarczyk, Filozoficzny „obraz” człowieka a psychologia (dostęp: 26.07.2017).
6 M. Toussaint-Samat, Historia naturalna i moralna jedzenia, Warszawa 1989, s. 9.
7 A. Has-Tokarz, Książki kucharskie i (około)kulinarne dla dzieci i młodzieży w Polsce w latach 1945-1989 (dostęp: 28.06.2017).
8 Uważne jedzenie (Mindful Eating) – metoda odchudzająca czy styl życia? (dostęp: 28.05.2017).
9 „Smak curry”, reż. Ritesh Batra, 2013.
10 „Kwiat wiśni i czerwona fasola”, reż. Naomi Kawase, 2015.
11 A. Drzał-Sierocka, Gotując siebie… Funkcje jedzenia w kreowaniu tożsamości bohaterów filmowych, w: Odsłony nowoczesności, red. A. Zeidler-Janiszewska, M.Skrzeczkowski, Gdańsk 2016, s. 575.
12 M. Toussaint-Samat, tamże, s. 7-8.
13 Dabbawala - perfekcyjny chaos (dostęp: 08.08.2017).
14 „Smak curry”, czyli jedzenie, które uszczęśliwia (dostęp: 08.08.2017).
15 M. Toussaint-Samat, tamże, s. 42.
16 A. Nowak, Kwiat wiśni i czerwona fasola (dostęp: 02.03.2018).
Według słownika symboli autorstwa Juana Eduarda Cirlota kobieta odpowiada biernej zasadzie natury. „Występuje ona często w trzech zasadniczych formach: jako syrena, lamia bądź stwór monstrualny rzuca czar, odwraca uwagę i zbija z drogi rozwoju”1. Femme fatale z języka francuskiego to kobieta fatalna. Często utożsamiana jest z tą, która przynosi mężczyźnie porażkę i zgubę. Femme fatale nie jest zwyczajną reprezentantką swojej płci – to bogini, która życie mężczyzny potrafi zamienić w tragedię i to na jego własne życzenie. Jest opisywana przez poetów i powieściopisarzy, staje się tematem wielu filmów. O kobiecie fatalnej na srebrnym ekranie opowie socjolożka i kulturoznawczyni Patrycja Paczyńska-Jasińska.
Femme fatale w kulturze i świadomości zbiorowej
Archetypów femme fatale istnieje wiele, a kultura popularna z roku na rok dodaje kolejne definicje. Najprawdopodobniej najbardziej znanym w naszym kręgu cywilizacyjnym jest biblijna Ewa. Kusicielka, przez którą ludzie zostali wygnani z raju. Sprzeciwiła się Bogu, jego zakazowi, zrywając jabłko z drzewa życia, ściągnęła przez to karę na Adama i na siebie.
Bardzo ciekawym przykładem femme fatale w kulturze i świadomości zbiorowej jest również postać Lilith, będąca uzupełnieniem archetypu Ewy. W Księdze Rodzaju czytamy: „I stworzył Bóg człowieka na wyobrażenie swoje, na wyobrażenie Boże stworzył go: mężczyznę i białogłowę stworzył je”2. W ten sposób Lilith stała się pierwszą towarzyszką Adama, zanim jeszcze pojawiła się jego prawowita małżonka, Ewa. Ze związku Adama i Lilith zrodził się Asmodeusz, a także inne demony, które nadal dręczą ludzkość. Para nie tworzyła udanego związku, nigdy też nie żyli ze sobą w zgodzie. Kiedy Adam przemocą próbował nakłonić ją do posłuszeństwa, ona rozwścieczona przywołała niewymawialne imię Jahwe i natychmiast otrzymała skrzydła. W ten sposób wzniosła się w powietrze i uciekła z raju.
Femme fatale odnajdujemy w dziełach literackich, plastycznych, a w szczególności filmowych. Wpisanie femme fatale w siatkę relacji kina noir pokazuje, że nie jest postacią, która łamie reguły świata i której destrukcja przywróci naruszony porządek. To skutek męskich fantazji i obsesji. Oprócz tego sama tworzy złudzenie. Złudzenie czegoś, co mężczyzna musi zdobyć natychmiast. W połączeniu z erotyzmem, dominacją i inteligencją wzbudza podziw i zazdrość wśród kobiet.
Tło kina noir i wizerunku femme fatale
Ze słownika wiedzy o filmie autorstwa Joanny Wonickiej dowiadujemy się, że na początku lat czterdziestych formuła kina gangsterskiego uległa zmianie, przekształcając się w specyficzny nurt określany mianem „filmu czarnego” lub z francuskiego – kinem noir. Takie określenie odnieść można zarówno do prezentowanych w tych obrazach opowieści, jak i do wizualnej stylistyki. „Film noir zaproponował również nowy typ postaci kobiecej, do której przypasowano określenie właśnie femme fatale. Kobiety pięknej, ale bardzo niebezpiecznej, często uwikłanej w zbrodnię, oddziałującej na mężczyzn świadomie używaną siłą erotyczną, prowadząc do ich zguby. Najsłynniejszą femme fatale w kinie noirowym była Elsa, którą grała Rita Hayworth w filmie swojego męża Olsona Wellesa pt. „Dama z Szanghaju”3. W filmie tym stworzyła wręcz wzorową postać kobiety pięknej, zagadkowej, która pod urodziwą maską skrywa zło i skłonność do zbrodni.
Dama z Szanghaju, reż. Orson Welles, kadr z filmu, źródło: https://www.kinonh.pl/film.do?id=10900
Femme fatale w pierwszych filmach noir kreowana była na bohaterkę udręczoną, wyemancypowaną, zmuszoną do walki o własną godność i ekonomiczne bezpieczeństwo. Przyczyny tej tendencji są różnorodne i związane z czynnikami społeczno-kulturalnymi. Według dra hab. Rafała Syski i prof. dra hab. Tadeusza Lubelskiego „postaci femmes fatale stanowiły atrakcyjną metaforę mizoginicznych lęków, które nawiedzały wracających z frontów mężczyzn. Ci już w chwilach rozłąki fantazjowali na temat rozwiązłego zachowania żon, a po powrocie do domów z zaskoczeniem obserwowali naturalne dla czasów wojny usamodzielnienie się kobiet. Po drugie postać femmes fatale mogła silniej niż męski protagonista wyeksponować charakterystyczną dla kina noir postawę kontrkulturową i demitologizacyjną, właśnie kobiety bowiem naznaczano w tych filmach zimnym koniunkturalizmem, chciwością i pozbawiano skrupułów dążenia do celu – a więc zdegradowaną ideą amerykańskiego snu i protestanckiej etyki pracy. Wreszcie, po trzecie, wzrost popularności postaci femmes fatale wynikał z psychoanalitycznych inklinacji kina czarnego, eksponował skrajne stany emocjonalne, załamania nerwowe i zdolność do czynienia zła, która okazywała się immanentną cechą każdego człowieka, a nie tylko prymitywnych i zwyrodniałych mężczyzn. Przykłady takich zimnych i wyrafinowanych kobiet można byłoby mnożyć i chyba już nigdy kobiety w kinie nie będą równie pociągające erotycznie, a zarazem przebiegłe, niezależne i dominujące”4.
Analiza scen z filmów noir
Spojrzenie na postać femme fatale pozwala dostrzec w kinie noir krytykę tradycyjnych modeli i ról społecznych. Filmowe femme fatale to przede wszystkim Rita Hayworth, Ida Lupino i Barbara Stanwyck.
Poniżej przeanalizowano sceny z obrazów kina noir: „Bulwaru zachodzącego słońca” w reżyserii Billy’ego Wildera oraz „Sokoła maltańskiego” autorstwa Johna Hustona. Wykorzystano również kilka cytatów, aby bliżej przedstawić postać femme fatale.
Charakterystyczny dla kina noir jest brak szczęśliwych małżeństw. W „Sokole maltańskim” i „Bulwarze zachodzącego słońca” dobrzy mężczyźni nie są żonaci i zadowoleni z miłości. Keyes, Joe czy Sam Spade to postaci jednoznacznie dobre i ciepłe, opowiadają historie kobiet, z którymi wzięliby ślub, gdyby nie sprawdzili ich w przeszłości. W jednej z początkowych scen Sokoła maltańskiego Sam Spade odkrywa sekrety Brigid:
Sam: Nie jest pani tym, za kogo się podaje.
Brigid: Nie wiem, o co chodzi.
Sam: Ta maniera pensjonarki. Rumieni się pani.
Brigid: Miałam ciężkie życie, często byłam nieuczciwa.
Sam: To dobrze, bo gdyby była pani tak uczciwa, jak się wydaje, daleko byśmy nie zaszli.
Brigid: Nie będę już udawać niewinnej.
Siła podważania tradycyjnego modelu relacji pomiędzy płciami manifestuje się w obrazie powracającym w wielu filmach noir – obrazie starego i niedołężnego męża. W „Bulwarze...”, dowiadujemy się, że lokaj Normy – Max – w przeszłości był cenionym reżyserem oraz pierwszym mężem femme fatale.
Bulwar Zachodzącego Słońca, reż. Billy Wilder, kadr z filmu, źródło: https://www.alekinoplus.pl/program/film/bulwar-zachodzacego-slonca_17814
W warstwie wizualnej niezależność femme fatale jest często prezentowana jako narcyzm. Norma, wyblakła gwiazda kina niemego, na początku spotkania z Joe mówi: „Ja jestem wielka. To kino zrobiło się małe. Jest martwe. Jest skończone. Czułam się, jakbym miała we władaniu oczy całego świata”. Norma, jak niczego na świecie, pragnie powrócić na ekrany i chciałaby, żeby Joe, którego czyni swoim kochankiem, napisał scenariusz, umożliwiając powrót w wielkim stylu. W roli drapieżnej Salome, bo jak sama mówi:„Fani nie wybaczyli mi, że ich opuściłam”.
Femme fatale jest definiowana głównie przez swoją seksualność. Erotyzm jest jej bronią. Kobieta fatalna jest zawsze w centrum zainteresowania: pośrodku kadru, na pierwszym planie lub uwydatniona w tle przez głębię ostrości. Ma władzę nad ruchem kamery i kieruje ją, wraz ze wzrokiem mężczyzn i widza, na siebie. Femme fatale ściąga na siebie całą uwagę widza. Kobieta fatalna do samego końca gra i manipuluje mężczyznami. Przykładem niech będzie ostatnia rozmowa Sama Spade’a z Brigid O’Shaughnessy:
Sam: Jeżeli będziesz miała szczęście, to wyjdziesz za dwadzieścia lat. Będę na ciebie czekać. Może dostaniesz tylko dożywocie. Wiesz, gdzie mnie szukać, a jak cię powieszą, będę cię zawsze pamiętać. Nic z tego mała, tym razem się nie wywiniesz.
Bridget: Jak możesz mi to robić? Archer nie znaczył przecież dla ciebie tak wiele jak ja.
Sam: Nie mam powodów, aby ci ufać. Jak ci odpuszczę, to będziesz miała mnie w garści do końca życia. Nie mogę ryzykować.
Bridget: Naprawdę cię kochałam. Moje uczucia były szczere.
Sam: Nie dam ci się zwodzić chociażby dlatego, że jesteś zbyt pewna swego.
Brigid O’Shaughnessy to klasyczna femme fatale – kobieta, która wie, czego chce, wykorzystująca swoją seksualność i manipulującą seksualnością. Doprowadza wyłącznie do ruiny. Zniszczenie to zaczyna się od pokusy mężczyzny – Brigid, przychodząc już na początku do biura Spade’a, próbuje go uwieść i udaje się jej to. Sam Spade, pomimo dystansu do Brigid, dał się wciągnąć w jej intrygę i stał się podejrzanym o dwa morderstwa. Norma Desmond z kolei kiedyś wielka gwiazda kina niemego, obecnie femme fatale. Teraz, będąc samotną i bezradną, tworzy scenariusz dla siebie, aby w najbliższej przyszłości znów powrócić na ekrany. Sława, która przeminęła – to jest jej największy problem. Kobieta jest słaba psychicznie, potrzebuje akceptacji i uwielbienia, w przeciwnym razie skłonna jest odebrać sobie życie. Postępujące szaleństwo Normy zostało genialnie przedstawione na ekranie – szczególnie w ostatnich scenach widać prawdziwy obłęd w jej oczach.
Zmysłowa, tajemnicza, świadoma swej władzy nad mężczyznami. Wytrawna uwodzicielka, z bezwzględnością prowadząca mężczyzn do zguby. Filmy, które wybrałam, przedstawiają postaci femmes fatales i realizują klasyczny model w ujęciu Zbigniewa Pietra, opierający się na trzech elementach składowych: pokusie, katastrofie i zemście5.
Jak zauważa Piotr Jakubowski, analizując pod tym kątem kino noir: „bohaterki filmów, robiąc zawrotną karierę zawodową i uzyskując niezależność finansową od mężczyzn, przekraczają ową «niepisaną granicę» męskiego terytorium i dlatego w zakończeniu muszą być na powrót wtłoczone w ograniczające je ramy patriarchatu”6.
Figura femme fatale, do jakiej przyzwyczajono widza, to dość niezwykła kombinacja kobiety demonicznej i ofiary. Ciągle wzbudza emocje, fascynuje i pobudza wyobraźnię. To w końcu kobieta idealna: niewinna i waleczna jednocześnie. Kino noir wciąż jest kinem popularnym, choć oczywiście, nie tak, jak w latach swojej świetności. Nie zmienia to faktu, że klasyczne produkcje inspirują kolejne pokolenia twórców. Powstają remaki, np. „Przeciw wszystkim” (1984), „Człowiek z blizną” (1983), „Wielki sen (1978). Nie można również zapominać o określeniu „neo-noir”, definiującym produkcje w dużym stopniu bazujące na omawianym stylu, oferujące widzom niepowtarzalną atmosferę, klaustrofobiczne przestrzenie, intrygujące zagadki kryminalne i omawianą postać femme fatale w podrasowanej formie. Wśród najpopularniejszych produkcji warto wymienić: „Blade Runner” (1982), „Tajemnice Los Angeles” (1997), „Sin City” (2005), „Czarną Dalię” (2006) czy „Blade Runner 2049” (2017). Bez dwóch zdań kino noir oraz postać femme fatale na stałe wpisała się do kanonu światowej kinematografii i moim zdaniem przez kolejne dekady jej postać będzie oryginalnie eksploatowana.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – rocznik 1987. Absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
Przypisy
1 J. E. Cirlot, Słownik symboli, Kraków 2001, s. 181.
2 Księgi Rodzaju 1,27.
3 J. Wonicka, O. Katafisz, Słownik wiedzy o filmie, Warszawa-Bielsko-Biała 2009, s. 360-365.
4 Kino nieme. Historia kina, red. T. Lubelski, I. Sowińska, R. Syska, tom 1, Universitas 2014.
5 Z. Pitera, Diabeł jest kobietą, Warszawa 1989, s. 33.
6 P. Jakubowski, „Obrazy kobiet w filmie noir”, w: Gender-film-media, (red.) E. H. Oleksy, E. Ostrowska, Kraków 2001, s. 26.
Chęć życia inaczej, lepiej, mocniej, powiązana z brakiem wiary we własną niezależność, nadal nie prowadzi do życiowych zmian młodych kobiet z nieuprzywilejowanych grup społecznych. Kilka dekad temu opowiedział o nich Janusz Kondratiuk w kultowym filmie „Dziewczyny do wzięcia". O awansie społecznym i zjawisku „wannabes” dawniej i dziś opowie kulturoznawca oraz filmoznawca dr Karol Jachymek z Uniwersytetu SWPS.
Inaczej byśmy chciały
Jesień, zima lub bardzo wczesna wiosna. Trzy dziewczyny, ubrane w najlepsze stroje, biegną, śpiesząc się na pociąg, który za chwilę odjedzie do Warszawy. Chcą, podobnie jak inne dziewczęta, spędzić to sobotnie popołudnie w stolicy, by chociaż na moment oderwać się od sennej atmosfery rodzinnej miejscowości. „Na ostatniej stacji dużo dziewczyn wsiadło. Zawsze tak jest. Przyjeżdżają w sobotę po to, żeby się wyszumieć" – komentują. „Pucia, nie bądź taka, powiedz, jak tam będzie, co?" – pyta jedna z nich. „A co ty tam wiesz? Nic nie wiesz. Absolutnie bez żadnego porównania. Wcale!" – odpowiada po krótkiej dyskusji Pucka. W pociągu poprawiają makijaż, rozmawiają o tym, jak należy zachowywać się w Warszawie. Śpiewają modne piosenki o miłości. Prawdziwy cel ich podróży jest oczywisty. „Ja bym chciała zapoznać doktora. Albo kogoś â la w podobie" – wzdycha ta, która jedzie po raz pierwszy. W mieście jest przecież wiele możliwości. Zwłaszcza jeśli mówimy o mężczyznach na poziomie.
Zapoznać kogoś, wszystko jedno kogo
Tak rozpoczynają się „Dziewczyny do wzięcia", kultowy film Janusza Kondratiuka z 1972 r. Młode mieszkanki niewielkiej miejscowości: urzędniczka pocztowa (Ewa Szykulska), Pucka (Ewa Pielach-Mierzyńska) oraz dziewczyna, która nie lubi kremu (Regina Regulska), przyjeżdżają na jeden dzień do Warszawy, żeby spędzić popołudnie w towarzystwie trzech mężczyzn. Umówiły się z nimi wcześniej, ale ci ostatecznie nie przychodzą w uzgodnione miejsce. Rozgoryczone dziewczyny postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. „Mam pomysł. Zapoznamy sobie lepszych chłopaków". „Ja bym chciała zapoznać doktora". „A ja inżyniera". „A ja kogoś na stanowisku, wszystko jedno kogo" – mówią i idą w miasto. Poszukiwania rozpoczynają od wizyty w kawiarni. To właśnie tutaj spotkają dwóch nieznajomych – rzekomego inżyniera i magistra, którzy za pomocą słodkich kłamstw i kremu sułtańskiego wkrótce zdobędą serca i zaufanie dziewcząt. Wspólnie spędzą całe popołudnie, odwiedzając kolejno najbardziej atrakcyjne w ich opinii miejsca stolicy (teatr, lokal ze striptizem, mieszkanie kolegi), by na koniec tej wędrówki dać się zwieść wizją ustabilizowanej przyszłości i dalszych, wspólnych perspektyw.
Popularna do dziś tragikomedia została zrealizowana na podstawie reportażu „Jeden dzień życia" Lecha Borskiego (28. nr „Kultury" z 1970 r.). Bohaterką tekstu jest Magda. Młoda dziewczyna, która rok wcześniej, w pewną niedzielę, przyjechała do Warszawy, by się rozerwać, i która w następstwie tej podróży „urodziła bękarta i wieś jej nie wyklęła". Historia rozpoczęła się niewinnie: Magdę nieśmiało zaczepia na dworcu spotkany przez nią przypadkowo starszy szeregowiec w lotniczym mundurze. Wyjmuje jej siatkę z ręki, uśmiecha się uroczo i Magda już wie, że on i ona spędzą ze sobą resztę tego letniego dnia. Za dziewięć miesięcy na świat przyjdzie chłopiec. Jego tata, po wspólnych chwilach w Lasku Bielańskim, zniknie z życia dziewczyny. „Czy ona, jeżdżąc do Warszawy, myślała o znalezieniu męża?" – zapyta Lech Borski. „To trudno powiedzieć. Jakby kto wtedy spytał, powiedziałabym, że nie. Ale u nas na wsi jest mało chłopaków. Kto może pcha się do miasta. Więc gdzie znaleźć męża? Do Warszawy nie tak daleko. (...) Tak, chyba trochę liczyłam" – odpowie.
Aby odtworzyć i – przy okazji – lepiej zrozumieć przebieg tego jednego, granicznego dnia, który zaważy na dalszym życiu Magdy, reporter postanowił wybrać się na Dworzec Wschodni w Warszawie. Dołączył tam do grupy trzech mężczyzn w różnym wieku, czekających jak co tydzień w tym samym miejscu na „pociągi z dziewczynami, pragnącymi spędzić w Warszawie zasłużoną tygodniową pracą niedzielę". Już za moment, jeszcze na peronie, uda im się nawiązać owocną – jak się wkrótce okaże – znajomość z młodymi dziewczynami, które, jak mówi jedna z nich, lubią prżać do stolicy, bo: „tu jest wesoło, (...) zawsze ruch i towarzystwo", mimo iż nie mogą sobie na to zbyt często pozwolić, gdyż „bilety kosztują, a rodzice nie dają (...) pieniędzy". W konsekwencji wszystkie nowo poznane pary spędzą ze sobą dalszą część dnia, a ich wspólnej przechadzce przez najmodniejsze punkty miasta towarzyszyć będzie smutna w gruncie rzeczy gra niemożliwych do spełnienia oczekiwań, wzajemnych kłamstw, przechwałek, udawania i pozorów. „Waldek powiedział, że pracuje w biurze projektów i projektuje nowe karoserie do samochodów. Dopiero wieczorem sprostował, że nie pracuje w biurze projektów, ale w hucie, i mieszka w hotelu robotniczym" – dowiemy się od Magdy. To właśnie ten wątek reportażu stanie się wkrótce główną inspiracją „Dziewczyn do wzięcia".
Wymarzone miejsce awansu społecznego
Zarówno film, jak i stanowiący jego podstawę reportaż opowiadają o rzeczywistym zjawisku społecznym z przełomu lat 60. i 70. Życie miejskie, migracje zawodowe, nierówności społeczne i związane z tym złe warunki egzystencji, przemiany obyczajowe oraz silnie obecny w mediach i kulturze popularnej trend promujący konieczne do naśladowania mody, przyczyniły się do tego, że dla wielu młodych kobiet pochodzących z niewielkich miejscowości to właśnie Warszawa (również inne wielkie polskie miasta) stała się wymarzonym i - w gruncie rzeczy - fantazmatycznym miejscem awansu społecznego. Pragnienie to zaczęło prowadzić do wielu patologii. „[Waldek] pytał mnie, czy chciałabym mieszkać w dużym domu, parkiet, gorąca woda, zsyp na śmieci i winda. Powiedziałam, że chciałabym" - opowiada Magda. „Powiedział, że mnie kocha. Ma mieszkanie, a więc widoki i perspektywy są wielkie przed nami. A tymczasem będziemy pisywali do siebie" - mówi jedna z filmowych dziewczyn do wzięcia. Chęć życia inaczej, lepiej, ciekawiej, mocniej, powiązana z łatwowiernością, zgodą na liczne ustępstwa i brakiem wiary we własną niezależność, prowadząca z reguły nie do upragnionego szczęścia, ale wprost do negatywnych konsekwencji, jest charakterystyczna nie tylko dla przywołanych bohaterek. Również dla wielu niewyróżniających się młodych dziewczyn z nieuprzywilejowanych grup społecznych, które nie do końca wiedzą, na czym miałoby polegać „życie inaczej" i skąd w ogóle mogłaby wypływać tak silna potrzeba życiowej metamorfozy. Nieumiejętność precyzyjnego zdefiniowania własnych tęsknot oraz bezrefleksyjna i niemal rozpaczliwa chęć natychmiastowej przemiany jest jednym z najważniejszych wątków filmu. „No, ale przecież my byśmy chciały inaczej. – Jak? – Inaczej byśmy chciały. – Jak byście chciały? – Inaczej. – Ale jak inaczej ? – Po prostu inaczej. – Ja dokładnie nie wiem jak, ale inaczej. – Inaczej, inaczej. Jak inaczej? – No inaczej, no inaczej. - Po prostu inaczej" – spierają się ze sobą bohaterowie po nieudanej próbie zalotów. Ten niby przypadkowy dialog, niechlujny, na pozór bezsensowny, stanowi sedno opisywanego stanu. I niesie więcej treści niż niejeden podręcznik psychologii czy opracowanie socjologiczne. Dialog obnaża marazm, z jakim dziewczyny codziennie muszą się mierzyć. Marazm spowodowany powtarzalnością, przymusem wiązania końca z końcem, utrudnionym dostępem do wielu dóbr i przywilejów czy licznymi innymi nierównościami. Jednak słowa te zdradzają też najgłębiej skrywane lęki i pragnienia bohaterek: silne poczucie wykluczenia, przekonanie o krzywdzie i niesprawiedliwości, brak wiary w siebie i własne sprawstwo, ale też wielką, choć destrukcyjną nadzieję, że tylko przyszłość, fantazmatyczna i bliżej nieokreślona, jest jedyną możliwą drogą ratunku. To m.in. ta diagnoza społeczna, niezmieniająca się od lat, sprawia, że film Kondratiuka pozostaje aktualny i ma współczesnych kontynuatorów (np. dokumenty Karoliny Bielawskiej i Julii Ruszkiewicz „Warszawa do wzięcia" z 2009 roku czy Ireny i Jerzego Morawskich „Czekając na sobotę" z 2010 r.).
Gwarancja lepszej egzystencji
W „Dziewczynach do wzięcia" sportretowane zostało uniwersalne i ciągle aktualne zjawisko społeczne. „Chęć życia inaczej" nie jest stanem charakterystycznym tylko dla tamtych czasów. W pułapkę złudzeń wpada wciąż wiele kobiet, które uwierzyły w to, że prawdziwe szczęście musi znajdować się gdzie indziej, poza nimi, poza ich codziennością. Jednym z ekstremalnych przykładów jest zjawisko tzw. wannabes - osób, które chcą za wszelką cenę zaistnieć w świecie medialnym i stać się częścią fantazmatycznej socjety. Inne to fenomen sponsoringu, galerianek czy wreszcie licznych uczestniczek popularnych reality shows z „Warsaw Shore. Ekipa z Warszawy" na czele. Migracje do wielkich miast często postrzegane są jako stuprocentowa gwarancja lepszej egzystencji (jak w „Warszawie do wzięcia"). Stan konta, znane marki i liczba posiadanych przedmiotów są wyznacz nikiem statusu społecznego, a związek z mężczyzną zdaje się jedyną możliwą drogą prowadzącą do spełnienia i stabilizacji. Machinę wyobrażeń napędza z wielką siłą świat wykreowany na potrzeby mediów społecznościowych. To z takimi wyzwaniami muszą mierzyć się współczesne dziewczyny do wzięcia. Zarówno w przypadku dziewczyn do wzięcia sportretowanych przez Kondratiuka, jak i współczesnych, źródło problemu leży w tym samym miejscu. Poczucie niespełnienia wynika często ze źle rozumianej potrzeby awansu społecznego definiowanego z reguły przez stan posiadania, a nie przez świadome bycie. Dodatkowo, poczucie to wiąże się ze stereotypową rolą, jaką kulturowo przypisujemy kobiecości. Bo jakie są w naszej kulturze oczekiwania wobec kobiety, zwłaszcza młodej? Powinna być atrakcyjna, żeby przyciągać uwagę, ale jednocześnie skromna, by nie prowokować. Mieć sprecyzowane cele i myśleć o przyszłości, ale równocześnie podążać utartym szlakiem. A przede wszystkim powinna czekać. Na męża, na dzieci, na rodzinę, na lepsze jutro możliwe dzięki małżeństwu. Podporządkować się, dostosować własne życie do oczekiwań innych, a w konsekwencji dać się uwikłać w rozległą sieć zależności, zatracając tym samym własną podmiotowość i wartość. To właśnie ten zbiór z reguły przeciwstawnych sobie oczekiwań nieustannie wpływał i wciąż wpływa na tysiące młodych kobiet. Przyzwolenie społeczne na ten stan, również ze strony ich samych, uniemożliwia dziewczynom do wzięcia stać się po prostu dziewczynami. Indywidualnymi, niezależnymi osobami, które mają pełną kontrolę nad własnym życiem.
Artykuł był publikowany w lipcowym wydaniu "Newsweek Psychologia Extra 1/17”. Czasopismo dostępne na stronie »
O autorze
dr Karol Jachymek – doktor kulturoznawstwa, filmoznawca. Zajmuje się społeczną i kulturową historią kina (zwłaszcza polskiego) i codzienności, metodologią historii, zagadnieniem filmu i innych przekazów (audio)wizualnych jako świadectw historycznych, problematyką ciała, płci i seksualności, wpływem mediów na pamięć indywidualną i zbiorową, społeczno-kulturowymi kontekstami mediów społecznościowych oraz blogo- i vlogosfery, a także wszelkimi przejawami kultury popularnej. Współpracuje m.in. z Filmoteką Szkolną, Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej, Against Gravity, KinoSzkołą i Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Prowadzi warsztaty i szkolenia dla młodzieży i dorosłych z zakresu edukacji filmowej, medialnej i (pop)kulturowej oraz myślenia projektowego i tworzenia innowacji społecznych. Autor książki „Film – ciało – historia. Kino polskie lat sześćdziesiątych”.
„Siemano, tutaj Ela i chciałbym Wam powiedzieć dzisiaj jak to jestem głupia za to. Oddałam konto na NK i chcę teraz je zwrócić. Mieliśmy się tylko wymienić [...], a osoba... Powiedzieliśmy sobie loginy i hasła i ja powiedziałam prawdziwy, a on – fałszywy” – mówi przez łzy wyraźnie zdenerwowana Ela, ośmioletnia, początkująca youtuberka, autorka filmu „POMUSZCIE MI ODZYSKAĆ KONTO NA NK proszę”, który kilka lat temu, w 2014 roku, odbił się szerokim echem (nie tylko) w przestrzeni internetu. O jasnych, ciemnych i mrocznych stronach internetu opowie kulturoznawca oraz filmoznawca dr Karol Jachymek z Uniwersytetu SWPS.
„On się nazywa Kamil Fortuniak. Będę mówiła jego imię, bo on to gnój, pantoflarz, nierób, jełop. [...] Youtuberzy, proszę Was, pomóżcie mi. [...] Ja na tych grach miałam... Na pierwszej grze, w „Awatarii”, miałam piętnasty level. W „Wiewiórkach” miałam dziewiąty level. Na „Ostatecznej” to ja miałam jedenasty level, prawie bym miała dwunasty. [...] Strasznie zapracowałam, a tego nie chcę już stracić” – błaga.
Apel ośmioletniej Eli porusza w najprostszy z możliwych sposobów. Oto jesteśmy przecież świadkami ważnego momentu w życiu dziewczynki. Chwili, w której, jak można dojść do wniosku, dotąd rozpoznany przez nią świat prostych zasad i klarownych konsekwencji, uległ daleko idącemu przeformułowaniu. Młoda youtuberka sama ma zresztą tego całkowitą świadomość. „Na przykład dajecie login i hasło prawdziwe, a on daje fałszywe i co robicie? No co? Policja? No przecież sami chcieliście” – stwierdza rezolutnie Ela. „Tam są wszystkie moje dane. Moje sekrety. [...] I jeszcze jak on to ogląda, no to jest mi bardzo go żal. On jest jakimś gnojkiem. Ośmiolatkę oszukać? To jest wstyd!” – szlocha.
Tym, co najbardziej przeraża w zaistniałej sytuacji, nie jest jednak zachowanie wspomnianego przez dziewczynkę, rzekomego Kamila Fortuniaka (lat piętnaście), który, mówiąc najzupełniej wprost, zdecydował się oszukać dziecko. Wygłoszone w internecie, poruszające wyznanie ośmioletniej Eli spotkało się bowiem przede wszystkim z niewyobrażalną wręcz falą hejtu i niewybrednych opinii, jednocześnie prowokując powstawanie kolejnych parodii i przeróbek, chętnie tworzonych przez rozbawioną internetową publiczność. Pod reuploadem filmiku, oryginalny materiał został wszak usunięty ze stron serwisu YouTube, można więc przeczytać chociażby takie oto komentarze: „hahahahahahahahah beka hahahahahahah xDD” (Ola Brzozowska), „Kretynka i tyle” (Asia S.), „Dam ci rade pójdź do sklepu i KUP SOBIE MÓZG albo odwiedź dobrego lekarza” (VooFy), „Z cyklu dlaczego aborcja powinna być legalna ;)” (OesteerTM) czy „1. Idź do łazienki 2. Weź żyletkę 3. U lewej ręki przejedź mocno żyletką po żyle 4. Problem rozwiązany” (Painter)”.
Podobna sytuacja spotkała również dziesięcioletnią autorkę filmu „Jak zostać syreną? H2O”. Tym razem ta młoda youtuberka, fanka serialu „H2O”, ma zwykłe, dziecięce marzenie. Chciałaby zostać syrenką. Zupełnie jak bohaterki jej ulubionego programu. „Dzisiaj nawet chcę być syreną. To chyba niemożliwe, bo ja już próbowałam z internetu różne sposoby i żadna z nich się nie udała” – stwierdza zrozpaczona ku radości komentujących. „No nie wiem, co ze mną się dzieje. H2O, pomóżcie mi. Ja nie mogę nawet, ten, nie mogę być syreną. Ja już noszę go z rok, naszyjnik, prawie i już mi się oberwał. Ja nie mogę jakoś nie wiem. Pomóżcie mi, żeby być syreną. Proszę! Do redakcji to jest. Proszę!” – mówi zdenerwowana. „W H20 mają sztuczne ogony. I to chyba prawda. Bo ja nie mogę się nigdy stać. Czyli nie istniejecie chyba? Ale trochę w Was wierzę, powiem Wam szczerze. Przez Was najadłam się strachu” – powątpiewa w prawdziwość historii przedstawionej w jej ukochanym serialu. „Ja za chwilę na zawał zejdę. Mam dziesięć dopiero lat, a już się denerwuję. Co będzie za osiemdziesiąt?” – rozpacza na oczach kilkumilionowej publiczności.
Nie trzeba nawet dodawać, że także i w jej przypadku przestrzeń internetu nie okazała się najbardziej przyjaznym miejscem. Pod reuploadem oryginalnego filmiku, w maju 2018 roku materiał ten miał już ponad 1599000 obejrzeń, zupełnie przypadkowi użytkownicy sieci zdecydowali się więc na umieszczenie chociażby takich oto komentarzy: „Załóż kąpielówki i pływaj w misce xd Na pewno zadziała...” (Mrówka), „Zrobiłem to co mówiłaś i co? JESTEM KONIEM! KONIEM KURWA! WEŹ TO NAPRAW INACZEJ DO SĄDU!“ (HappyOrange), „Obetnij se nogi i przyłusz se ogon ryby“ (szara myszka MSP), „Ha ha ha ha ha :D Ona ma raka“ (Flotis F5) czy „Idź lepiej do psychola! Coś z głową masz nie tak“ (Niagara 221).
O hejcie w internecie
Hejt w internecie, zwłaszcza w serwisie YouTube, nie jest oczywiście jakkolwiek nowym zagadnieniem. Zjawisko to doczekało się bowiem niezliczonej wręcz liczby różnych opracowań, których autorzy próbowali zgłębić istotę tego fenomenu z punktu widzenia wielu dyscyplin. Mówiąc jednak w skrócie: hejt to nic innego, jak tylko mowa nienawiści mająca miejsce w przestrzeni internetu. Do jego głównych przyczyn można natomiast zaliczyć (pozorną) anonimowość i brak bezpośredniości, trudności w radzeniu sobie z własnymi emocjami i frustracjami, uprzedzenia i stereotypy nieustannie funkcjonujące w naszych umysłach, poczucie zagrożenia i chęć udowodnienia swojej pozycji społecznej, łatwość w przyjmowaniu różnego rodzaju ról, samą specyfikę komunikacji internetowej (często przecież jednostronnej i nienastawionej na dialog), a nawet, w gruncie rzeczy, najzwyklejszą w świecie zazdrość. Dlaczego jednak to właśnie dzieci umieszczające filmiki na portalu YouTube, nawet jeśli zupełnie przypadkowe i nieporadne, spotykają się z aż tak silną mową nienawiści?
„Badania pokazują konsekwentnie, że im więcej aktywności podejmuje dziecko, tym bardziej narażone jest na różnego rodzaju zagrożenia. W związku z tym, że nie aż tak wiele młodych osób dochodzi do tej drabiny umiejętności, żeby osiągnąć sukces na YouTube’ie, te, którym się to udało, tym częściej muszą mierzyć się z tego typu reakcjami. Choć trzeba podkreślić, że mimo iż wiele dzieci jest zagrożonych cyberprzemocą, nie wszystkie reagują na nią w taki sam sposób i ponoszą za nią takie same konsekwencje. Bardziej narażone są na nią dzieci, które trudniej radzą sobie z tego typu problemami również w życiu pozacyfrowym. Jednakże wszystkie z nich jednakowo muszą być przygotowane na taki właśnie scenariusz” – mówi Aldona Zdrodowska, psycholog mediów z Laboratorium Interaktywnych Technologii OPI PIB. „Proszę jednak pamiętać, że cyberagresja to po prostu agresja. W tym kontekście nie można mówić przecież tylko o wpływie technologii. Powinno mówić się przede wszystkim o nieprawidłowości w kontaktach społecznych, w relacjach pomiędzy ludźmi” – zaznacza.
Biznes, który sam się nakręca
Obecność dzieci i młodzieży w serwisie YouTube ma też jednak swoją inną, w pewnym sensie dużo bardziej pozytywną, a na pewno (dużo) mniej niebezpieczną stronę. Na portalu tym coraz większą oglądalność zyskują bowiem profesjonalne kanały kilku- i kilkunastoletnich youtuberów, które w ostatnich latach zaczynają cieszyć się ogromną wręcz popularnością pośród użytkowników serwisu, a ich prowadzący stają się idolami, (pozytywnymi) bohaterami dla swoich widzów i, jednocześnie, rówieśników (mimo iż, co oczywiste, w dalszym ciągu borykać się oni muszą z nieustannie spotykającym ich hejtem i mową nienawiści). Na swoich stronach recenzują oni zabawki, pokazują, jak tworzyć proste przedmioty, bawią się, grają w gry komputerowe, czy, zupełnie jak inni vlogerzy, opowiadają o swoim życiu codziennym. Realizowane przez nich materiały wideo zupełnie nie są jednak amatorskie. To w pełni przemyślany biznes. Wynika to m.in. stąd, że treści dla młodszych użytkowników stanowią współcześnie coraz szybciej rozwijający się i coraz bardziej profesjonalny segment serwisu YouTube, związany z ogromną strefą wpływów, niekłamanym sukcesem i, co chyba najważniejsze, sporymi zyskami. Dobrym tego przykładem jest chociażby kanał obecnie niespełna trzynastoletniego Evana – EvanTubeHD, prowadzony przez niego od września 2011 roku, który w maju 2018 roku osiągnął poziom 5,3 milionów subskrypcji, zdobywając przy tym wielomilionowe dochody (zarówno dzięki podejmowanym współpracom, jak i youtubowej oglądalności jako takiej)1.
Młodzi youtuberzy i youtuberki w Polsce
Warto zaznaczyć, że również w Polsce ten „YouTube dla najmłodszych” rozwija się całkiem prężnie (choć jeszcze, co oczywiste, nie można mówić o tak wielkiej skali, jaką udało się osiągnąć kanałowi Evana). Kilku- bądź kilkunastoletnimi idolami polskiego internetu są zatem m.in. czuuX (399 tysięcy subskrypcji), Hejka tu Lenka (372 tysiące subskrypcji), Cookie Mint (343 tysiące subskrypcji), Mela Modela (262 tysiące subskrypcji), PusheenGirl (252 tysiące subskrypcji), Milo Mazur (159 tysiące subskrypcji), ZwariowanyMarcin (132 tysiące subskrypcji), Mateo (129 tysięcy subskrypcji), Playson (109 tysięcy subskrypcji), Zabawy Euzebiusza (94 tysiące subskrypcji), Torcio (85 tysięcy subskrypcji), Marcel Mazur (62 tysiące subskrypcji) czy Marcelek (35 tysięcy subskrypcji). To oczywiście tylko niewielki wybór rodzimych kanałów prowadzonych przez młodych youtuberów i youtuberki. Ponadto na wszystkich z nich prezentowane są bardzo różnorodne treści – od radosnych relacji ze spotkań z przyjaciółki i daily vlogów, poprzez zapisy z gier wideo, po, dużo mniej pozytywne, pranki. Nie zmienia to jednak faktu, że ich obecności w internecie nie sposób już w żadnym razie zignorować. To rosnący w siłę, coraz bardziej widzialny segment polskiej vlogosfery, związany ze sporym kapitałem i dużą popularnością. Młode gwiazdy YouTube’a, często przy pomocy rodziny i rodziców, coraz bardziej świadomie budują więc swoje kariery, a do współpracy czy wspólnych rozmów coraz łatwiej udaje im się namówić ich „starszych kolegów” i „starsze koleżanki” z serwisu, jak choćby Krzysztofa Gonciarza, stylizacjeTV, Hejłobuzy czy Kameralnie. Dość powiedzieć, że bezpośrednią przyczyną tego wyraźnie zwiększającego się zainteresowania „starszyzny” młodszymi youtuberami jest chociażby fakt, że młodzi użytkownicy internetu stanowią współcześnie znaczną grupą odbiorców ich kanałów. Tego potencjału nie można więc ignorować.
Nie dziwi zatem, że na to ogromne zapotrzebowanie musiał odpowiedzieć także rodzimy rynek wydawniczy. W 2018 roku w polskich księgarniach, nakładem wydawnictwa HELION, ukazało się bowiem polskie tłumaczenie książki „Zostań gwiazdą YouTube’a. Twórz najlepsze filmy wideo! Dla młodych bystrzaków”2 autorstwa Nicka Willoughby – nauczyciela, jak głosi okładka, prowadzącego warsztaty produkcji filmowej dla młodzieży (książka w języku angielskim wydana została po raz pierwszy w 2015 roku). Na 128 stronach publikacji można więc dowiedzieć się m.in., jakiego sprzętu najlepiej używać do realizowania dobrej jakości filmików, jak efektywnie przygotować scenariusz, plan zdjęciowy i ustawić kamerę, jak odpowiednio zarządzać ekipą i być sprawnym reżyserem, co to znaczy dobry montaż, a także w jaki sposób udostępniać materiały wideo w sieci. „Chcesz zostać kolejną gwiazdą serwisu YouTube? Czy gdy oglądasz materiały wideo z tego serwisu, nie myślisz sobie: „Też mogę to zrobić!” lub: „Bardzo chcę zrobić coś takiego!”? Jeżeli tak, to wybrałeś właściwą książkę!” (s. 6) – jak czytamy we wstępie.
Szczególnie interesujące są jednak fotografie umieszczone na łamach wspomnianej publikacji. Uśmiechają się z nich bowiem mniej więcej jedenasto-, dwunastoletni modele i dwunastoletnie modelki – co oczywiste, przyszłe gwiazdy serwisu YouTube. Trzymają w rękach kamery, pozują na planie zdjęciowym, patrzą na nas z ekranów, mówiąc w skrócie – uczą profesjonalnej realizacji materiałów wideo. Mimo iż na pierwszy rzut oka ta selekcja zdjęć przedstawiających młodych filmowców i filmowczynie jest dość jednorodna, pod względem ich wieku trudno się temu wyborowi dziwić. To właśnie do tej grupy przede wszystkim skierowana jest książka. „Filmy udostępniane w serwisie YouTube są tworzone przez miliony ludzi na całym świecie. Możesz być jednym z nich! Wystarczy wykazać się odrobiną twórczego myślenia i nakręcić jakiś interesujący materiał wideo” – obiecuje Nick Willoughby (s. 6). „Czy chcesz zostać gwiazdą serwisu YouTube? Dzięki lekturze tej książki dowiesz się, jak realizować materiały wideo, udostępniać je w internecie. Filmuj swoim telefonem lub kamerą, montuj nagrane fragmenty, dodawaj efekty i zdobądź wielu fanów” – dodają wydawcy na tylnej okładce.
Fikcja vs. real
Warto więc zapytać, czy zostanie gwiazdą serwisu YouTube jest rzeczywiście aż tak bardzo proste? Czy każdemu naprawdę udaje się zdobyć prawdziwą rzeszę wiernych i oddanych fanów? „Nie ma prostego przepisu na sukces na YouTube. Obecnie, gdy mamy tak wiele popularnych kanałów, nowi twórcy mają znacznie trudniejsze zadanie. Muszą zaskoczyć widzów, pokazać coś nowego, świeżego, nie mogą być tylko kolejną kopią lubianych youtuberów. Na pewno kilka rzeczy może nam jednak pomóc, jeżeli chcemy dołączyć do grona gwiazd. Pierwsza z nich to naturalność. Trzeba robić to, co się naprawdę lubi, co wynika z zainteresowań, pasji, wrodzonego talentu. Wszystkie przejawy sztuczności czy grania pod publiczność będą zauważone przez odbiorców” – mówi Lidia Rudzińska-Sierakowska, medioznawczyni z Uniwersytetu SWPS. Dlatego właśnie tak wielka liczba profesjonalnych dziennikarzy, prezenterów, artystów i innych osobowości medialnych nie poradziła sobie w serwisie YouTube. „Ich kanały wcale nie zyskały popularności, mimo że mieli potrzebny warsztat, sprzęt i umiejętności. Brakowało im jednak właśnie serca do tego, co robią, traktowali kanał jak kolejny zawodowy projekt. Warto też uzbroić się w cierpliwość, nie można rezygnować po kilku filmach, których liczba wyświetleń będzie bliska zeru, regularne publikowanie i wysoki poziom każdego filmu pomoże zdobyć subskrybentów. Należy pamiętać także o tym, dla kogo robimy nasze filmy, starać się zbudować społeczność, nawiązywać relację z widzami i znaleźć oryginalny styl. Nie można chować się za kamerą, budować wokół siebie muru. Youtuber, nawet ten, który już zdobył popularność, musi być blisko swoich widzów” – stwierdza.
Co jednak spowodowało, że YouTube jest aż tak bardzo popularny wśród młodych widzów? Jedną z przyczyn tego ogromnego zainteresowania na pewno jest wspominana już przed momentem (często pozorna) bliskość i bezpośredniość, które niewątpliwie leżą u podstaw wizerunku konstruowanego przez chętnie oglądanych youtuberów. Jednakże czy tylko te aspekty są szczególnie istotne w przestrzeni serwisu? „YouTube jest atrakcyjny dla młodych, bo jest wszechstronny, każdy znajdzie tam coś dla siebie, niezależnie jak niszowe są jego zainteresowania lub jak oryginalne ma poczucie humoru. Nie ma tematów tabu, cenzury i politycznej poprawności. Dla wielu młodych widzów youtuberzy są przyjaciółmi, oferują wsparcie w trudnych chwilach – pozwalając za pomocą swoich filmików oderwać się od trudnej rzeczywistości. Są dostępni dla swoich widzów zawsze wtedy, gdy są potrzebni, bo regularnie publikują i trzymają kontakt ze swoją społecznością. Nie bez powodu popularne jest zdanie: „nie wszyscy superbohaterowie muszą nosić peleryny, niektórym wystarczą tylko słuchawki”, które odnosi się do twórców kanałów typu let’s play. Zdarza się, że mają oni wielki wpływ na swoich widzów i pomagają im właśnie przez to, że są zawsze, że są stałym elementem ich życia i tworzą wokół siebie społeczność, w której młodzi odbiorcy czują się zrozumiani” – tłumaczy medioznawczyni.
Nie ulega jednak wątpliwości, że ta siła autorytetu, którym cieszą się obecnie youtuberzy, często wydawać się może bardzo zaskakująca. Co bowiem buduje ich wiarygodność? Jakie mechanizmy odpowiadają za naszą skłonność do ulegania ich wpływowi? Po pierwsze może ona wynikać z efektu (pozornej) bliskości i (całkiem rzeczywistej!) sympatii, którą ich darzymy. Niczym inżynier Mamoń z filmowego „Rejsu” „lubimy melodie, które już raz słyszeliśmy”. Lubimy więc ludzi, którzy przez wiele godzin patrzyli nam w oczy i opowiadali z ekranu o swoim życiu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, osobistym. Psychologia nazywa to efektem „czystej ekspozycji” – oceniamy pozytywnie to, co oswojone i bezpieczne. Skoro ktoś jest nam bliski, to jego poglądy zaczynają mieć dla nas znaczenie. Jest ono tym większe, że w sprawach, w których nie jesteśmy ekspertami, złożonych, trudnych i nieoczywistych, nie mamy narzędzi pozwalających nam na ocenienie wiarygodności źródła informacji. Substytutem oceny merytorycznej zaczyna być zatem ocena społeczna. Ja mogę się mylić, ale czy mogą mylić się tysiące czy miliony ludzi oglądających wraz ze mną ten sam kanał? Sława jest tanim i bardzo łatwo mierzalnym substytutem dla pomiaru kompetencji czy wiedzy.
Zasygnalizowana zmiana w myśleniu o autorytetach wyraźnie wpłynęła chociażby na współczesne modele komunikacji marketingowej. Dla przykładu nieprzerwanie rozwijającym się trendem jest obecnie tzw. influencer marketing, polegający na współpracy szeroko rozumianych firm z (popularnymi) blogerami, vlogerami, właścicielami poczytnych kont w mediach społecznościowych czy innymi gwiazdami internetu. Jest on szczególnie skuteczny w grupie najmłodszych konsumentów, a jego największą zaletą jest spora autentyczność i wiarygodność prowadzonej komunikacji (porównując na przykład do klasycznej reklamy). W konsekwencji wiąże się on przede wszystkim z dużo większym zaangażowaniem odbiorców, którzy ufają przecież swoim internetowym idolom. Z tego mechanizmu skrzętnie korzystają również najmłodsi youtuberzy, do których coraz częściej zgłaszają się firmy z prośbą o marketingową współpracę. Monetyzują oni zatem swoją popularność i reklamują w swoich filmikach m.in. zabawki, materiały piśmiennicze, żywność i wiele, wiele innych produktów czy usług. Na ile jest to jednak działanie w pełni etyczne? Czy wiążę się ono ze świadomym wyborem najmłodszych youtuberów? Kto w rezultacie odnosi na tym większą korzyść? To tylko część pytań, które pojawiają się w naszych głowach w kontekście tego tematu. Niemniej mimo wszystko także na tym przykładzie widać wyraźnie, choć to oczywiście wielki truizm, że internet rzeczywiście odgrywa współcześnie niebagatelną wręcz rolę w życiu młodych ludzi.
Świat młodych internetem podszyty
Według ogólnopolskiego badania „Nastolatki 3.0” przeprowadzonego we wrześniu 2016 roku przez instytut badawczy NASK, podległy pod Ministerstwo Cyfryzacji, na grupie młodzieży gimnazjalnej i ponadgimnazjalnej aż 93,4 proc. badanych korzysta codziennie w domu z internetu, a 30 proc. nastolatków pozostaje w sieci niemal bez przerwy, będąc nieustająco on-line. 52,8 proc. ankietowanych nie używa w ogóle w domu komputera stacjonarnego, a do bycia w internecie wykorzystuje przede wszystkim telefony komórkowe, tablety i laptopy (31,3 proc. młodzieży odpowiedziało, że ze smartfonów korzysta ponad 5 godzin dziennie). 78,1 proc. nastolatków codziennie loguje się do mediów społecznościowych, 94,6 proc. z badanych osób ma na nich swoje profile (najczęściej publikowanymi przez nich treściami są własne zdjęcia oraz filmy), a jednymi z najbardziej popularnych stron internetowych w tej grupie są m.in. Wikipedia, Google oraz YouTube (na którą to stronę wchodzi codziennie 35,1 proc. uczniów). 82 proc. ankietowanych przyznaje się zaś do tego, że korzysta z internetu dłużej niż pierwotnie udało im się założyć, przede wszystkim komunikując się z jego pomocą ze znajomymi (68,7 proc. codziennie), słuchając muzyki i oglądając filmy (68,2 proc. oraz spędzając czas w serwisach społecznościowych (78,1 proc.).
Natomiast według badania Gemius/PBI pośród pięciu najczęściej odwiedzanych w Polsce domen, z których korzysta najwięcej (wszystkich) internautów w kwietniu 2018 roku znalazły się: 1. google.pl (25 591 028 internautów), 2. facebook.com (21 920 749 internautów), 3. google.com (21 269 217 internautów), 4. youtube.com (19 919 288 internautów) i 5. onet.pl (17 072 2014 internautów).
Jeszcze bardziej interesujące dane przyniosło badanie przeprowadzone pomiędzy 7 marca a 10 kwietnia 2018 roku przez Pew Research Center na reprezentatywnej próbie amerykańskich nastolatków powyżej trzynastego roku życia. Wynika z niego bowiem, że najpopularniejszą stroną internetową/aplikacją pośród badanej młodzieży jest YouTube. Korzysta z niego aż 85 proc. ankietowanych. Największe straty od 2015 roku odnosi natomiast portal społecznościowy Facebook. Obecnie używa go już tylko 51 proc. nastolatków, dla których znacznie bardziej atrakcyjnymi przestrzeniami w internecie są dziś już Instagram (72 proc.) oraz Snapchat (69 proc.). Ten dobry wynik serwisu YouTube powinno się uznać za niezwykle znaczący. Mimo iż strona ta nie należy do najnowszych, powstała już przecież kilkanaście lat temu, niewątpliwie i nieustająco stanowi swego rodzaju wyznacznik zachodzących wokół nas przemian medialnych, w dalszym ciągu oferując treści atrakcyjne dla młodych użytkowników (jak choćby kanały prowadzone przez lubianych przez nich youtuberów). Z przeprowadzonego badania wynika ponadto, że aż 45 proc. ankietowanych przebywa w Internecie nieustannie, 44 proc. zaś łączy się z nim kilkanaście razy dziennie. 95 proc. młodych ludzi ma zaś dostęp do smartfonów. Jakie pozytywne i negatywne skutki może nieść zatem ze sobą ta nieustająca wręcz obecność (nie tylko) dzieci i młodzieży w sieci?
Jasna i ciemna strona mocy
„Nie sposób jest wymienić wszystkich korzyści wynikających z dostępu do internetu. Wskazuje na to z resztą sam język – w internecie bardziej się „jest” niż się go „używa”. Staje się on uzupełnieniem czy też częścią rzeczywistości, w której uczymy się, spotykamy innych, rozmawiamy, poznajemy świat, szukamy rozrywki czy porad. Stwierdzenie to w równym stopniu, co dorosłych, dotyczy również dzieci i młodzieży. Oczywiście internet ma, podobnie jak rzeczywistość niecyfrowa, swoją bardziej mroczną stronę. Co istotne, sam fakt przebywania w sieci, nawet przez bardzo wiele godzin dziennie, nie stanowi żadnego niepokojącego sygnału. Problematyczne używanie internetu definiowane jest bowiem w kategoriach negatywnych konsekwencji: stresu, objawów „odstawienia”, obsesyjnego myślenia o aktywnościach online i, to często najbardziej niepokojący sygnał, tendencji eskapistycznych, czyli sytuacji, gdzie zanurzenie w rzeczywistości wirtualnej ma pozwolić stłumić czy też odciąć się od trudnych emocji” – komentuje dr Maksymilian Bielecki, psycholog z Centrum Innowacji Uniwersytetu SWPS.
O negatywnych aspektach serwisu YouTube i obecności młodych użytkowników w internecie jako takim w ostatnich miesiącach mówi się najwięcej bodaj w kontekście popularnych patostreamerów, czyli youtuberów transmitujących na żywo wulgarne, niecenzuralne, patologiczne i przesycone szeroko rozumianą przemocą treści. Gural, DanielMagical, Rafatus, Rafonix, Mahonek, Bystrzak TV – to m.in. tym kanałom prowadzonym przez tych właśnie twórców internetowych udało się zdobyć wielotysięczną oglądalność i olbrzymią popularność, w tym także pośród niezwykle młodej, publiczności. Wszystkie one odbiły się ponadto szerokim echem w polskiej debacie medialnej, stając się gorącym tematem dyskusji na temat ciemnych stron funkcjonowania i korzystania z sieci. Dlaczego jednak chcemy oglądać te, na pierwszy rzut oka, odpychające materiały filmowe (ukazujące chociażby libacje, kłótnie, wulgarny język, hejt czy różnego rodzaju przemocowe zachowania)? Co zatem powoduje, że kanały z patostreamami cieszą się tak ogromnym zainteresowaniem (nie tylko) młodych widzów w internecie?
Fenomen patostreamów
„Co skłania nas do oglądania tego rodzaju treści? Wszelkie uogólnienia będą tu pochopne. Patrzymy z perspektywy lepszego i mądrzejszego”, co pozwala nam poczuć się lepiej. Patrzymy z ciekawości – na to, co nieznane czy wręcz egzotyczne. Istotny jest też konformizm dodatkowo amplifikowany przez mechanizmy funkcjonowania platform takich jak YouTube czy Facebook. Algorytmy wybierają treści, które są popularne i oglądane przez naszych znajomych. Jeżeli zjawisko jest komentowane, to trzeba coś o nim wiedzieć. Więc klikamy i oglądamy – nawet jeżeli towarzyszy temu poczucie winy czy wręcz pewnego zażenowania” – tłumaczy dr Maksymilian Bielecki. Co jednak ważne, patostreamy stanowią przeniesienie do świata wirtualnego zjawisk, które obecne były w stosunkach rówieśniczych od zawsze. Anonimowość nasilająca agresję, wyśmiewanie, stereotypizacja czy bullying nie narodziły się w internecie. „Obarczanie technologii odpowiedzialnością za pojawianie się okrucieństwa (czy nawet zła) w życiu społecznym jest gestem kuszącym, ale w gruncie rzeczy infantylnym. Istotne jest tu raczej uświadomienie sobie specyfiki i lepsze zrozumienie natury tych procesów. Na przykład refleksja nad ich nieprzewidywalną, «wiralową» dynamiką i jej konsekwencjami” – dodaje psycholog.
Rzeczywiście, wielka popularność patostreamów obnażyła szereg ciemnych stron i atawizmów charakterystycznych dla naszego bycia w przestrzeni internetu (nie tylko zresztą najbardziej oczywistą w tym kontekście potrzebę podglądactwa i przekraczania obyczajowych granic). Warto jednak podkreślić, że w pewnym momencie zaczęły one również powszechnie funkcjonować jako swego rodzaju poświadczenie łatwości, z jaką można zbudować swoją karierę w serwisie YouTube, stając się chociażby dowodem na to, jak niewielki wysiłek trzeba włożyć, żeby zdobyć ogromną wręcz rzeszę wiernych widzów. Nie dziwi więc, że przeciwko patostreamom zaczęli protestować profesjonalni twórcy internetowi, przez lata świadomie budujący swoje kariery i mozolnie zdobywający rozgłos nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Bez wątpienia najgłośniejszym tego przykładem jest apel SA Wardęgi, jak dotąd najczęściej subskrybowanego polskiego youtubera, który publicznie i z całą stanowczością zaprotestował przeciwko działalności polskich patostreamerów. Protest SA Wardęgi sprowokowany został działaniami wspomnianego już Gurala, który podczas swoich streamów m.in. przekonywał swoje nastoletnie fanki do obnażania się i uprawiania z nim seksu, a także namawiał do nienawiści i przemocy ze względu na szeroko pojętą inność (jego ofiarą padł chociażby inny dość popularny youtuber – Gracjan Roztocki).3
„Większość z Was słyszała pewnie, że od roku na YouTube’ie bardzo dynamicznie rozwijają się kanały patologiczne, ludzie piją na nich alkohol, kłócą się i upadlają, a wszystko to dzieje się przy uciesze śledzących ich obserwatorów, bardzo często nieletnich. YouTube z nieznanych powodów nie banuje tych kanałów, a ich rosnąca popularność sprawiła, że algorytmy automatycznie wyświetlają ich transmisje live coraz większej ilości młodych ludzi. Jednak wraz ze wzrostem popularności rośnie również pycha i pewność siebie, a streamerom przesuwają się granicę, pokazując ich prawdziwą, mroczną stronę” – przekonywał SA Wardęga w filmiku, który zamieścił 18 marca 2018 roku na swoim fanepage’u na portalu społecznościowym Facebook. „PatoStreamerzy atakują niewinne osoby na videochatach, nakłaniają nieletnich do rajdów i wyzywania innych twórców, a po kilkugodzinnej transmisji live usuwają zapis z kanału i youtube nie widzi w tym wtedy żadnego problemu. Z drugiej strony yt nagminnie blokuje kanały, które mówią o polityce, problemach społecznych (np. uchodźcy) czy religii. Co się dzieje z tym portalem?“ – pytał w poście zamieszczonym pod materiałem.
Apel SA Wardęgi w konsekwencji odniósł jednak skutek. W marcu 2018 roku, po szerokiej dyskusji medialnej dotyczącej działalności patostreamerów, Gural został zatrzymany przez policję. Bezpośrednią przyczyną zatrzymania były, co oczywiste, jego skrajnie patologiczne transmisje, w których 21-letni streamer namawiał swoje nastoletnie widzki do kontaktów seksualnych za pieniądze oraz do rozbierania się przed kamerą, a także w których padały liczne groźby karalne. Warto jednak zauważyć, że słowa SA Wardęgi ujawniły jeszcze jedną, niezwykle palącą kwestię, szczególnie istotną w kontekście młodych użytkowników serwisu YouTube. Zwróciły one bowiem uwagę na swoistą „nieporadność” tego portalu względem umieszczanych w nim patostreamów, jak też na brak skutecznych i jednorodnych rozwiązań systemowych związanych z transmitowaniem tego typu treści. Co ciekawe, wątpliwości SA Wardęgi dotyczące funkcjonowania serwisu YouTube i braku konsekwentnie stosowanych, legislacyjnych regulacji nie były oczywiście odosobnione. Chociażby w 2017 roku Paweł Zastrzeżyński, m.in. dziennikarz Telewizji Republika, wystosował list otwarty do Premier Beaty Szydło. List ten był jego oddolną reakcją na jeden z popularnych patostreamów, którego (rzekomo) wielomilionowa publiczność, w tym liczna grupa uczestniczących w nim dzieci i młodzieży, wspólnie brała udział w swego rodzaju spektaklu wywoływania duchów, które to zachowanie, jak pisał, jego zdaniem szargało dobre imię prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wartości związane z tysiącletnią tradycją chrztu Polski, a także szydziło z katastrofy smoleńskiej.
„Należy przeciwdziałać temu zjawisku w chwili, gdy jest jeszcze ono na etapie rozwoju. Trzeba to przerwać! Można zrobić odniesienie do historii, gdy młodzież w Niemczech wybijała szyby i malowała swastyki, z tego wyrósł faszyzm. Dziś takim zagrożeniem i nowym zalążkiem trzeciego totalitaryzmu po faszyzmie i komunizmie może być bezpośrednio okultyzm i anarchia. Jesteśmy już świadkami tego w ostatnich wydarzeniach za naszą zachodnią granicą. Właśnie te postawy są wynikiem komunikacji, która rozlewa się w transmisjach nadawanych w internecie. Przekazach absolutnie pozbawionych kontroli, choćby takiej jakie piastuje KRRiT nad publicznymi nadawcami. Proszę rozważyć ten problem zwłaszcza w nowej ustawie dotyczącej Mediów Narodowych. W obecnej zupełnie dziewiczej sytuacji dla formy i przekazu treści, pominięcie przekazu internetowego zwłaszcza YouTubowego Streama byłoby zaniechaniem, które w młodym społeczeństwie miałoby nieodwracalne skutki“ – przekonywał w swoim liście Premier Beatę Szydło.
Przywołane powyżej słowa Pawła Zastrzeżyńskiego należy oczywiście uznać za mocno dyskusyjne. Wynikają one bowiem przede wszystkim z politycznych zapatrywań dziennikarza, w pierwszej kolejności zwracając uwagę swoją bezsprzecznie ideologiczną wymową. W zestawieniu z wypowiedzią SA Wardęgi apel ten ujawnia jednak szczególnie kluczowy problem, z jakim borykamy się w dzisiejszych czasach. Jest nim mianowicie w gruncie rzeczy brak wyraźnie zdefiniowanych i jednakowo egzekwowanych rozwiązań, które mogłyby uchronić (nie tylko) młodych użytkowników przed dostępem do patologicznych treści zamieszczanych w przestrzeni internetu. Warto wobec tego zapytać, czy systemowa ochrona przed patostreamami jest współcześnie jakkolwiek możliwa? A jeśli tak, to, co chyba jeszcze ważniejsze, czy nie zagrażałaby ona przy tym jednocześnie wolności słowa?
„Nigdy wolność słowa w żadnym medium nie była rozumiana w sposób absolutny. Internet jest pod tym względem bardzo ciekawym przykładem. O ile bowiem inne media są nieustająco kontrolowane pod tym kątem, o tyle sieć nie doczekała się precyzyjnych regulacji. Nie ze względu na kwestie techniczne. Dużo większym wyzwaniem jest chociażby to, że internet jest medium międzynarodowym, a prawo działa przecież w obrębie jednego państwa. Warto zaznaczyć, że prawo zna regulacje, które dość jasno definiują granice wolności słowa. Są nimi na przykład mowa nienawiści, naruszanie godności osobistej, nawoływanie do przestępstwa i inne tego typu zjawiska. Zatem patostreamerzy jako tacy nie są zupełnie bezkarni, co pokazuje zresztą casus Gurala – mówi Karolina Szczepaniak, edukatorka i koordynatorka projektów IT z Centrum Cyfrowego.
Prawdziwy problem leży jednak zupełnie gdzie indziej. Zanim zostaną uruchomione narzędzia prawne, patologiczne materiały wideo przez jakiś czas funkcjonują przecież w sieci i, tym samym, oddziałują na dzieci i młodzież. „To nie jest tak, że YouTube nie ma narzędzi, żeby zająć się tym problemem. Pojawia się jednak pytanie, czy ma w tym interes? Filmy z naruszeniem praw autorskich są przecież bardzo szybko usuwane ze stron serwisu, a publikujące je kanały, po kilku ostrzeżeniach, zawieszane. Dlaczego więc tego rodzaju mechanizmy nie mogą zostać uruchomione w kontekście kanałów patostreamerów i transmitowanych przez nich patologicznych treści. YouTube nie boi się podejmować natychmiastowych rozwiązań w przypadku łamania praw autorskich. Dlaczego zatem wciąż brak jednoznacznego scenariusza dotyczącego działalności patostreamerów? Cóż więc powiedzieć. Musi to być w gruncie rzeczy decyzja. Szeroko pojęta decyzja polityczna” – zauważa Szczepaniak.
Bezradność Youtube’a, czyli o kolosie na glinianych nogach
Należy oczywiście podkreślić, że patologiczne treści zamieszczane w serwisie YouTube to nie tylko wąsko rozumiane patostreamy. Znakomitym tego przykładem jest chociażby tzw. afera „Elsagate”, która z ogromną siłą wybuchła w mediach na całym świecie w drugiej połowie 2017 roku (choć jej początków bez trudu można doszukać się kilka lat wcześniej). Podobnie jak patostreamy obnażyła ona słabość funkcjonowania YouTube’a jako takiego, uwypuklając jednocześnie brak systemowych rozwiązań w kontrolowaniu dostępu do serwisu przez jego najmłodszych użytkowników. Tzw. afera „Elsagate” związana była bowiem z pozoru niewinnymi filmikami zamieszczanymi na stronie portalu. Na pierwszy rzut oka przypominały one zwyczajne materiały adresowane do najmłodszego odbiorcy, ukazywały ulubionych bohaterów filmowych (stąd właśnie wziął się człon „Elsa”, pojawiający się w nazwie „Elsagate”, będący imieniem jednej z głównych bohaterek popularnej wśród dzieci „Krainy lodu”), sprawiały wrażenie przefiltrowanych i nadających się dla kilkulatków. W rzeczywistości, m.in. pod płaszczykiem dosyć atrakcyjnych animacji, prezentowały one jednak szeroko definiowaną przemoc, pornografię i inne nieprzeznaczone dla młodych oczu treści, podszywając się tym samym pod materiały wideo ulubione przez najmłodszych użytkowników serwisu.
Co ważne, filmiki te bez trudu można było znaleźć również w przestrzeni YouTube Kids, czyli specjalnej aplikacji przygotowanej dla rodziców chcących uchronić swoje dzieci przed materiałami niewłaściwymi dla wieku ich pociech. Na YouTube Kids w założeniu miały bowiem znajdować się starannie wyselekcjonowane filmy, bezpieczne od przemocy i nieodpowiedniego contentu, a zatem, tym samym, niezagrażające chociażby rozwojowi psychicznemu młodych użytkowników. Algorytmy serwisu nie wyłapywały jednak wspomnianych patologicznych treści. W konsekwencji dzieci, trzymając tablet w rękach i wędrując w niekontrolowany sposób od filmiku do filmiku, mogły więc zobaczyć m.in. Spider-Mana uprawiającego seks z Elsą, Hitlera tańczącego z Myszką Mickey, porody, przebijanie dłoni gwoździami, spożywanie alkoholu, picie wody z toalety, aborcję, pissing, fekalia i wiele, wiele innych tego typu, najbardziej rozmaitych materiałów. Co więcej, wszystkie te treści, z racji ich nieustająco rosnącej popularności i zwiększającej się liczby obejrzeń, zaczęły zajmować coraz wyższe miejsca na listach polecanych, co tym bardziej rozszerzyło ich przerażające w gruncie rzeczy pole rażenia. Wprawdzie w rezultacie w kwietniu 2018 roku w aplikacji YouTube Kids został wprowadzony szereg zmian związanych z użytkowaniem serwisu, zakładający większą kontrolę rodziców nad prezentowanymi w nim treściami, niemniej nie ulega wątpliwości, że afera „Elsagate” mimo wszystko pozostanie jednym z bardziej wyrazistych przykładów tego, jak wiele trudnych do przewidzenia (jak również do rozwiązania) zagrożeń może spotkać nie tylko nas, ale także nasze dzieci w przestrzeni internetu.
Jak zatem chronić przed patostreamami? „Wielka w tym rola edukacji. Nie tylko zresztą szkolnej. Bez wątpienia bowiem to my sami, rodzice i opiekunowie, już od najmłodszych lat powinniśmy edukować nasze dzieci w obszarze tzw. digital skills. Najczęściej nie zastanawiamy się jednak nad tym, w jaki sposób trzylatek będzie reagować na reklamy. Nie dyskutujemy wspólnie na temat tego, czym jest „prywatność” w rzeczywistości cyfrowej i jak powinniśmy ją chronić. To ogromny błąd. Warto jednak pamiętać, że nawet jeśli sami nie posiadamy tego rodzaju kompetencji, to mimo wszystko w dalszym ciągu jesteśmy odpowiednimi osobami, by móc radzić sobie z takimi wyzwaniami. Możemy przecież rozmawiać z naszymi dziećmi o ich cyfrowym życiu. Możemy wprowadzać zakazy i ustalać granice, starając się nie pozostawiać ich sam na sam z technologią. Możemy też uczyć właściwych relacji z innymi ludźmi – zauważa Aldona Zdrodowska.
YouTube to niewątpliwie imponujące narzędzie. Serwis ten wpłynął bowiem nie tylko na współczesną komunikację, sposoby spędzania czasu wolnego czy przesunięcie granic prywatności. Przede wszystkim umożliwił on także tworzenie nowych modeli kariery czy form zarobkowania. Tym samym stał się on źródłem wiedzy oraz przestrzenią ekspresji i twórczych działań dla wielu ludzi na całym świecie. Pośród tych ludzi, co oczywiste, znajdują się również dzieci i młodzież, które każdego dnia korzystają z dobrodziejstw tego portalu. Korzystają zresztą na różne możliwe sposoby. Raz będąc biernym odbiorcą przekazywanych treści, raz aktywnym użytkownikiem prezentującym swoje poglądy na świat. Każda z tych perspektyw niesie z sobą jednak tyle samo szans, co zagrożeń. Przestrzeń serwisu YouTube, ale też internetu jako takiego, to bowiem nierozpoznane do końca pole nieustających wyzwań i stałej konieczności podejmowania coraz to kolejnych negocjacji. Jego popularność często usypia czujność, choć bywa też niezwykle pozytywną płaszczyzną rozwoju i jednostkowych zmian. Naszą podstawową rolą jest zatem w sposób jak najbardziej świadomy zdawać sobie sprawę z tej ambiwalencji.
O autorze
dr Karol Jachymek – doktor kulturoznawstwa, filmoznawca. Zajmuje się społeczną i kulturową historią kina (zwłaszcza polskiego) i codzienności, metodologią historii, zagadnieniem filmu i innych przekazów (audio)wizualnych jako świadectw historycznych, problematyką ciała, płci i seksualności, wpływem mediów na pamięć indywidualną i zbiorową, społeczno-kulturowymi kontekstami mediów społecznościowych oraz blogo- i vlogosfery, a także wszelkimi przejawami kultury popularnej. Współpracuje m.in. z Filmoteką Szkolną, Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej, Against Gravity, KinoSzkołą i Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Prowadzi warsztaty i szkolenia dla młodzieży i dorosłych z zakresu edukacji filmowej, medialnej i (pop)kulturowej oraz myślenia projektowego i tworzenia innowacji społecznych. Autor książki „Film – ciało – historia. Kino polskie lat sześćdziesiątych”.
Przypisy
1 Imperium Evana jest zresztą znacznie większe. W serwisie YouTube działają bowiem inne (współ)prowadzone przez niego i przez jego rodzinę kanały, m.in. EvanTubeRaw (3,2 miliona subskrybentów), EvanTubeGaming (1,2 miliona subskrybentów) czy, strona jego siostry, JillianTubeHD (1,1 miliona subskrybentów) oraz ojca – DTSings (101 tysięcy subskrybentów).
2 Co ciekawe, w serii „Dla młodych bystrzaków” w 2017 roku wydana również została publikacja zatytułowana „Minecraft. Modyfikacje. Dla młodych bystrzaków” autorstwa Sarah Guthlas. W istocie świadczyć to może o polu zainteresowań współczesnych, młodych użytkowników internetu.
3 „Słuchaj, życzę Ci, żebyś zdechła, bo jesteś szmatą. I życzę Ci, że jak kiedyś będziesz szła po ulicy, żeby ktoś Cię chwycił, jakiś psychopata, i żeby Cię zgwałcił i poderżnął Ci gardło, rozumiesz? Żeby Cię zabił. Spierdalaj!” – jak mówił Gural w jednym ze swoich bardziej głośnych streamów.
9 września w Szwecji odbędą się wybory parlamentarne. Zapewne z tego powodu kraj znów znajdzie się w centrum zainteresowania. Z reguły w takich momentach prezentowany przez media wizerunek jest osobliwie przesadzony: Szwecja ukazywana jest bądź to jako kuszący raj bądź – przeciwnie – jako stanowiący przestrogę przykład. Co ciekawe, te wyobrażenia są starsze niż można sądzić, a przyglądając się ich historii, można dostrzec pewne prawidłowości towarzyszące tworzeniu wizerunku Szwecji. Można też lepiej zrozumieć, jaki kraj tak naprawdę kryje się za doniesieniami mediów. O wyborach w Szwecji opowie Gabriel Stille, lektor języka szwedzkiego w Katedrze Skandynawistyki Uniwersytetu SWPS. Tekst na język polski przetłumaczyła dr Małgorzata Kłos z Uniwersytetu SWPS.
No to co, że ze Szwecji
Szwecja to sąsiad Polski, wiele osób ma tam krewnych lub było tam na wakacjach. Niektórzy kiedyś tam pracowali lub znają kogoś, kto to robił. Śledząc wiadomości i komentarze z różnych źródeł, można więc dostrzec, na jak złożony obraz się składają; można też samemu zdecydować, które z elementów tego obrazu są prawdziwe. Jednak nawet w Polsce, której mieszkańcy mają możliwość, by wyrobić sobie całkiem realistyczne spojrzenie na swojego północnego sąsiada, można zauważyć, że wizerunek Szwecji jest wyjątkowo spolaryzowany.
Z jednej strony mamy „Dobrą Szwecję” – utopię, w której rządzi umiar i o której bajkowo piękną naturę dbają życzliwi, segregujący odpady obywatele. Panuje w niej dobrobyt, a innowacyjne przedsiębiorstwa współegzystują z rozbudowaną siecią opieki socjalnej. Wizerunek Dobrej Szwecji bazuje też na micie idyllicznej Skandynawii zamieszkałej przez Wikingów i elfy – mit ten przewija się nie tylko w kulturze wysokiej, ale i w literaturze dziecięcej czy podróżniczej. Z drugiej strony jawi się nam „Zła Szwecja” – kraj, w którym imigracja doprowadziła do załamania systemu, przemocy i degrengolady, na które reakcją jest szwedzka naiwność i poprawność polityczna. To, który z tych wizerunków wydaje się bardziej prawdopodobny (o ile którykolwiek), zależy oczywiście od odbiorcy, jego wiedzy o Szwecji i politycznych przekonań.
W tym kontekście nie można pominąć szwedzkich kryminałów, które zdają się kusić czytelników właśnie tym rażącym kontrastem pomiędzy idyllą a czyhającym w ukryciu niebezpieczeństwem. Ten chwyt od dawna należał do podstawowych składników sukcesu skandynawskiej literatury kryminalnej. Dobra Szwecja kusi, Zła – studzi zapał, i właśnie to jaskrawe zestawienie przyciąga. Nic dziwnego, że Północ dostarcza inspiracji pisarzom, ale i dziennikarze, komentatorzy i, rzecz jasna, politycy znajdują tam sporo dla siebie.
Dlaczego właśnie Szwecja? Dlaczego akurat ten kraj tak łatwo wykorzystuje się jako retoryczne exemplum? To pytanie zainteresowało też badaczy; zauważają oni, że walka o wizerunek Szwecji toczyła się – z przerwami – już od okresu międzywojennego. Niektóre motywy pojawiają się nieustannie, bez względu na to, czy Szwecji przyglądają się europejscy sąsiedzi czy Stany Zjednoczone. Można tu przywołać Donalda Trumpa, ale i jednego z jego republikańskich poprzedników – Dwighta D. Eisenhowera.
Wczoraj w nocy w Szwecji
18 lutego 2017 roku Donald Trump, przedstawiając na Florydzie swoją nową, surowszą politykę migracyjną, zapytał publiczność, czy wie, co wydarzyło się wczoraj w nocy w Szwecji:
You look at what's happening in Germany, you look at what's happening last night in Sweden. Sweden. Who would believe this? Sweden. They took in large numbers. They're having problems like they never thought possible. You look at what's happening in Brussels. You look at what's happening all over the world. Take a look at Nice. Take a look at Paris1.
Biorąc pod uwagę kontekst, wiele osób uznało, że chodzi o atak terrorystyczny, taki jednak nie miał wówczas miejsca. Reakcje były ostre: Szwecja złożyła do amerykańskiego Departamentu Stanu oficjalną prośbę o wyjaśnienie, zaś Carl Bildt, były premier i minister spraw zagranicznych Szwecji, zapytał wprost na Twitterze, czy „Donald Trump się ujarał”. W szwedzkich mediach społecznościowych zdziwienie mieszało się z humorem: użytkownicy dopytywali, o co właściwie chodziło. Po pewnym czasie Trump oznajmił, że odniósł się nie do konkretnego wydarzenia z poprzedniego wieczoru a do pokazanego przez Fox News nagrania, na które składał się też wywiad z Ami Horowitz dotyczący wyprodukowanego rok wcześniej dokumentu Sztokholm Syndrome. Całe to zajście oraz szereg konsekwencji, jakie wywołało, dokładnie opisał dziennikarz Paul Rapaciolis w książce: „Good Sweden, Bad Sweden: The Use and Abuse of Swedish Values in a Post-Truth World”.
Dla Donalda Trumpa i jego publiczności Szwecja była jedynie jednym z wielu przykładów wykorzystywanych w dyskusji o amerykańskiej polityce wewnętrznej. Ot, kolejne przemówienie. O dziwo jednak, jak wynika z badań Instytutu Szwedzkiego to właśnie to zdarzenie zaowocowało największą liczbą anglojęzycznych wzmianek o Szwecji w Internecie (w mediach społecznościowych, na forach i stronach z wiadomościami) w roku 20172.
Donald Trump wykorzystał pozytywne skojarzenia związane ze Szwecją („W Szwecji. Kto by w to uwierzył?”) i – o czym podobno, według Rapacioliego, wspominał wcześniej Ambasadorowi Szwecji, Björnowi Lyrwallowi – był świadomy szwedzkich „problemów z imigrantami”. W ten właśnie sposób wypracował swoją figurę retoryczną – Szwecję jako raj utracony.
Samobójstwa
Jeden z poprzedników Trumpa, wojenny bohater Dwight D. Eisenhower, republikański prezydent w latach 1953-1961, pod koniec swojej kadencji także wykorzystał Szwecję jako retoryczny, acz mało precyzyjny przykład. Sięgnął on do krążących wówczas, niezbyt przyjaznych Szwecji opinii mówiących, że w kraju tym samobójstwa są wyjątkowo powszechne:
Only in the few last weeks, I have been reading quite an article on the experiment of almost complete paternalism in a friendly European country. This country has a tremendous record for socialist operation... and the record shows that their rate of suicide has gone up almost unbelievable and I think they were almost the lowest nation in the world for that. Now, they have more than twice our rate. Drunkenness has gone up. Lack of ambition is discernible on all sides.3
Frederick Hale, historyk który opisał tło tej wypowiedzi Eisenhowera, wyjaśnia, że liczba samobójstw w Szwecji rzeczywiście rosła szybko w naznaczonym biedą dziewiętnastym wieku, później jednak ten wzrost znacząco się zmniejszył. W roku 1930, tuż przed tym, kiedy na poważnie ruszyły reformy socjaldemokratów, samobójstwo popełniało 15 na 100.000 osób rocznie. W kolejnych dekadach liczba ta raczej się nie zmieniała. Dla porównania w USA w roku 1932, za Wielkiego Kryzysu, statystyki wynosiły 17,5 na 100.000. W roku 1939, po wprowadzeniu Nowego Ładu Roosevelta – 14,1, natomiast po drugiej wojnie, w 1958 roku, a więc za czasów rosnącego dobrobytu, liczba ta osiągnęła najniższy wynik – 9,8.4 Słowa Eisenhowera miały więc, delikatnie mówiąc, słabe oparcie w faktach. Kiedy dwa lata później, po zakończonej kadencji odwiedził Szwecję, przeprosił za tę fałszywą wypowiedź.
Polityczny środek czy odstępstwo od normy?
Dlaczego jednak Eisenhower sięgnął po przykład Szwecji? Jakie miał on znaczenie? Swoim przemówieniem Eisenhower torował drogę do zwycięstwa w kolejnych wyborach prezydenckich swojemu zastępcy, Richardowi Nixonowi. Nixon miał się w nich zmierzyć z Johnem. F. Kennedym. Odnosząc się do Szwecji, Eisenhower chciał pokazać, jak niebezpieczny jest zwrot w lewo, tym samym kreując siebie oraz Nixona na zwolenników politycznego środka, tzw. „middle-of-the-road”. Dla postępowych Amerykanów Szwecja stanowiła godny naśladowania przykład już od okresu Nowego Ładu, czyli lat 30. Wtedy bowiem po raz pierwszy mówiono o niej jako o „kraju modelowym”. Powojennym republikanom zależało więc na tym, by pokazać, że amerykańska polityka bezpieczeństwa socjalnego z lat 30., pomimo popularnych reform, nie była czymś naturalnym i pożądanym, a jedynie wyjątkiem, zboczeniem z drogi, którą normalnie podążał ich kraj.
„Sweden: The Middle Way (1936)” – tak brzmiał też tytuł ważnej książki autorstwa Marquisa Childsa, zwolennika Roosevelta, który docenił szwedzki pragmatyzm, ducha dążenia do konsensusu oraz to, że Szwecja szukała własnej drogi; drogi, która wiodłaby między dysfunkcyjnym wariantem kapitalizmu naznaczonym krachami na giełdzie a totalną kontrolą państwa nad rynkiem.
Wypowiedź Eisenhowera miała miejsce w połowie pięćdziesięciolecia dzielącego początek lat 30. i koniec lat 70., w którym to okresie, według Davida Östlunda, historyka idei, „Szwedofile” robili wszystko, by rozpromować wszystkie sukcesy szwedzkiego społeczeństwa, podczas gdy „Szwedosceptycy” działali równie aktywnie, starając się obnażyć jego tragiczne błędy.5
Obie strony były jednak przekonane co do tego, że Szwecja to unikatowy przykład. Östlund sugeruje, że to niesamowity sukces gospodarczy sprawił, że ten mały, neutralny kraj prowadzący odmienną politykę znalazł się w tamtym czasie w kręgu zainteresowania. Fakt że to właśnie Szwecja, a nie żaden z pozostałych krajów skandynawskich, Östlund tłumaczy tym, że Szwecja wybijała się jako państwo silne przemysłowo, państwo, które pokonało biedę, przeszło modernizację i urbanizację. W ten sposób stało się symbolem tego, co nowoczesne. Już podczas wystawy w Sztokholmie w roku 1930 temu nowoczesnemu wizerunkowi w sukurs szło zainteresowanie szwedzkim designem i funkcjonalizmem. Zatem na długo przed kreowanym obecnie spolaryzowanym wizerunkiem pojawiały się przedstawienia Szwecji jako kraju, który zarówno kusił, jak i odstraszał wizją przyszłości jakby żywcem wyjętą z powieści Herberta Georga Wellsa.
Szwedzki grzech – kuszący i straszny
Wzór do naśladowania czy symbol upadku? – jak widać w Szwecji już od dawna doszukiwano się symbolu tego, co może przynieść przyszłość, a temat ten zdaje się regularnie powracać. Z politycznego punktu widzenia rozwój ekonomiczny i przemysłowy były bez wątpienia ciekawe, jednak dla zainteresowania Szwecją istotna była też fascynacja tzw. „szwedzkim grzechem”, innymi słowy powszechną rozwiązłością, która, jak sądzono, była następstwem rozwoju gospodarczego i modernizacji. Szwedzkie filmy fabularne ukazujące nagich, wyzwolonych seksualnie młodych ludzi pokazywano na całym świecie, a wzbudzały one zarówno moralne oburzenie, jak i zaciekawienie. Jednocześnie zapoczątkowany wówczas nurt kina szwedzkiego, którego jednym z czołowych przedstawicieli był Ingmar Bergman, sprawił, że świat zaczął patrzeć na Szwedów jako stroniących od siebie nawzajem melancholików. Zagraniczni widzowie sądzili, że tak właśnie wygląda życie na północy.
Spekulacje oparte na tej mieszance fascynacji i przerażenia widać aż nadto wyraźnie w amerykańskim trailerze filmu włoskiej produkcji zatytułowanego „Sweden: Heaven or Hell” z roku 1968.
Sweden: Heaven and Hell (1968) trailer źródło: https://www.youtube.com/watch?v=rDG_h9-oHBw
Współczesnym przykładem tego, jaką moc może mieć wykorzystywanie tego typu klisz, był przypadek pewnego radnego z niewielkiej mieściny Övertornea w północnej Szwecji. Zaproponował on, by godzinne zwolnienie przysługujące raz w tygodniu osobom zatrudnionym przez gminę na dbanie o zdrowie można było wykorzystać również na seks.6 Jego propozycja została odrzucona, zdążyła jednak sprowokować masę artykułów na całym świecie, zaś tekst „Szwecja wprowadza przerwy na seks w godzinach pracy” był jedną z trzech rosyjskojęzycznych publikacji najczęściej udostępnianych w sieci w roku 2017.7 Pomijając tego typu sensacje, trzeba zauważyć, że kwestie seksualności, gender, prokreacji i szeroko rozumianej polityki rodzinnej wciąż są mocno kojarzone ze Szwecją, która dla wielu zdaje się w nich odstawać od innych krajów. Również z tego powodu można się w Szwecji doszukiwać oznak obiecującej bądź strasznej przyszłości.
Polityka tylko wewnętrzna?
Politykom lub komentatorom z reguły łatwiej przemówić do wyobraźni słuchaczy, jeśli powołują się na przykład innego kraju. Frederick Hale, historyk opisujący wspomnianą już wypowiedź Eisenhowera, cytuje w tym kontekście pojęcie Eckarda Kehra: „prymat polityki wewnętrznej”.8 Motyw Szwecji, którą zaczęto postrzegać jako tak odmienną od reszty, to punkt odniesienia, który jest łakomym kąskiem dla polityków wszelkiej maści. Z tego powodu Szwedzi oraz inni, którzy znają Szwecję „od środka”, czują, że w tym tak ochoczo rozpowszechnianym wizerunku coś się nie zgadza. Mogą jednak zadać sobie pytanie: a co jeśli w tych przekazach jest trochę prawdy? Jak zauważa David Östund, kiedy Szwecja przechodziła kryzys ekonomiczny w latach 70., zainteresowanie świata tym krajem przygasło. Jednocześnie, podkreśla Östlund, problemy wywołały dyskusję w samej Szwecji – pojawiło się wiele głosów krytykujących słabe strony ducha modernizmu. Wtedy właśnie w szwedzkim dyskursie pojawiło się pojęcie „inżynierii społecznej”.9
Trzeba dodać, że Szwecja zależy od innych jako kraj mały, z nikim niezwiązany aliansami wojskowymi, o gospodarce bazującej na eksporcie (z którego pochodzi 44% PKB Szwecji).10 Stąd po części wynika duże – czasem podszyte lękiem – zainteresowanie Szwedów tym, co myślą o nich inni. Wbrew tym lękom okazuje się, że pozytywny wizerunek Szwecji, choć czasem podważany, ma się całkiem dobrze, co potwierdza opublikowany przez Instytut Szwedzki raport „Szwecja w nowym świetle”.
Szwedzki „eksperyment”?
Nieważne jak przekonujące są te pełne sprzeczności wizerunki, nieważne jak ciekawy i dynamiczny może się wydawać kontrast między nimi – ten, kto naprawdę chce się dowiedzieć czegoś o Szwecji, musi traktować je z dystansem. Postrzeganie Szwecji jako udanego bądź nie „eksperymentu” narzuca nam wizerunek społeczeństwa kreowanego w uproszczony sposób przez jednego tylko aktora, a taka perspektywa sprawia, że nie dostrzegamy, że historia tak naprawdę kształtuje się w natłoku przeróżnych czynników, w ramach polityki, na którą składają się tarcia między sprzecznymi potrzebami i interesami. I choć koncepcja zakrojonego na szeroką skalę eksperymentu może się wydawać kusząca, o ile tylko przedstawimy go jako udany, to sugeruje ona, że sytuacja w Szwecji podlega czyjejś ścisłej kontroli, a to już zakrawa nieco na teorię spiskową.
Nabranie dystansu do tego typu wizji wymaga wiedzy i pewnej wrażliwości. Nie wystarczy powiedzieć sobie „Nieważne, co mówią te przekazy, ale jak jest naprawdę?”. Owszem, fakty są na wyciągnięcie ręki, ten, kto chce wiedzieć więcej może je przestudiować. Kiedy jednak patrzymy z bliska na inny kraj, natykamy się na informacje, których nie da się zignorować. Łatwo więc nabrać wątpliwości. Jednak jeśli tylko uświadomimy sobie, że obrazy więcej mówią o tym, kto je kreuje, a nie o tym, co przedstawiają, będziemy mogli wraz z badaczami doszukiwać się w nich pewnych wzorców. W ten sposób będziemy mogli zobaczyć, co stoi za nimi, zrozumieć, jak na nas wpływają i w ten sposób wyrobić sobie bardziej kompleksowy wizerunek naszych sąsiadów.
O autorze
Gabriel Stille – dziennikarz, lektor języka szwedzkiego w Katedrze Skandynawistyki Uniwersytetu SWPS mianowany przez Instytut Szwedzki. Na wielu ze swoich akademickich kursów omawia kwestie związane z wizerunkiem Szwecji. Zajmuje się też polsko-szwedzką współpracą kulturalną.
O tłumaczce
dr Małgorzata Kłos – anglistka i skandynawistka, tłumaczka. Naukowo zajmuje się przede wszystkim językoznawstwem historycznym, semantyką i leksyką oraz szeroko rozumianymi zależnościami między językiem i kulturą, w tym zwłaszcza kwestią tabuizacji i eufemizacji. Tłumaczy literaturę szwedzką, w tym m.in powieści Håkana Nessera. Na Uniwersytecie SWPS pełni funkcję p.o kierownika Katedry. Prowadzi zajęcia z gramatyki praktycznej, pisania i przekładu, tendencji rozwojowych języków skandynawskich.
Przypisy
1 Rapacioli (2018): Good Sweden, Bad Sweden: The Use and Abuse of Swedish Values in a Post-Truth World, s. 28.
2 Svenska institutet: Sverigebilden i ett nytt ljus, s 17 ( https://si.se/app/uploads/2018/06/si_sverige_i_ett_nytt_ljus_2018_1.pdf ) [på svenska].
3 Rapacioli (2018), s 33 (citatet ursprungligen från New York Times, 28 juli 1960).
4 Hale (2003): Challenging the Swedish Social Welfare State: The Case of Dwight David Eisenhower, s. 64.
5 Östlund (2014): Laissez-faire under a bell jar: Marquis Childs and the Sweden-fad of the Roosevelt Era.
6 "Swedish Town Rejects Proposal to Grant Sex Leave to Workers", New York Times, 18 maj 2017 ( https://www.nytimes.com/2017/05/18/world/europe/sweden-sex-leave-town.html )
7 Instytut Szwedzki, s. 21.
8 Hale (2003), s. 58.
9 Östlund (2007), Maskinmodernitet och dystopisk lycka: Den sociala ingenjörskonstens Sverige, upplaga Huntsford 1971.
10 Instytut Szwedzki, s. 4.
W filmie „Z-boczona historia kina”, zrealizowanym przez Sophie Fiennes w 2006 r., słoweński filozof Slavoj Žižek na wybranych przykładach wprowadza w problematykę wzajemnych związków filmu i psychoanalizy. O polskiej obyczajowości i seksualności w polskiej kulturze, zwłaszcza PRL-u opowie kulturoznawca oraz filmoznawca dr Karol Jachymek z Uniwersytetu SWPS.
Wystąpienie nie będzie wprawdzie odwoływać się bezpośrednio do teorii psychoanalitycznych, niemniej jego tematem staną się wszystkie te (pozornie) nieobecne już „duchy” i „demony”, które przez lata, zwłaszcza w okresie PRL-u, wpływały na współczesny kształt obyczajowości Polaków. Dlaczego V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów o Pokój i Przyjaźń, który odbył się w Warszawie w 1955 r., często określany jest mianem „międzynarodowego tarła”? Do czego mógł służyć (w istocie i służył) produkowany w Polsce turystyczny aparat do masażu? Jaką wywrotową siłę niosły za sobą talie kart i ścienne kalendarze? Wreszcie, jakie czynniki przez lata wpływały na podejście Polaków do sfery seksu i seksualności?
O autorze
dr Karol Jachymek – doktor kulturoznawstwa, filmoznawca. Zajmuje się społeczną i kulturową historią kina (zwłaszcza polskiego) i codzienności, metodologią historii, zagadnieniem filmu i innych przekazów (audio)wizualnych jako świadectw historycznych, problematyką ciała, płci i seksualności, wpływem mediów na pamięć indywidualną i zbiorową, społeczno-kulturowymi kontekstami mediów społecznościowych oraz blogo- i vlogosfery, a także wszelkimi przejawami kultury popularnej. Współpracuje m.in. z Filmoteką Szkolną, Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej, Against Gravity, KinoSzkołą i Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Prowadzi warsztaty i szkolenia dla młodzieży i dorosłych z zakresu edukacji filmowej, medialnej i (pop)kulturowej oraz myślenia projektowego i tworzenia innowacji społecznych. Autor książki „Film – ciało – historia. Kino polskie lat sześćdziesiątych”.
Pies towarzyszy człowiekowi kilkanaście tysięcy lat. Jak to dokładnie było z udomowieniem psa, naukowcy spierają się do dziś. Faktem jest, że psy na trwałe stały się towarzyszami ludzi. Jednak ich zadania w życiu domowym, funkcje psów na służbie i rola w kulturze zmieniała się na przestrzeni lat, podobnie jak postrzeganie psa i jego miejsca w życiu człowieka. O psach, ich roli w życiu człowieka, zmianie ich postrzegania i traktowania opowie dr Joanna Strojer-Polańska z Uniwersytetu SWPS.
Od wilka do pupilka
Pies, który kiedyś pełnił funkcję stróżującą, pilnując osady człowieka przed niebezpieczeństwami, dziś może być psem pilnowanym przez człowieka. Bo jest delikatny, wrażliwy, rzadki i drogi… Takie właśnie rasy zostały współcześnie przez człowieka wyhodowane. Niektóre psy „nowych i modnych ras” mają dużo problemów zdrowotnych, np. ze stawami albo z oddychaniem, stąd potrzeba ciągłego troszczenia się o zdrowie pupila.
Kiedyś pies pomagał w polowaniach i zjadał resztki po uczcie swego pana, a dziś bywa, że jest karmiony wegańskim jedzeniem (tak, tak, jest takie jedzenie dla psów…) ze względu na przekonania żywieniowe właściciela. Kiedyś pies był przywiązany przy budzie i jego zadaniem było pilnowanie domostwa, a do jedzenia dostawał ochłapy. A dziś są specjalne restauracje, które nie tylko pozwalają wprowadzać psy, ale i oferują specjalne menu dla czworonogów.
Kiedyś ludziom było wszystko jedno, jakiego psa posiadają – byle wyglądał jak pies. Współcześnie już nie jest takie oczywiste, jak typowy pies wygląda. Powstało bardzo dużo ras psów małych i dużych, z sierścią i bez sierści, psów z założenia łagodnych i agresywnych, a także różne mieszanki ras, czyli kundelki. Zaś w USA dostępna jest usługa sklonowania ukochanego pupila, żeby wyglądał tak samo, jak obecny, albo poprzedni, jeśli pies już odszedł. Właśnie – pies odchodzi, nie zdycha! Kiedyś psy były traktowane jako dodatek do domu czy dworu, dziś to dla psa kupuje się dodatki, psie gadżety – obroża z GPS, gustowna smycz albo ubranko… Coraz popularniejsze są place zabaw dla psów, plaże dla psów i dedykowane psom wybiegi.
I jak w tym wszystkim zachować zdrowy rozsądek? Na pewno powinno nas cieszyć, że następują zmiany społeczne. Wynikają one z potrzeb i oczekiwań współczesnego człowieka. Nie byłoby restauracji z menu dla psa, gdyby nie było ludzi, którzy chcą psa ze sobą do restauracji zabrać. Co więcej, powstają także restauracje dla zwierząt, gdzie nie ma jedzenia dla ludzi. Bo to miejsce dla zwierząt właśnie. Cóż, rynek odpowiada na potrzeby konsumentów.
Pies superbohater
W wielu filmach, które okazały się kinowym bądź serialowym hitem, bohaterem jest pies. Może to być serial kryminalny, gdzie zobaczymy super psa na służbie, albo film „wyciskacz łez”. Pies jako bohater dużego ekranu na pewno nie jest nam obcy, ale napisano także wiele książek o niezwykłych psach. Zwłaszcza że często filmy i książki inspirowane są prawdziwymi historiami, a główny bohater żył naprawę. Często ma także swój pomnik. Japoński Hachiko czy krakowski Dżok mogą być przykładem.
Wiek praw zwierząt
Współistnienie człowieka i psa opiera się na współpracy. Pies zyskuje wikt i opierunek, a człowiek towarzystwo, poczucie bezpieczeństwa, przyjaźń, a nawet miłość. To oferuje pies domowy. Często towarzysz naszego życia. Na przestrzeni lat zmieniło się postrzeganie psów i stosunek ludzi do zwierząt. Zmieniły się, a raczej powstały, przepisy dotyczące tego, jak traktować zwierzęta, żeby ich nie krzywdzić. Przepisy te wywołują wiele kontrowersji. Jedni twierdzą, że słabo chronią zwierzęta. Inni, że zdarzyły się już sytuacje, że za skrzywdzenie zwierzęcia kara była wyższa niż za skrzywdzenie człowieka.
okładka książki Psy domowe i służbowe, Joanna Stojer-Polańska, Joanna Pullit
Można usłyszeć, że XXI wiek to wiek praw zwierząt. Coraz częściej mówi się o tym, że zwierzęta są podmiotami prawa i nie mogą być traktowane przedmiotowo. I z tym należy się zgodzić. S. Pinker w „Zmierzchu przemocy” twierdzi, że ludzie stają się coraz lepsi. A przyznanie praw zwierzętom jest tego dowodem. Coraz więcej zachowań człowieka jest postrzeganych jako zachowania nieetyczne wobec zwierząt, a część z nich staje się czynami zabronionymi. Chyba też stajemy się coraz bardziej wrażliwi na krzywdę zwierząt, w szczególności tych domowych. Oczywiście, co chwilę media informują o wyjątkowo brutalnych zachowania wobec psów, kotów czy koni. Niestety, niektórzy ludzie nadal znęcają się nad zwierzętami. Jedni z premedytacją, inni uważają, że tak „było zawsze”. Rozważmy choćby kwestię trzymania psa na łańcuchu. Dziś to niedopuszczalne, aby pies był całe swoje życie przywiązany przy budzie. Wielu ludzi reaguje na widok psa z zrośniętą w skórę obrożą i zawiadamiają Policję. Wtedy jest szansa, że przestępstwa przeciwko zwierzętom nie pozostają w ciemnej liczbie, a sprawca poniesie karę.
Pies służbowy
Pies służbowy to taki, który został specjalnie przeszkolony do tego, żeby dbać o nasze bezpieczeństwo lub pomagać w sytuacjach kryzysowych. Pracuje wraz ze swoim przewodnikiem w służbach mundurowych, wojsku i grupach poszukiwawczych. Może być to pies tropiący albo patrolowy pracujący w Policji, pies ratowniczy ze Straży Pożarnej, pies wyspecjalizowany w wyszukiwaniu materiałów wybuchowych lub narkotyków na lotnisku w dyspozycji Straży Granicznej albo pies pracujący w laboratorium osmologicznym badający ślady zapachowe. Specjalizacji psów jest oczywiście więcej.
Pomimo rozwoju technologii i coraz powszechniejszym dostępie do nowych rozwiązań technicznych, psy są niezastąpione w wykonywaniu tych trudnych zadań! Wielokrotnie uratowały życie ludzkie. Pomogły przy rozwiązaniu spraw kryminalnych szukając przestępców albo ukrytych przedmiotów lub szczątków, a także zapewniły bezpieczeństwo podczas imprez masowych i miejsc, gdzie są duże skupiska ludzi. Zwykle są bardzo doceniane, zarówno przez funkcjonariuszy, jak i przez obywateli.
Pieskie życie? Zakątek Weteranów
Skoro XXI wiek ma być czasem zwierząt, warto pomyśleć także o rozwiązaniach systemowych, które pomogą wspierać zwierzęta po służbie. No właśnie, co dzieje się ze zwierzętami na emeryturze? Niestety, nie dostają wtedy wsparcia finansowego ze służby mundurowej, w której działały. Zwykle przewodnik psa stara się go przygarnąć albo zapewnić mu dobre miejsce na spokojną starość. Niektóre zwierzęta po służbie mają szczęście, jak koń Don Camillo. Jego jeździec przeszedł na policyjną emeryturę i zbudował dla niego stajnię! Przepiękne miejsce!! Ale nie zawsze losy zwierząt po służbie toczą się pomyślnie.Jest takie miejsce w Polsce, gdzie ludzie o wielkim sercu stworzyli miejsce dla psich i końskich emerytów ze służb mundurowych, które nie mają się gdzie podziać. Zakątek Weteranów, bo to o nim mowa, znajduje się pod Poznaniem. W chwili obecnej znajdują się tam 3 psy i 4 konie. Miałam okazję spotkać konia o wdzięcznym imieniu Delfin parę lat temu, kiedy patrolował wraz z koniem Elbrusem plaże w okolicach Dąbek. Wspaniałe konie! Dziś Delfin potrzebuje naszego wsparcia. Warto wspierać taką inicjatywę, bo jako obywatele wszyscy korzystaliśmy z pracy zwierząt na służbie.
O ile zwykle wzruszamy się widokiem szczeniąt, to nie zawsze stare psy trafiają do naszych serc i do naszej kieszeni. I nie zawsze znajdzie się ktoś, kto przygarnie starego psa. Także w tym obszarze liczymy na zmiany społeczne, i na to, że będzie więcej adopcji starszych psów. Ich opiekunowie chcą im zapewnić godną starość.
O autorce
dr Joanna Stojer-Polańska – kryminalistyk. Bada ciemną liczbę przestępstw – wykroczeń, które nie są objęte przez statystyki kryminalne wskutek nieujawnienia ich przez organy ścigania. Zajmuje się analizą przypadków zgonów, przy których możliwe są różne wersje śledcze: zabójstwo, samobójstwo lub nieszczęśliwy wypadek. W ramach konkursu eNgage Fundacji na rzecz Nauki Polskiej realizowała projekt „Kryminalistyka, czyli rzecz o szukaniu śladów oraz zwierzętach na służbie”. Jest współautorką interdyscyplinarnej publikacji „Samobójstwa. Stare problemy. Nowe rozwiązania” (2013). Na katowickim wydziale Uniwersytetu SWPS prowadzi zajęcia poświęcone aspektom kryminologicznym i kryminalistcznym ciemnej liczby przestępstw.
Na ulicy, w szkole, na uniwersytecie. W parlamencie, w sporcie i na scenie. Z parasolką, bez parasolki, z dzieckiem w chuście, w wózku, bez dziecka. Jest nas pełno. Nas – kobiet. Dzięki niezłomności sufrażystek dziś żyjemy w nieco innej rzeczywistości, a działania feministek dały przestrzeń dla rozmaitych aktywności kobiet, które chcą angażować się we wspólną sprawę na bardzo różne sposoby. Jak to z feminizmem w czasach popkultury jest? O tym opowie kulturoznawczyni i socjolożka dr Sandra Frydrysiak z Uniwersytetu SWPS.
Czy Beyoncé jest feministką? Czym jest popfeminizm? Co tak naprawdę oznacza dziś bycie feministką i feministą? Co podpowiadają nam kultura, sztuka i nauka? Dlaczego feminizm jest dzisiaj trendy? Na czym polega performatywność płci kulturowo-społecznej? Jaki jest związek pomiędzy płcią, rasą, klasą społeczną a seksualnością? A jaki pomiędzy gender, feminizmem a kapitalizmem? Podczas wykładu przyjrzeliśmy się działaniom, które można uznać za feministyczne, rozważyliśmy neoliberalne uwikłanie mainstreamowego aktywizmu, ale też powtórzyliśmy po krótce historię emancypacji kobiet.
O autorce
dr Sandra Frydrysiak – kulturoznawczyni i socjolożka pracująca naukowo w obszarach new media studies, dance studies oraz gender studies. Adiunktka w Katedrze Kulturoznawstwa SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego w Warszawie. Wykładowczyni m.in. Joint European Master’s Degree in Women’s and Gender Studies: GEMMA na Uniwersytecie Łódzkim. Autorka książki „Taniec w sprzężeniu nauk i technologii. Nowe perspektywy w badaniach tańca” (2017). Trenerka antydyskryminacyjna.
„Hannah Baker popełnia samobójstwo, a jej znajomy dostaje trzynaście nagrań magnetofonowych, na których dziewczyna nagrała powody odebrania sobie życia.” Taki zdawkowy opis serialu „Trzynaście powodów” przeczytamy na jednym z portali filmowych. Nie jest to pierwsza produkcja portretująca samobójstwo, nie najmocniej szokująca, ani też nie najbardziej wyrafinowana artystycznie. Jej wyjątkowości należy upatrywać gdzie indziej – serial ten jest bardzo popularny wśród nastolatków i szeroko komentowany przez psychologów. O PPF, czyli psychologicznej pracy z filmem opowie psycholog dr Agnieszka Skorupa.
PPF – psychologicznej pracy z filmem
Eksperci nie mogą dojść do porozumienia, czy to produkcja nader trafnie odzwierciedlająca zachowanie współczesnej młodzieży, prowokująca do myślenia i skłaniająca młodych ludzi (oraz ich rodziców) do korekty własnego zachowania, czy może niebezpieczna, przedstawiająca samobójstwo jako uzasadnione, niosąca zagrożenie powielenia portretowanego czynu? Warte podkreślenia jest jednak co innego: eksperci debatują, a młodzież w międzyczasie, czy tego chcemy, czy nie, ogląda i dokonuje własnej interpretacji. Wychodząc naprzeciw temu zjawisku, proponujemy wraz z dr. Michałem Brolem konkretną metodę wykorzystania filmu w szeroko rozumianej dydaktyce, profilaktyce i psychoedukacji – psychologiczną pracę z filmem (Brol, Skorupa, 2014).
Co do tego, czy film, w tym również seriale, stanowi powszechną rozrywkę, nie ma raczej wątpliwości. Być może sale kinowe nie przyciągają już widza tak tłumnie, jednak sposobów na odbiór obrazu jest znacznie więcej: od domowych telewizorów po zyskujące coraz większą popularność platformy internetowe. Do widza docierają różne jakościowo treści, które następnie poddaje, mniej lub bardziej świadomie, poznawczej obróbce. Uwzględniając skalę zjawiska, obecnie w publikacjach poświęconych zagadnieniom edukacji medialnej nie zadaje się pytanie „czy” używać mediów w procesie dydaktycznym, ale „jak” to zrobić najrozsądniej (Frania, 2012). Jedną z odpowiedzi na to pytanie jest właśnie psychologiczna praca z filmem (PPF).
PPF najkrócej można opisać jako: „umiejętność takiego projektowania warsztatów psychologicznych, żeby jak najefektywniej zrealizować ich cel, z uwzględnieniem specyfiki grupy odbiorców, wykorzystując jako główne narzędzie warsztatowe film (szczególnie popularny), który stanowi podstawę do zaprojektowania struktury warsztatu” (Skorupa, Brol, 2017).
Dzięki wykorzystaniu filmów popularnych, prowadzący zajęcia z jednej strony sięga po medium znane i lubiane, co zwiększa zainteresowanie uczestników warsztatu omawianym problemem. Z drugiej strony nie neguje faktu, że widz często ogląda filmy uznawane przez krytyków za mało ambitne, za to dla odbiorcy zapewniające rozrywkę i odprężenie, lub umożliwiające przeżycie emocji odległych jego codziennemu doświadczeniu. Z punktu widzenia modelowania zachowania filmy nie są złe, czy dobre, same w sobie – mogą je dopiero takimi uczynić reakcje widza, jego aktywność, jak i działania podejmowane np. przez nauczyciela czy opiekunów (por. Bałutowski, 2010). Podczas zajęć następuje swoista edukacja widza, język filmu zostaje przełożony na język psychologii, a uczestnik uczy się odróżniania zawartych w filmach faktów i mitów dotyczących zjawisk społecznych, czy lepszego rozumienia wpływu artystycznej wizji na tworzenie obrazu siebie i świata. Szczególnie cenne w PPF jest wykorzystanie filmów fabularnych, a nie, dajmy na to, dokumentów o wydźwięku edukacyjnym. Fabuła pozwala dostrzegać uwarunkowania, kontekst, otoczenie, co sprzyja uczeniu się krytycznego myślenia (Bluestone, 2000). Ponadto filmy mogą pozytywnie wpływać na zrozumienie omawianej tematyki zajęć i ułatwiać zmianę postawy, czyli stosowanie psychologicznej teorii poza klasą czy salą zajęć (Kirsh, 1998).
W myśl PPF, uczenie czy modelowanie postaw poprzez film będzie efektywne, jeśli przeżyciom emocjonalnym będą towarzyszyły procesy intelektualne (Okoń, 1968), a edukator będzie świadomy, że skuteczność oddziaływania filmu warunkuje nie tylko on sam, lecz również metodyka jego wykorzystania (Skrzypczak, 1985; Brol, Skorupa, 2017). W myśl PPF „uczestnik zajęć wykonuje „psychologiczną pracę” w rozumieniu zaangażowania nie tylko poznawczego, ale także emocjonalnego podczas warsztatów – te dwa elementy mogą wspierać proces zmiany postaw, a także uczenia się. Prowadzący warsztaty również angażuje się w „psychologiczną pracę” w rozumieniu stosowania metod właściwych projektowaniu zajęć psychologicznych oraz wykazuje postawę charakterystyczną dla psychologów pracujących z grupami” (Skorupa, Brol, 2017).
Więcej informacji, tak teoretycznych, jak aplikacyjnych, na temat PPF znajduje się w trzech książkach, do których lektury serdecznie zachęcam: „Psychologiczna Praca z Filmem” (Brol, Skorupa, 2014), „Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1” (Skorupa, Brol, Paczyńska-Jasińska, 2018) oraz „Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2” (Skorupa, Brol, Paczyńska-Jasińska, 2018). Natomiast dla tych z czytelników, którzy nie są do końca przekonani co do zasadności włączania filmów popularnych do dydaktyki i psychoedukacji, poniżej zostało umieszczone zestawienie przesłanek, które mogą skłonić, jeśli nie do zmiany zdania, to choć do pogłębionej refleksji na ten temat.
13 powodów do zastosowania psychologicznej pracy z filmem
1. „The Avengers” (2012), czyli masowa rozrywka
Filmy zyskujące dużą popularność u młodego widza mogą wydawać się edukatorom niedostatecznym nośnikiem wartości, tak żeby włączyć je do procesu dydaktycznego. Sięgając jednak po produkcje lubiane przez młodzież, można wykorzystać je do pracy warsztatowej na treściach „społecznie pożądanych”. Dla przykładu filmowy świat Marvela może być doskonałym punktem wyjścia do pracy nad postawą codziennego bohaterstwa.
2. „Za niebieskimi drzwiami” (2016), czyli nie film, a co z nim zrobimy
Produkcje wysoko oceniane przez krytyków i chętnie włączane do programów z edukacji filmowej same w sobie mogą nie mieć dostatecznej mocy zmiany postawy widza. Poruszanie tematów trudnych, takich jak strata, rozpad związku, konflikt w rodzinie, wymaga dużych kompetencji prowadzącego, szczególnie z zakresu psychologii, gdyż treści prezentowane na ekranie mogą bezpośrednio odwoływać się do zranień odbiorcy, przez co powodować w nim np. postawy obronne.
3. „300” (2006), czyli edukacja na skróty
Celem filmu fabularnego nie jest wierne odzwierciedlenie rzeczywistości, a raczej ukazanie pewnej wizji artystycznej. Na poziomie racjonalnym zgadzamy się z tym stwierdzeniem, jednocześnie przyjmujmy owe kreacje artystyczne jako zbiór danych na temat otaczającej nas rzeczywistości. Ta binarność ludzkiego umysłu może zostać wykorzystana jako okazja do nauki krytycznego myślenia, dzięki np. konfrontowaniu filmowych przedstawień historii z doniesieniami ze źródeł archeologicznych.
4. „Galerianki” (2009), czyli źródło norm i wartości
Widz, który dopiero kształtuje swój system wartości, sprawdza co jest zachowaniem, które chciałby powielać, a co zupełnie mu nie pasuje, może odnaleźć w filmach emocjonalny drogowskaz. Warto, żeby w swoich poszukiwaniach mógł liczyć nie tylko na sam obraz, który może być różnie interpretowany, ale również na wsparcie kompetentnego prowadzącego i przetestowanie swoich przekonań podczas bezpiecznej pracy warsztatowej.
5. „Przerwana lekcja muzyki” (1999), czyli stereotypizacja
Liczne produkcje nie są wolne od przedstawiania świata i ludzi w sposób stereotypowy. Jednym z bardziej jaskrawych przykładów są portrety osób chorych psychicznie i placówek zajmujących się leczeniem zdrowia psychicznego (a szczególnie stosowanych metod leczenia!). Brak krytycznej refleksji nad zjawiskami przedstawianymi w filmie może nie tylko prowadzić do społecznej legitymizacji stereotypu, ale wręcz do jego behawioralnego przejawu, czyli do dyskryminacji.
6. „Legalna Blondynka” (Legally Blonde, 2001), czyli tworzenie obrazu siebie
Pod wpływem filmowych obrazów wytwarzamy opinie przede wszystkim na temat innych ludzi, szczególnie reprezentujących grupy, z którymi nie mamy na co dzień styczności, ale również na temat samych siebie. O ile spektrum filmowych bohaterów jest szerokie, a w kinematografii jest miejsce na każdą fizjonomię i wszystkie przymioty oraz przywary charakteru, o tyle produkcje mainstreamowe dość jednoznacznie określają wartość człowieka przez pryzmat jego kanonicznie estetycznego wyglądu i znaczących zasobów materialnych.
7. „Jak stracić chłopaka w 10 dni” (2003), czyli edukacja w zakresie relacji interpersonalnych
Jedną z najbardziej istotnych dla młodego widza kwestii jest tworzenie związków intymnych. W przypadku niedoboru w otoczeniu wzorca poprawnej relacji oraz braku osoby znaczącej, z którą o tejże relacji można by otwarcie rozmawiać, naturalnym jest szukanie wsparcia w tym, co najbardziej dostępne, czyli w filmowych obrazach związków. Te niestety przede wszystkim koncentrują się na fazie inicjalnej relacji, nie przygotowując młodzieży do trudów, które pojawiają się w kolejnych etapach relacji. Rola psychologicznej pracy z filmem jest w tym momencie wręcz bezcenna.
8. „Dziewczyna na plusie” (2007), czyli mechanizm autoprzymusu
Nawet te z produkcji, które zostały stworzone w celu profilaktycznym i edukacyjnym pozostawione same sobie mogą wywołać u widza niepożądany społecznie efekt. Szczególnym przypadkiem jest otwarta dyskusja na temat seksualności, a zwłaszcza ukazywanie zażyłości intymnej nastolatków. Młody widz, u którego potrzeby seksualne nie zostały jeszcze rozwinięte, pod wpływem obrazu filmowego może odnieść wrażenie powszechności inicjacji seksualnej w swojej grupie wiekowej i rozważać podjęcie aktywności, która wcześniej nie była w jego polu zainteresowania.
9. „Pulp Fiction” (1994), czyli modelowanie postaw
Ryzyko powielania prezentowanych na ekranie zachowań wzrasta, gdy bohater, który dokonuje danych czynów, jest atrakcyjny dla widza. Dotyczy to np. stosowania używek takich jak alkohol czy narkotyki, ale przede wszystkim palenia wyrobów tytoniowych. Fakt ten doskonale wykorzystują koncerny tytoniowe, lokując w filmach papierosy, stanowiące atrybut głównych bohaterów. Co ciekawe, okazuje się, że nastolatkowie oglądający sceny palenia 2,5 razy częściej sięgają po papierosy niż ich rówieśnicy nie oglądający takich scen (Heydari i in., 2015).
10. „Jak wytresować smoka” (How to Train Your Dragon, 2010), czyli agresja
Kwestią prawdopodobnie najszerzej dyskutowaną w kontekście wpływu filmu na nastoletniego widza jest modelowanie agresji. Związek między scenami przemocy a przemocowym zachowaniem nie jest jednak tak prosty jak początkowo sądzono – powielanie agresywnych zachowań zależy przede wszystkim od wpływu środowiska i cech samego widza. Charakterystyki dzieła również nie pozostają bez znaczenia. Prawdopodobieństwo popełnienia aktu przemocy pod wpływem obrazu filmowego jest mniejsze, gdy sprawca czynu np. zostaje ukarany, nie jest dla widza najbardziej atrakcyjnym bohaterem, albo pokazane są konsekwencje podjętego zachowania. Należy mieć na uwadze (m.in.) te kryteria, wybierając film do psychologicznej pracy warsztatowej. Więcej na ten temat można przeczytać w rozdziale Skorupa, A., Brol, M. (2017). Idea psychologicznej pracy z filmem na przykładzie filmu animowanego „Jak wytresować smoka”. W: A. Ogonowska (red.), Kino, film, psychologia. Kraków: Wydawnictwo Edukacyjne.
11. „Dexter” (2006-2013), czyli agresja w odcinkach
Przypadek wart uwagi stanowią seriale, czyli upraszczając, filmy w odcinkach. Trud psychologicznej pracy z tą formą kinematograficzną polega na fragmentaryczności ukazywanych widzowi obrazów. Łuk przemiany serialowego bohatera rozłożony jest na kilka odcinków, a nawet sezonów, co utrudnia poznanie pełnej motywacji postaci. Na różnych etapach ekspozycja może sprzyjać lub nie modelowaniu zachowań społecznie pożądanych. Seriale stanowią szczególne wyzwanie w psychologicznej pracy z filmem.
12. „Mroczny rycerz” (The Dark Knight, 2008), czyli utożsamianie się z czarnym charakterem
Jednym z mechanizmów najsilniej wpływających na powielanie ukazanych na ekranie zachowań jest utożsamienie się widza z bohaterem. Osoba prowadząca warsztat powinna poprzez zastosowanie różnych struktur ćwiczeniowych ustalić, kto był dla młodego odbiorcy najbardziej interesującą postacią. Wbrew intencjom edukatorów, a i może samych twórców filmowych, nie zawsze tzw. pozytywny charakter staje się tym najbardziej atrakcyjnym dla widza.
13. „Trzynaście powodów” (Thirteen Reasons Why, 2017-w trakcie), czyli autoagresja
Zamykając listę powodów, dla których warto rozważyć prowadzenie warsztatów z zastosowaniem psychologicznej pracy z filmem, wróćmy na początek, czyli do „Trzynastu powodów”. Samobójstwo stanowi temat zajęć wymagający od prowadzącego szczególnej uważności i bardzo dobrego zorientowania w tematyce suicydologicznej. Unikanie poruszania tego tematu z młodzieżą może nakładać na zagadnienie dodatkowe tabu, które utrudnia radzenie sobie np. z samobójczą śmiercią najbliższych. Nieumiejętne zaś omawianie skłonności autodestrukcyjnych może spowodować niezdrową fascynację śmiercią, ukazywać śmierć jako jedyny sposób rozwiązania lub wręcz prowadzić do tzw. efektu Wertera. Kwestie te poruszone zostają w kolejnym odcinku specjalnym pt. „Nic nie dzieje się bez przyczyny” (Beyond the Reasons), który towarzyszy drugiemu sezonowi serialu. Na tym przykładzie widać chyba najlepiej, jak trudnym i zarazem jak wartościowym może być odpowiednie poprowadzenie zajęć z wykorzystaniem filmu.
O autorce
dr Agnieszka Skorupa – psycholog, pracuje w Instytucie Psychologii na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Naukowo zajmuje się szeroko rozumianymi różnicami indywidualnymi, a szczególnie zachowaniem człowieka w sytuacjach skrajnych i ekstremalnych. Jej praca doktorska dotyczyła adaptacji człowieka do warunków izolacji polarnej. Obok analizy sytuacji ekstremalnych jej wielka pasję stanowi dydaktyka psychologii poprzez film. Od ponad dziesięciu lat prowadzi różnorodne warsztaty skierowane do młodzieży i dorosłych. Wraz z Michałem Brolem opracowała autorski program psychologicznej pracy z filmem, który realizowany jest jako fakultet na kierunku psychologia. W myśli idei PPF prowadzone są również różnorodne zajęcia pozauniwersyteckie. Współredaktorka podręcznika „Psychologiczna Praca z Filmem”, książek „Film w edukacji i profilaktyce” i „Film w terapii i rozwoju” oraz publikacji „Człowiek wobec gór”. Przewodnicząca Komitetu Naukowego konferencji z cyklu „Filmowe Psycho-Tropy”, pomysłodawczyni i współautorka programu profilaktyki HIV/AIDS realizowanego na terenie województwa śląskiego. Członek Z-Teamu, wraz z którym wdraża w Polsce program Heroic Imagination Project (HIP).
Przypisy
1Bałutowski, D. (2010). Jak oglądać filmy z młodzieżą. Warszawa: Fraszka Edukacyjna.
2Bluestone, C. (2000). Feature films as a teaching tool. College Teaching, 48, 141-146.
3Brol, M., Skorupa, A. (2014). Psychologiczna praca z filmem. Katowice: Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego.
4Brol, M., Skorupa, A. (2017). Psychologiczna praca z filmem "W głowie się nie mieści" (Inside Out). Studia de Cultura, nr 2.
5Frania, M. (2012), Wybrane dylematy współczesnej edukacji w kontekście „zmediatyzowanej rzeczywistości”. Colloquium Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych AMW. Nr 3. Gdynia, s. 81-94.
6Kirsh, S., J. (1998), Using Animated Films to Teach Social and Personality Development, Teaching of psychology, vol. 25, No.1, s. 49-50.
7Okoń, W. (1968). Środki dydaktyczne i ich unowocześnienie. „Dydaktyka Szkoły Wyższej”, nr 1, s. 13—33.
8Skorupa, A., Brol, M. (2017). Idea psychologicznej pracy z filmem na przykładzie filmu animowanego „Jak wytresować smoka”. W: Agnieszka Ogonowska (red.), Kino, film, psychologia. Kraków: Wydawnictwo Edukacyjne.
9Skorupa, A., Brol, M., Paczyńska-Jasińska, P. (red.) (2018). Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1. Warszawa: Difin.
10Skorupa, A., Brol, M., Paczyńska-Jasińska, P. (red.) (2018). Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2. Warszawa: Difin.
11Skrzypczak, J. (1985), Film dydaktyczny w szkole wyższej. Zarys teorii, metodyka stosowania i technika realizacji. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN.
Sztuka rozmaicie obchodzi się i obchodziła z tematem kobiecości. Kobiety przedstawiane są adekwatnie do epoki – czasem występują w roli subtelnych, efemerycznych nimf po to, by zaraz objawić się nam jako silne i przebiegłe hetery, żądne władzy i zemsty. Pewne jest, że mówienie o dwóch twarzach kobiecości w sztuce to niedocenienie istoty kobiecości. Tych twarzy są miliony. O różnych obliczach kobiet w sztuce opowie historyk sztuki prof. Jerzy Miziołek, wykładowca z Uniwersytetu SWPS.
Siła kobiet w sztuce
Łagodna, subtelna istota. Wrażliwa i dobroduszna. Czy rzeczywiście kobiety są tak delikatne, jak pozornie się wydaje? Ze sztuki wielu epok wyłania się obraz kobiety, która z kruchością ma niewiele wspólnego, a wewnętrznej siły mógłby jej pozazdrościć niejeden heros.
Wiele z nich potrafiło się okrutnie zemścić na niezbyt wiernym kochanku lub spłatać okrutnego figla. Według legendy Febila obiecała ugościć Wergiliusza, kazała mu dostać się do jej pokoju w koszu zawieszonym na linie, a potem odprawiła go z kwitkiem, nie szczędząc mu szyderstw. Z kolei Kampaspe miała dosiąść samego Arystotelesa niczym rumaka, obiecując mu słodkie pocałunki, których w rzeczywistości nie posmakował. Ale były też kobiety tak cnotliwe jak Lukrecja, rzymska heroina, która po gwałcie przez syna Tarkwiniusza Pysznego, chcąc ratować honor swój i męża, popełniła samobójstwo.
Wszystkie te postacie i kilka innych, o których będzie mowa w wykładzie, miały silne charaktery, była w nich moc i wewnętrzna siła pozwalająca na radzenie sobie z przeciwnościami losu. Co jeszcze powinniśmy wiedzieć o kobietach, które tworzą nasz kanon kulturowy?
O autorze
prof. Jerzy Miziołek – wykładowca Uniwersytetu SWPS i Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował historię sztuki i archeologię śródziemnomorską na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz w Pontificio Istituto di Archeologia Cristiana w Rzymie. Stypendysta m.in. The Getty Research Institute, Center for Advanced Study in the Visual Arts w Waszyngtonie, Instytutu Warburga w Londynie oraz Harvard University Center for Italian Renaissance Studies i Kunsthistorishes Institut we Florencji. Prowadzi interdyscyplinarne badania nad sztuką europejską. Współtwórca kilku filmów dokumentalnych, w których zostały zastosowane nowe technologie, m.in. 3D Studio Max 2009″; jeden z nich „Chopin wśród artystów i uczonych” doczekał się angielskiej i francuskiej wersji językowej. Autor przeszło stu pięćdziesięciu artykułów i dziewięciu książek.
Protesty społeczne mają długą tradycję i zawsze łączą się z jakimś rodzajem sprzeciwu, społecznej niezgody na działania władzy. Występują w różnym natężeniu i przybierają rozmaite formy. Trudno jest przewidzieć ich rezultat, pewne jest, że wprowadzają element chaosu, z którego najczęściej wyłania się nowy ład. Co protesty mówią o społeczeństwie? O tym opowie socjolog dr hab. Michał Wenzel, prof. Uniwersytetu SWPS.
Protesty społeczne mają w Polsce bogatą tradycję. PRL znacząco odróżniała się od pozostałych państw bloku wschodniego: społeczeństwo miało realny wpływ na władzę, protesty doprowadzały do zmiany ekip rządzących i polityki władz. Umiejętność mobilizacji, samoorganizacji została w społeczeństwie. W czasie transformacji ustrojowej były to często działania chaotyczne – mimo to protestujący wiele zmienili w przebiegu reform. Później punkt ciężkości przeniósł się na sprawy pozaekonomiczne – wolność, rządy prawa, prawa różnych grup społecznych (Czarny Protest, marsze KOD, protesty pod sądami). Wtedy i teraz – społeczeństwo nie jest bierne. Protesty zawsze są kontrowersyjne – ale nie pozwalają przejść obojętnie wobec zła.
O autorze
dr hab. Michał Wenzel, prof. Uniwersytetu SWPS – socjolog specjalizujący się w sondażach opinii publicznej i metodologii badań społecznych. Poprzednio był zatrudniony w CBOS, na Uniwersytecie Oksfordzkim oraz w administracji europejskiej. Odbył staże badawcze w Instytucie Maksa Plancka w Kolonii i w University of Michigan. Członek zespołu badawczego Demokratycznego Audytu Polski, działającego przy Centrum Studiów nad Demokracją Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Interesuje się protestami społecznymi i ich rolą w kształtowaniu polityki państwa. Wykładowca Uniwersytetu SWPS.
Film jest elementem aktywnym i działającym, który może pobudzić do zmiany sposobu myślenia oraz do działania zarówno w procesie jego tworzenia, jak i odbioru. Sam proces kreacji dzieła filmowego może stać się istotnym wyznacznikiem jego wartości. Poprzez praktyczno-terapeutyczną celowość działań, może zyskać swój unikalny wymiar, wpisując się w kontekst sztuki działającej na korzyść jej uczestnika. Film, stając się pretekstem do podjęcia rozmowy, umożliwia samopoznanie, uczy jak interpretować i nadawać sensy, jak komunikować się zachowując bezpieczny dystans. O terapeutycznej roli filmu opowie dr Iwona Morozow.
Terapeutyczna rola filmu
Terapia sztuką, czy tzw. arterapia, w swych rozmaitych odmianach jest dość powszechnie stosowaną formą terapii uzupełniającej, ukierunkowanej na samorozwój jednostki. W jej obrębie można odnaleźć jedną z jej odmian, określanych jako filmoterapię lub kinoterapię. Filmoterapia, jak wskazywała Małgorzata Kozubek w książce o tym samym tytule, umożliwia badanie swoich problemów, zwiększenie umiejętności samozrozumienia i rozwijanie refleksyjności, otwierając tym samym szersze pole wyborów zarówno w kwestii zachowań jak i reakcji emocjonalnych. Rola filmu w tym procesie to forma aktywatora tych wszystkich procesów, asumpt do podjęcia rozmowy z pacjentem, wspólnej interpretacji, poszukiwania i nadawania sensów Tak określona filmoterapia przybiera rozmaite formy, w zależności od potrzeb pacjenta. Może stać się rodzajem resocjalizacji, terapii ogólnorozwojowej, pełniąc rolę profilaktyczną lub wychowawczą.
Jak wskazywała Małgorzata Kozubek, dla niektórych twórców kino przybiera formę osobistej terapii, pozwalając stawić czoło temu, czego się boimy dzięki filmowemu, zwierciadlanemu odbiciu. Niejako na potwierdzenie tej tezy przytoczony zostaje „Tarnation” Johnattana Caouette’a, w którym pokazane jest 19 lat z życia filmowca wyznającego, iż kino to nie tylko pasja, ale sposób na radzenie sobie z rzeczywistością. Caouette stwierdził: kamera była dla mnie rodzajem broni, która pomagała mi kontrolować otoczenie, ale także bronić się przed nim i odciąć się od otaczających mnie okropieństw. Odkąd pamiętam, zawsze chciałem kręcić filmy, a robienie tego z pewnością uratowało mi życie.
I „bezdomnych” uczestników produkcji
W podobnym kontekście o filmie wypowiada się Dariusz Dobrowolski – pomysłodawca i założyciel wrocławskiego zespołu filmowego Cinema Albert Production – podkreślając to, w jaki sposób kino zmieniło życie osób, biorących udział w projekcie, pozwalając zyskać o wiele więcej, niż satysfakcję z tworzenia samej sztuki dla sztuki: […] w tych naszych filmach, produkcjach, spotkaniach […] głównie chodzi o to, żeby przynajmniej spróbować, żeby poszukać jakiejś drogi, żeby odnaleźć jakby na nowo, poukładać te sprawy, które kiedyś się przekreśliło, poodnawiać kontakty, przynajmniej z dziećmi […]. No i to się udaje. Praktycznie przy każdym filmie, ktoś odnajduje tą swoją cząstkę.
Gdyby nie swoiście performatywny wymiar twórczości wrocławskiej grupy filmowej Cinema Albert Production (powstałej w schronisku dla bezdomnych mężczyzn, która na swoim koncie ma już osiem realizacji), ich filmy można by było wrzucić na półkę razem z innymi, nieprofesjonalnymi obrazami, przypinając im łatkę produkcji offowych, tworzonych przez amatorów z pasją i nieraz marzeniem otarcia się o panteon polskiej fabryki snów. Przeprowadzając analizę natomiast, uczciwie należałoby przyznać, iż te filmy są czasem aż nazbyt naiwne, niedoskonałe technicznie, z których bije zbyt duży sentymentalizm i dosłowność. O zespole filmowym Cinema Albert „nie można [na szczęście] mówić w sposób nudny”. Grupa jest bowiem zjawiskiem wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju. Osobliwością, która zwraca na siebie uwagę nie perfekcyjnością swoich realizacji, a pomysłowością i nowatorstwem w sposobie podchodzenia do bezdomności, wynikającym ze stworzonej im za pomocą medium szansy na samoreprezentację poprzez opowiadanie o problemach dla siebie istotnych (alkoholizm i inne nałogi, strata, marginalizacja, samotność, bezrobocie, choroba, wykluczenie, depresja); samoreprezentacji umożliwiającej wyjątkową formę socjalizacji.
Oddanie głosu dotychczasowym podmiotom stało się u nich możliwe dzięki współpracującemu modelowi tworzenia filmów. Mieszkańcy schroniska, wspierani przez profesjonalistów i opiekunów, uczestniczą w tworzeniu filmów na każdym etapie, które stają się w ten sposób efektem interpersonalnej, międzyśrodowiskowej dynamiki. Bezdomni są aktorami, scenografami, kostiumografami, charakteryzatorami, operatorami kamery, pomocnikami na planie ale przede wszystkim współautorami scenariuszy i zawartych w nich dialogów. Oglądane obrazy natomiast, w efekcie, wywołują poczucie wglądu w rzeczywistość bliską i zaskakująco odległą, proponując podróż po codzienności bezdomnych. Tematem jest sam człowiek – podmiot i komunikat, który poprzez swą narrację przybliża nam świat odbity w zwierciadle, o którym tak niewiele wiemy. Wraz z bohaterami wędrujemy wrocławskimi ulicami, oglądając znajome przestrzenie z perspektywy wykluczonego. Docieramy również do niezauważanych na co dzień zakamarków, które w ich punktu widzenia zmieniają swój wymiar, stając się miejscem wytchnienia i czasem jedynym świadkiem codziennych dramatów. Z dala od ludzkich oczu, wykluczony egzystuje na granicy człowieczeństwa, skazany na ciągłą obserwację świata, w którym nie tak dawno uczestniczył.
Spowiedź do kamery
To co jednak istotne w przywołanym na początku kontekście terapeutycznym, to korzyść płynąca z pracy nad obrazem. Proces, w którym – dzięki inscenizacji – wykluczony zachowuje dystans, mogąc jednocześnie wypowiedzieć się o sobie, dla siebie, przemawiając własnym „głosem” i snując własne opowieści. Spowiedzi dokonywane na ekranie, hipnotyczne powracanie do przeszłości, do nałogów i egzystowania w dzikiej bezdomności, niosą ze sobą wartość katarktyczną, a także stanowią zapis ogólnej refleksji, co doskonale podkreśla terapeutyczny wymiar pracy na planie. Improwizowane rozmowy zaskakują otwartością i odwagą, wyznaniami wypowiadanymi wprost do kamery, która w ten sposób staje się świadkiem publicznych deklaracji zmiany i próśb o przebaczenie. Atutem jest również poczucie sprawowania kontroli nad własną tożsamością, umożliwiającą im stworzenie innego, od dominującego wizerunku osoby bezdomnej, a dzięki ciągłemu dostępowi do medium również możliwość na renegocjację własnej tożsamości, której zmianę można zaobserwować u członków grupy w ramach kolejnych obrazów.
Oczywiście sam film jest tutaj zaledwie jednym z elementów. Ma wspomóc, utwierdzić, lecz czasami i zainicjować proces zmian. Bezdomni są i muszą być jednak w razie potrzeby wspierani przez terapeutę, który rozmawia z nimi na temat odczuć związanych z odgrywania np. pijanego na planie, dlatego działalność Cinema Albert Production obejmuje cały szereg aktywności mających służyć osobom zaangażowanym w projekt, oferujących im wsparcie psychologiczne i emocjonalne. Nie bez znaczenia jest również kształt relacji panujących wśród osób zaangażowanych w projekt – horyzontalny, przyjacielski, współpracujący, rzeczywiście pozwalający na porzucenie myślenia o sobie, jako o kimś gorszym, kimś „spoza”. Istotne jest aby w tym miejscu również podkreślić, iż nie na każdego tak skonstruowana forma terapii rzeczywiście oddziałuje. Zespół niechętnie mówi o porażkach, które jedynie potwierdzają brak uniwersalności metody.
Szansa na refleksję i zmianę
Dariusz Dobrowolski mówi, że typowe oblicze bezdomnego jest: brudne, zapijaczone, zdegradowane do granic wytrzymałości, opuchnięte, oplute i wyśmiane, cel to zamienić je na te, bardziej ludzkie. Nieżyjącemu już przyjacielowi Darka, byłemu podopiecznemu schroniska – Michałowi – którego los stał się impulsem do chwycenia za kamerę, udało się trafnie dokończyć myśl: trzeba to zmieniać, tak jak my się zmieniamy, naprawiamy nasze życie i wychodzimy na prostą. Zaskakująco to film stał się najważniejszym ćwiczeniem na drodze zmiany szablonów, przełamania bariery (samo)wykluczenia, umożliwiającego dla wielu rozpoczęcie dialogu i procesów służących określaniu własnych priorytetów.
Kiedy w 1997 roku w schronisku powstał „Klub interesującego filmu” (wyświetlający specjalnie dobrane dla podopiecznych filmy) nikt nie przypuszczał, że przygoda z „najważniejszą ze sztuk” będzie trwała tak długo, a nawet doczeka się praktycznego wymiaru jej kontynuacji. Dyskusje przestały wystarczać, nieruchome fotografie nie posiadały dostatecznej mocy, a teatr nie byłby w stanie spełnić projektowanych wymagań. Taśma początkowo rejestrująca jedynie wygłupy, dająca świadectwo istnienia, okazała się być doskonałym sprzymierzeńcem. Sytuację wspomógł przede wszystkim dzisiejszy, wielowymiarowy status filmu i jego opiniotwórczy potencjał. Współczesny, egalitarny format dostępu do medium, jego swoista amatoryzacja, a także istniejące drogi na dotarcie do odbiorcy właściwie bez posiadania budżetu, upowszechniły w nim zaś głos „oddolny”, odbijający wielogłosowość istniejących narracji, a tym samym jego społeczne znaczenie.
Efekt choć niedoskonały, wzbudza zainteresowanie; dla jednych jest dowodem na konieczność upowszechnienia antropologicznej perspektywy, promującej udzielanie głosu tym, którzy dotychczas byli przede wszystkim reprezentowani. Dla drugich to okazja do spotkania z innością; dla uwikłanych natomiast film jest kozetką, która oferuje bezpieczną możliwość zmierzenia się z własną przeszłością.
O autorce
dr Iwona Morozow – wykładowca na kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna we wrocławskiej filii Uniwersytetu SWPS. Zajmuje się szeroko pojętą antropologią i ekonomią kina, antropologią wizualną oraz mediów. Interesuje ją szczególnie kontekst produkcyjny, dystrybucyjny oraz promocyjny dzieła filmowego, teoria i praktyka wykorzystywania metod etnograficznych w badaniach filmu, także współczesne kino i kultura filmowa.
Kto chociaż raz nie chciał zostać superbohaterem lub superbohaterką ręka do góry? Pragnienie bycia kimś lepszym wpisane jest w rozdziały wielkiej księgi ludzkości i z historii właśnie wiemy najlepiej, jakie to pragnienie wydało i wydaje plony. Czasem ikarowy lot, czasem piękne zwycięstwo dla dobra ogółu, a czasem zguba dla świata. Stan Lee, który w latach 1942-45 służył w US Army Signal Corps, doskonale diagnozował marzenia swoich kolegów z frontu, którzy w snach o potędze fantazjowali na temat nadprzyrodzonych mocy w walce ze złem. Po wojnie wydarzenia na arenie światowej zasadniczo te fantazmaty podtrzymywały, a i dziś nie braknie do ich podtrzymywania argumentów. Czy jednak wraz ze śmiercią twórcy Marvela nastąpi koniec epoki komiksowych bohaterów, czy przeciwnie – dzieło Lee będzie żyło w oderwaniu od twórcy? Komentarza na ten temat udzieli dr Emma Oki, filolożka i kulturoznawczyni z Uniwersytetu SWPS.
Supertalent w dobrych rękach
Bohaterów Stana Lee cechowały supermoce, jego samego – supertalent. Szybko odkryty i jeszcze szybciej doceniony – zaczął swoje pierwsze sukcesy osiągać przed wojną. Podczas II wojny światowej wykorzystał swoje pisarskie umiejętności i tworzył instrukcje filmów szkoleniowych oraz propagandowych. Po jej zakończeniu wrócił do wydawnictwa, w którym stawiał pierwsze kroki. Na początku lat 60., kiedy był niemal zdecydowany, że chce zakończyć swoją karierę w świecie komiksu, otrzymał polecenie od szefa, by stworzyć drużynę superbohaterów, która będzie konkurencją dla „Justice League off America” (DC Comics). I stało się. Powstała „Fantastyczna czwórka”, których problemy nie były całkowicie odrealnione, a ich tożsamość w stworzonym uniwersum skrzętnie pochowana. Stan Lee przekroczył pewne schematy obowiązujące w gatunku i eksperyment się udał.
Marvel rzeczywistością podszyty
Sukcesy Stana Lee szły już nierozerwalnie w parze z sukcesami wydawnictwa, które pod zmienioną nazwą – Marvel Comics – budowało coraz silniejszą pozycję na rynku. Uczłowieczenie bohaterów opłaciło się jego demiurgowi, a sukcesy kolejnych kreacji: Hulk, Iron Man, Thor, X-Men, Daredevil, Doctor Strange i najpopularniejszy super heros z uniwersum Marvela – Spider-Man wysunęły go na czołówkę twórców komiksów. Stan Lee uznał w pewnym momencie, że komiks, za który chwytają młodzi ludzie, może okazać się tubą dla propagowania zdrowych nawyków albo inaczej – unikania złych. Nie bał się więc zaangażować np. w walkę z narkotykami. Dlatego też w jednym z odcinków o Spider-Manie zamieścił historię kolegi Petera Parkera uzależnionego od tabletek.
Ikona popkultury, czyli the incredible Stan Lee
Działania podejmowane przez Stana Lee i jemu i wydawnictwu przyniosły wielką popularność. Na tyle dużą, że twórca Hulka i Spider-Mana mógł przede wszystkim stać się twarzą firmy i reklamować markę. Robił to jak zwykle – po mistrzowsku. Pojawiał się w epizodycznych rolach komiksowych filmów, zapewniając sobie tym samym wieczne życie. Dla miłośników gatunku i fanów filmowych ekranizacji wystąpienia Stana Lee w filmach były jedyną pewną rzeczą, jaka ich czekała podczas seansu. Z pewnością jego śmierć oznacza koniec pewnej ery. Czy wieszczy ona początek nowej?
Komentarz dr Emmy Oki z Uniwersytetu SWPS
Fani komiksu superbohaterskiego często dzielą się na zwolenników DC lub Marvela, spierając się o atrakcyjność czy oryginalność danych postaci i serii. Bez względu na osobiste preferencje czytelników wiadomość o śmierci Stana Lee niewątpliwie poruszyła niejednego z nich, albowiem odszedł jeden z najbardziej wpływowych twórców gatunku. Nieprzesadne jest twierdzenie, że Lee był geniuszem swoich czasów. Potrafił przemówić do masowego odbiorcy poprzez swoich superbohaterów, którym nadawał bardziej ludzki charakter. Postacie, które (współ)tworzył (m.in. z Jackiem Kirbym i Stevem Ditko) były bliższe zwykłym ludziom z uwagi na ich bogate życie wewnętrzne. Trzymając w ręku Marvelowski komiks, czytelnicy byli świadkami zmagań superbohaterów, nie tylko z niebezpiecznymi złoczyńcami, lecz także z własnymi życiowymi problemami, co czyniło lekturę bardziej wciągającym doświadczeniem. Miejsce akcji również miało znaczenie. Zamiast toczyć się w zupełnie innym świecie, wiele komiksów Marvelowskich osadzono w realiach Nowego Jorku. Co więcej, miasto to nie jest jedynie tłem poczynań zamieszkujących ich bohaterów. Jest również żywym organizmem, który zmienia się wraz z upływem czasu. Rok 2018 przejdzie do pamięci jako szczególny rok, albowiem w rocznicę 80. urodzin Supermana odeszli nie tylko Stan Lee, lecz również Steve Ditko. Niewątpliwie zakończył się pewien etap w historii komiksu i tym samym otworzył się nowy. Nowe przygody superbohaterskie nadal będą się pojawiać i odzwierciedlać czasy, w których ich stworzono.
O komentatorce
dr Emma Oki – filolożka i kulturoznawczyni, wykładowczyni w Katedrze Anglistyki Uniwersytetu SWPS. Prowadzi zajęcia praktyczne oraz konwersatoria. Zajmuje się kulturą popularną i literaturą graficzną. Interesuje się przede wszystkim komiksem kobiecym oraz komiksem wielokulturowym.
Filmy bywają skomplikowane, trudne, artystyczne, mogą prezentować różne gatunki. Jedne bardziej łączą, drugie potrafią dzielić. Do tego pierwszego worka można wrzucić filmy świąteczne. Dlaczego tak się dzieje, że częściej łączą? Na czym polega fenomen kina świątecznego? Wreszcie – co wybrać, w zalewie propozycji oferowanej przez X muzę? O tym, że kino świąteczne to swoisty paradygmat relacji międzyludzkich opowie Patrycja Paczyńska-Jasińska, socjolożka i kulturoznawczyni. Zaproponuje subiektywny rankig pięciu filmów, z kategorii „must see” w nadchodzące święta.
Król jest tylko jeden
Niekwestionowanym królem, „przed którym zasiadają” miliony Polaków rocznie jest „Kevin sam w domu”. Komedia w reżyserii Chrisa Columbusa, mimo że swoją pełnoletność osiągnęła 10 lat temu, nieprzerwanie cieszy się zainteresowaniem widzów. W przedświątecznej gonitwie, filmy christmasowe powstają jak grzyby po deszczu. Co jest ich fenomenem? Pozwalają na chwilę oderwać się od szarej rzeczywistości i wywołują często skrajne emocje. Kontinuum zmysłowo-intelektualno-uczuciowe podczas oglądania filmów ma w sobie nieodkryte tajemnice i warto o nich dyskutować. Warto też zaznaczyć, że wachlarz gatunkowy filmów świątecznych/ ze świętami w tle jest w zasadzie pełny. Mamy bożonarodzeniowe animacje z „Expresem polarnym” na czele, filmy kryminalne jak „Szklana pułapka” czy filmy obyczajowe w rodzaju „The Family Man”.
„Przesłanie, jakie płynie ze wszystkich bez wyjątku filmów bożonarodzeniowych, jest takie samo: żyjemy na najlepszym ze światów, który tylko czasem wypada z kolein. Ale wszystko da się naprawić, bo nawet w najgorszym draniu drzemie dobro, a każde złamane serce da się wyleczyć, choćby jego właściciela spotkała najgorsza tragedia. Cóż, wiemy doskonale, że życie wygląda zupełnie inaczej, ale ten świąteczny kicz mimo wszystko na nas działa. Prawdopodobnie dlatego, że dostarcza nam tego, co naszym przodkom oferowała religia. Przekonuje, że istnieje wyższy porządek czy, jak kto woli, transcendencja, dzięki czemu nasze życie ma sens. Tak właśnie wygląda „Odwet sacrum w kulturze świeckiej”, jak określił ów proces w tytule eseju Leszek Kołakowski. Filozof dowodził, że to sacrum pozwala nam „zaakceptować życie i zaakceptować je zarazem jako porażkę”. Zaś kiedy z kultury znika sens sakralny, znika sens w ogóle. A że sacrum może przyjmować formę kiczu à la Hollywood (choćby nawet produkowanego w Polsce jak „Listy do M.” czy w Anglii jak „To właśnie miłość”)? Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nie jest to bardzo zaskakujące."1
Obcowanie z filmem wzbogaca obszar naszych doświadczeń, pozwala przeżyć sytuacje, które wykraczają poza znany nam obszar rzeczywistości. To poszerza granice naszego wewnętrznego świata. Mam cichą nadzieję, że poniższe pięć tytułów, pozwoli na chwilę zrozumieć i zastanowić się czym tak naprawdę kierujemy się w życiu.
Obywatel Kane
Święta Bożego Narodzenia to wyjątkowy czas. Czas, który powinniśmy spędzać z najbliższymi przy wspólnym stole i cieszyć się chwilą. A co jeżeli jesteśmy samotni na własne życzenie? Film „Obywatel Kane” z całą pewnością można określić jako najbardziej legendarny film w historii kina. Magnum opus Orsona Welessa z 1941 roku. Publiczność nie od razu go zrozumiała, a w USA wręcz ten film zwalczano. W Europie doceniono dopiero po II wojnie światowej.
Film opowiada o postaci Charlesa Fostera Kane`a, którego zagrał sam reżyser, ostentacyjnie inspirowanej legendą mediów, jaką był magnat prasowy i radiowy William Randolph Hearst, właściciel rozległego imperium. Życie bohatera poznajemy w retrospekcjach: jego dorastanie w biedzie, błyskotliwą karierę w imię ideałów służby publicznej, a w końcu rosnącą megalomanię i zamknięcie się w przepychu pałacu Xanadu.
Po pierwszej sekwencji, która wprowadza nas do rezydencji, wzniesionej po to, aby ukoronować swoje marzenia o wielkości, widzimy Kane'a na łożu śmierci. Konając, upuszcza szklaną kulę, w której znajduje się mały wiejski domek, i wypowiada tajemnicze słowo „Różyczka”. Widzowie, którzy znają film od razu skojarzą słowa z okresem świątecznym, tym którzy nie widzieli monumentalnego dzieła nie będę zdradzać fabuły. Słowo „Różyczka” jest istotnym tropem i skłania dziennikarzy do głębszego zbadania życia Kane`a.
Życie naszego bohatera było pełne ogromnych ambicji, śmiałych projektów, nieustannej i stanowczej afirmacji własnej osoby oraz ciągłego podejmowania nowych wyzwań w biznesie i polityce. Jednak jego prywatne życie przez samolubstwo, kończy się mało chwalebnie. Nasz bohater zostaje sam nie tylko w święta. Pod względem stylu jest to dzieło równie rewolucyjne jak wcześniejsze rosyjskie klasyki i niemieckie filmy ekspresjonistyczne oraz późniejsze dzieła włoskiego neorealizmu. Chyba najwyraźniej wartość tego filmu podkreśla fakt, że każdy może wysnuwać inne wnioski po jego obejrzeniu. I choćbyśmy oglądali go kilkanaście razy, to za każdym razem odnajdziemy w nim coś nowego.
To wspaniałe życie
Film jest samą doskonałością. To jeden z tych skrajnie rzadkich przypadków, gdy arcydzieło staje się równie niezwykle popularnym hitem, dostępnym da każdego widza. Jednocześnie zaś jest to najwspanialsze i najbardziej wierne przedstawienie amerykańskiej ideologii.
„To wspaniałe życie”, reż. Frank Capra, kadr z filmu, źródło: https://www.filmweb.pl/film/To+wspania%C5%82e+%C5%BCycie-1946-31793/photos/503296
W Wigilię Bożego Narodzenia George Bailey (James Stewart) czuje się niepotrzebny i zamierza popełnić samobójstwo. Jedyne, co może go uratować, to pomoc „z góry”. Bóg wyznacza do tego dostępnego anioła, który jeszcze nie zapracował na skrzydła. Film w doskonały sposób pokazuje, że każdy z nas boryka się z trudnymi momentami w życiu, jednakże większość stara się nie poddawać i żyć dalej, stawiając czoła przeznaczeniu i niejednokrotnie idąc pod wiatr. Reżyser operuje całą gamą emocji, niosąc ze sobą potężną dawkę emocji. W dzisiejszym zabieganym świecie, film oddziałuje chyba z jeszcze większą siłą niż 70 lat temu.
Morał tej historii jest taki: wiara liczy się bardziej, niż inteligencja, przebiegłość i podstępność. Zwłaszcza, jeśli jest to czysta, niezepsuta wiara dziecka.
W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju
W Kabarecie Starszych Panów, Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski śpiewali: „Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma samotnyś jak pies”. Poznajcie Griswoldów. Charyzmatyczna czwórka, która postanawia urządzić tradycyjne święta. Ci, którzy ich znają z poprzednich produkcji (1983 r: W krzywym zwierciadle: Wakacje, 1985 r.: W krzywym zwierciadle: Europejskie wakacje) zdają sobie sprawę, że to będą niezapomniane święta…
Nic nie idzie dobrze: ekscentryczna rodzina na karku, farsa, nieudane potrawy, zderzenie kultur, pościg, brak relacji i nadciągająca katastrofa. Jak żyć i co najważniejsze przeżyć tę świąteczną gonitwę, nie zatracając siebie?
To ciepła i serdeczna opowieść gwiazdkowa. Komedia, która wzrusza tak bardzo, że przepona pracuje przez 90 minut. Warto zwrócić uwagę, że to również prześmiewcza i bardzo inteligentna satyra na naiwne wyobrażenie świąt idealnych, których nie sposób zrealizować z dalszą rodziną na karku. „Do cna wyświechtany zwrot „wesołych świąt” zamienia się w bezlitosną, lecz na swój sposób pogodną kpinę ze wszystkich Griswoldów na świecie, którzy nie bacząc na ułomny czynnik ludzki, pragną przeżyć święta jak z kolorowego, prorodzinnego i często mamiącego fałszywą sielanką folderu. Albo jak z amerykańskiego filmu. Przecież mimo wszystko, Clark na końcu mówi „udało mi się”. Wesołych świąt!”.2
To właśnie miłość
Miłość wisi w powietrzu! Szczególnie w okresie bożonarodzeniowym. A w „Love actually” aż kipi z ekranu. Chyba żaden inny film świąteczny nie potrafi tak rozśmieszyć i wzruszyć jednocześnie. Wpisując w wyszukiwarkę: proponowane filmy na święta „To właśnie miłość" od lat wygrywa wszystkie rankingi. Nie ma się co dziwić: poczucie humoru, muzyka i inteligentny scenariusz sprawiają, że do filmu chce się wracać. Obowiązkowa pozycja przed/w trakcie/ po świętach.
„To właśńie miłość”, reż. Richard Curtis, kadr z filmu, źródło: http://filmowo.net/recenzja-filmu/wlasnie-milosc-love-actually-2009/
Poznajemy dziesięć historii, których łączy szybsze migotanie przedsionków. Komedię z 2003 roku kupujemy w całości, a to za sprawą plejady gwiazd: Colin Firth, Hugh Grant, Alan Rickman, Liam Neeson, Keira Knightley i Emma Thompson.
Zgadzam się z Barbarą Łukaszewicz, która uważa, że „<<To właśnie miłość>> nie podejmuje tematu miłości w odrealniony i drażniący sposób. Zawsze są to jednak jasne barwy. W „To właśnie miłość”, żeby osiągnąć sukces w miłości trzeba pokonać nie lada przeszkody, a czasem wystarczy odkryć, czego się w życiu tak naprawdę chce. Trudno nazwać tę produkcję komedią romantyczną – to raczej film o miłości, w którym znajdzie się zarówno miejsce na śmiech, jak i łzy. Przedświąteczne przygotowania, jakie towarzyszą głównym postaciom, wydają się być tylko tłem, może nawet pretekstem do opowiedzenia o miłości? Bo w końcu zgodnie z tradycją, w święta łatwiej mówić o uczuciach i je sobie wyznawać”.3
Cicha noc
Kolęda „Cicha noc" jest zdecydowanie najbardziej charakterystyczną pieśnią bożonarodzeniową, znaną na całym niemal świecie. Aby opowiedzieć jej historię, autor pieśni musi zacząć od tego, co pewnego razu zdarzyło się na dworze pruskiego króla. Król szukał najlepszych tekściarzy i muzykantów, by powstała wymarzona pieśń bożonarodzeniowa.
Podobnie było z Piotrem Domalewskim, 34-letnim reżyserem z Łomży. Debiutant (w roli reżysera i scenarzysty) długo poszukiwał odpowiedniej historii. Pieczołowicie dobierał kolejnych aktorów, aż powstała „Cicha noc" – opowieść gorzka, ale jakże prawdziwa.
Poznajemy Adama, który wraca z zagranicy do domu na Wigilię Bożego Narodzenia. To stanowi punkt wyjścia dla całej historii, która oscyluje wokół skrywanego motywu bohatera. Sęk w tym, że to jest jedynie rzecz napędzająca rozwój fabuły, bo tak naprawdę obserwujemy wydarzenia z życia wzięte. Wielopokoleniowa rodzina zasiadająca wspólnie do improwizowanej w pośpiechu wigilijnej wieczerzy stanowi kwintesencję zbiorowej klęski. Od dekad nic się nikomu w niej nie udawało. Ludzie harowali, by wyrwać się z biedy i wyjeżdżali za chlebem.
Piotr Domalewski w swoim pełnometrażowym debiucie starał się opowiedzieć uniwersalną świąteczną historię. Jest to jednak opowieść, w której bożonarodzeniowa magia zostaje zastąpiona powszechnym fałszem, stereotypami i hektolitrami wódki. Z każdym kolejnym kieliszkiem, tajemnice rodzinne powoli wychodzą na wierzch.
W „Cichej nocy" twórcy zapewniają nam szaleńczy kulig przez wszystkie narodowe wypaczenia: narkomania, przemoc domowa, wstydliwa bieda, dulszczyzna czy kradzież.
Świąteczne filmy to nie tylko klimatyczne produkcje z przyjemną historią, magicznymi kadrami i pozytywnym zakończeniem. Powyższe tytuły to propozycja sięgnięcia głębiej. Za pomocą błyskotliwego scenariusza, wyrazistych postaci i odpowiedniego budowania napięcia, owe pięć tytułów pozwolą spojrzeć na podstawowe wartości i wzorce jakimi powinniśmy się kierować. Możemy zatem śmiało stwierdzić, że relacja filmu i psychologii jest mariażem bardzo owocnym, z czego czerpią nie tylko obie dziedziny, ale przede wszystkim widzowie.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – rocznik 1987. Absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
1 „Filmy na święta, czyli Boże Narodzenie kiczu” (dostęp: 11.12.2018)
2 https://film.org.pl/r/w-krzywym-zwierciadle-witaj-swiety-mikolaju-1989-136569/ (dostęp:11.12.2018)
3 http://filmowo.net/recenzja-filmu/wlasnie-milosc-love-actually-2009/ (dostęp: 11.12.2018)
Paweł Rak, stając się Popkiem Monsterem, zrobił 5 marketingowych kroków, które pozwoliły mu zostać Królem – Albanii, ale i YouTube. Zrobił to zapewne bardziej intuicyjnie niż planowo, ale za to z sukcesem! Wiedział, że nic tak nie porywa i angażuje odbiorców jak wiarygodna oraz ważna dla nich opowieść. Taka, która odwołuje się do uniwersalnych prawd i przez to trafia do wielu osób. A jeśli jeszcze opowieść odwołuje się do emocji, to sukces gwarantowany. Popek Monster świetnie się przy tym bawił, co natychmiast udzielało się jego fanom. Krótko mówiąc: Król Albanii do perfekcji opanował zasady nowoczesnego marketingu. Czego jeszcze mogą nauczyć się od Popka specjaliści budujący marki?
Spotkanie odbyło się w ramach udziału Uniwersytetu SWPS na Transatlantyk Festival 2017.
Prelegent
dr Michał Lutostański – socjolog. Zajmuje się badaniem młodzieży, subkultur oraz muzyki. Interesuje się różnicami międzypokoleniowymi oraz zróżnicowaniem wewnątrzpokoleniowym. Analizuje zachowania młodzieży na koncertach oraz wpływ muzyki na ich styl życia. Prowadzi badania konsumenckie. Współpracował z cenionymi czasopismami z zakresu marketingu i badań rynkowych. Autor publikacji „Brzydkie słowa, brudny dźwięk. Muzyka jako przekaz kształtujący styl życia subkultur młodzieżowych” (2015).
Obalmy pewne mity: depresja to nie lenistwo czy popadanie w melancholię. To ciężka choroba XXI wieku, której się nie wybiera. Stan permanentnego smutku, przygnębienia i braku chęci do działania to tylko niektóre skojarzenia, które łączymy z tym słowem. Osoby dotknięte depresją lub ich najbliżsi, udręczeni chorobą, ciągle szukają odpowiedzi na wiele gnębiących ich pytań. Podobnie jak twórcy światowej kinematografii. Wielokrotnie próbowali zmierzyć się z tematem depresji. Oczywiście z różnym skutkiem. O depresji w kinie opowie socjolożka i kulturoznawczyni, Patrycja Paczyńska-Jasińska, która zaprezentuje subiektywny przegląd filmów, poruszający tematykę depresji.
Reprise. Od początku raz jeszcze... (2006)
Wraz z nadejściem Nowego Roku, nasze postanowienia nabierają podwójnej mocy: „W przyszłym roku będę lepszym partnerem dla mojej kobiety”, „Nie będę bagatelizować skutków miłości”, „Nauczę się norweskiego”. A gdyby tak zapomnieć o tym, co przyniosło życie i „Reprise. Od początku, raz jeszcze…”? Dom, rodzina, praca, pasja, miłość – wszystko można zacząć od początku, pytanie tylko: Jak? Jak poradzić sobie, gdy dusza cierpi? Gdzie znaleźć rozwiązanie? Co zrobić, gdy przeżywam kryzys egzystencjalny?
Melancholijna opowieść o dojrzewaniu dwóch początkujących literatów intryguje wyrafinowaną formą. Philip i Eryk żyją w świecie ustawicznego rozpadu. Entropia przenika wszystkie wymiary ich egzystencji, dla której heroicznie i rozpaczliwie starają się odnaleźć porządek. Na początku filmu przyjmujemy, iż struktura fabularna jest identyczna z uporządkowanym w pewien sposób zbiorem wydarzeń przedstawionych w dziele filmowym. Jest sukces, jest kariera i nagle jest drżenie rąk, zamyślenie, frustracja i atak na własne życie…
Wiadomo, że Philip nie popełnia samobójstwa. Rozcięcie policzka oraz lewej ręki może oznaczać odcięcie się od starego Philipa. Przecięcie twarzy na pół – nowe życie. Pocięcie ręki może oznaczać, że główny bohater chciał okaleczyć „narzędzia”, które dają mu pieniądze i sławę – by nigdy więcej nie móc nic napisać. Rany na ciele to odcięcie się od tamtego świata, oszpecenie tamtego życia.
Bez melancholii i nostalgii trudno wyobrazić sobie skandynawską sztukę. Smutek przenika niemal każdy czarno-biały kadr. Ulice Oslo, nawet gdy rozświetla je wiosenne słońce, wydają się szare i ponure. Wizyta w Paryżu szybko zamienia się w ulotne wspomnienie, któremu patronuje nieokreślona tęsknota. Cały czas obraca się w tematyce: bólu, samotności, kryzysu egzystencjalnego czy rywalizacji.
Ponury, pesymistyczny klimat filmu buduje specyficzna „psychizacja krajobrazu” – kolejne stadia erozji przyjacielskich więzi i kolejne etapy wymykania się życia spod kontroli. Na szczęście samo zakończenie daje dużo do myślenia i napawa pozytywną energią. W końcu zawsze można zacząć wszystko od początku, raz jeszcze…
Tajemnice Bridgend (2015)
Bridgend w południowej Walii, zaledwie 40-tysięczne miasteczko, tylko z pozoru jest spokojnym miejscem do życia. Zostało wyklęte przez międzynarodową prasę. W latach: 2007-2012 życie odebrało sobie tutaj blisko 80 nastolatków. Wszelkie niepowodzenia, kłopoty w szkole, brak wyrozumiałości ze strony rodziców czy okres buntu rozwiązywali w ten sam sposób – przez powieszenie.
Do dnia dzisiejszego motyw oraz czynniki sprzyjające samobójstwom nie do końca są wyjaśnione. Zaczęło się od Dala Crole'a, 18-latka, który powiesił się w opuszczonym magazynie. Tydzień później w ten sposób zmarł jego najlepszy przyjaciel, 19-letni David Dilling. Tak nakręciła się spirala samobójstw. Niektórzy rodzice ofiar winą obarczyli media, twierdząc, że ich dzieci, cierpiące na depresję, mogły być popchnięte do ostateczności przez niepotrzebne rozdmuchiwanie informacji o samobójstwach. Według innej teorii za plagą samobójstw mógł stać jakiś kult samobójców, motywowany efektem Wertera, zgodnie z którym jedno samobójstwo prowadzi do drugiego, zwłaszcza w małych społecznościach lub rodzinach. Nie wyjaśnia to jednak faktu, że ofiary prawie za każdym razem wybierały powieszenie zamiast innych metod odebrania sobie życia.
W mieście zapanowała psychoza rodem z filmów Hitchcocka. Rodzice i nauczyciele przestali ufać podopiecznym. Kilka minut spóźnienia dziecka ze szkoły pobudzało wyobraźnię dorosłych. Najczęściej pojawiało się pytanie „dlaczego?”.
Odpowiedzi poszukiwał Jeppe Rønde. Nie jest on jednak pierwszym filmowcem, który zmierzył się z tematem Bridgend. Wcześniej tematem zainteresował się amerykański dokumentalista John Michael Williams, którego obraz – również zatytułowany „Bridgend” – miał swoją premierę w 2013 roku. W filmie obejrzeć można wiele rozmów z mieszkańcami, znajomymi i przyjaciółki zmarłych. Williams ukazał poważny problem, który został zlekceważony przez policję i lokalne władze.
Klimat filmu od samego początku napawa niepokojem. Pierwsza scena ukazuje psa, który węsząc w poszukiwaniu swojego pana, natrafia na wisielca. Z każdą kolejną minutą film staje się coraz cięższy. Oto grupka dzieciaków spędza wolny czas nad rzeką – rozmawiają, coś popijają, bawią się. W pewnym momencie wskakują do wody, lecz nie tyle pływają, co po prostu unoszą się na powierzchni, przypominając… topielców. Po chwili wstają ubierają się i niczym wilki, wyją do księżyca, wykrzykując imiona zmarłych kolegów – czczą ich.
Film Rønde’a nie daje jednak gotowych odpowiedzi, raczej serię niezwykle sugestywnych scen, przy dźwiękach niepokojącej muzyki, sugeruje i podpowiada, a wyciągnięcie wniosków pozostawia widzowi.
Manchester by the Sea (2016)
Od dawna reżyserzy przykładają wagę do tematu rozłąki i śmierci, żaloby i radzenia sobie ze stratą. „Manchester by the Sea” kręci się wokół poczucia winy i atmosfery funeralnej.
Lee Chandlera (Casey Affleck) poznajemy w klaustrofobicznych pomieszczeniach, gdzie przykręca śruby, montuje półki i irytuje się zachowaniem lokatorów. Nie odpowiada na powitania, a jego zachowanie i podejście do świata może drażnić. Wraz z rozwojem wydarzeń i kolejnymi retrospekcjami rozumiemy już, dlaczego ma taki stosunek do świata. Pewnego dnia dostaje telefon z informacją o śmierci brata. Wraca do rodzinnego miasteczka i musi poradzić sobie z nową-starą sytuacją. Na domiar „złego”, brat zapisał w testamencie opiekę nad swoim 16-letnim synem. Jak łatwo się domyśleć nasz bohater zostaje przyparty do muru. Powrót w rodzinne strony przywołuje tragiczne wspomnienia, które na trwałe zmieniły Lee i odebrały szansę na szczęście… To film o miłości, ale też i opowieść o rozpaczy, tak dojmującej, że łzy to za mało. Pozbawiona banału historia, dzięki znakomitemu scenariuszowi Lonergana, zakotwicza się w pamięci i sprawia, że jednocześnie chcemy o niej zapomnieć i chcemy pamiętać. Reżyser/scenarzysta w inteligentny sposób pokazuje, jak duchy przeszłości wpływają nie tylko na bezpośrednio zainteresowanych, ale również na ich najbliższych.
Nasze życie naznaczone jest tragediami, mniejszymi lub większymi, po których zazwyczaj się podnosimy. Często staje się jednak odwrotnie. Doszukując się własnej winy, karmimy się izolacją, za którą idzie całkowite odwyknięcie od prostych, codziennych spraw. Film Lonergana to pochwała codzienności. Obok zwyczajnych sytuacji, biegnie druga linia: emocji, trudna do okiełznania.
Ostatnia rodzina (2016)
Czy Beksińscy byli wyzwoleni? Zapewne tak. Wolne ptaki? Jakżeby inaczej. Dzieliło ich wiele. Poczynając od filozofii, muzyki, spojrzenia na cielesność czy politykę. Łączyło jedno: rozmowa. Potrafili godzinami kłócić się, płakać, śmiać i krzyczeć. Zawsze na poziomie i z klasą. Można powiedzieć, że rodzina z wyższych sfer, ale z takimi samymi problemach jak my wszyscy.
Boom na Beksińskiego w polskiej i światowej popkulturze zrodził się w 2005 roku. Po tragicznej śmierci malarza, młodzież dowiedziała się, kim był artysta z Sanoka. To ogromna strata dla sztuki – mówili jedni. To rodzina przeklęta i jakieś fatum nad nimi wisiało – dopowiadali drudzy.
Za film o niezwykłym, pełnym ciepła człowieku i jego synu, który może się wydawać – zawsze był w cieniu ojca, zabrał się Jan Matuszyński. Miał ułatwione zadanie, bo Beksiński pozostawił po sobie niezliczoną liczbę materiałów w formie listów, zapisu na taśmach, kasetach magnetofonowych czy video. Prowadził też od 1993 roku dziennik komputerowy. Prace nad filmem trwały lata, ale warto było czekać.
„Ostatnia rodzina” to film kompletny. Bardzo prywatny, spokojny i stonowany obraz. Reżyser świadomie chciał, abyśmy poczuli zapach ugotowanych ziemniaków, przełączali kolejne piosenki i uchylili okno gdy było duszno. To dramat osobisty, ale i świetna szkoła życia.
Jak mówimy o depresji, to zwróćmy uwagę na postać Tomasza Beksińskiego, bo to postać niezwykła. Osoba o co najmniej dziesięciu obliczach. Nie należy do osób „normalnych” w prostym słowa znaczeniu. Od momentu przyjścia na świat chce się zabić. Jego psychoza maniakalno-depresyjna szokowała. Odtwarzane na Youtubie wywiady z Tomkiem Beksińskim obnażają postawe Tomka do świata, a w jego ironii pobrzmiewa wołanie o pomoc. Tomasz był rozpieszczonym dzieckiem i to również da się zauważyć w filmie.
Doszukałam się w zapiskach Zdzisława Beksińskiego wspomnień tuż po śmierci syna: „Nad ranem o godzinie 7:10 przyśnił mi się Tomek. Wychodziłem z kuchni i skręcałem w stronę pracowni, a Zosia była w łazience. I nagle naprzeciw stoi Tomek. Radość: a wiec żyje! I nagle widzę, że nie ma oczu, nosa i ust. Rzucam się do tyłu i padam na wznak na podłogę. Tupię nogami. Chcę wydać wrzask rozpaczy? Strachu? Czyżby to była prosta reminiscencja?” Rodzice kochali Tomka nad życie i to się czuje w tym obrazie. Czasami jednak nie wszystko kończy się happy endem, a depresja i to przenoszona od lat i nieleczona, okazała się silniejsza od woli życia.
Frank (2014)
Film produkcji brytyjsko-irlandzkiej opowiada historię dwudziestokilkuletniego Jona, który w wyniku pewnych zaskakujących wydarzeń trafia do zespołu muzycznego pełnego osobistości. To muzycy, którzy niedawno opuścili psychiatryk i każdy na swój sposób układa życie od nowa. Na czele bandu stoi tytułowy Frank, którego podejście do twórczości i muzyki fascynuje nie mniej niż jego sztuczna głowa.
Podczas tego filmu następuje swoista edukacja widza, język filmu zostaje przełożony na język psychologii, a uczestnik seansu uczy się odróżniania zawartych w medium faktów i mitów dotyczących zjawisk społecznych, czy lepszego rozumienia wpływu artystycznej wizji na tworzenie obrazu siebie i świata.
Liczne produkcje filmowe nie są wolne od przedstawiania świata i ludzi w sposób stereotypowy. Jednym z bardziej jaskrawych przykładów są portrety osób chorych psychicznie. Brak krytycznej refleksji nad zjawiskami przedstawianymi w filmie może nie tylko prowadzić do społecznej legitymizacji stereotypu, ale wręcz do jego behawioralnego przejawu, czyli do dyskryminacji. Na szczęście inteligentny zabieg reżysera w 3/4 filmu sprawia, że „Franka” nie zaliczamy do tego samego, filmowego worka. Jego problemy są rozłożone na czynniki pierwsze, a emocje aż kipią z ekranu.
„Frank” urósł do rangi filmu o szeroko rozumianej wirtualności, próbie wyjścia poza ograniczenia tu i teraz i przekroczeniu ustalonych granic. To klasyczne ciepłe i wzruszające niezależne kino o złamanych przez los outsiderach, o cierpieniu i bezbronności oraz uzdrawiającej sile muzyki. Niekoniecznie takiej, która podbija listy przebojów.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – rocznik 1987. Absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
Taka sytuacja: Wielka Brytania, lata 80. XX wieku. Uniwersytet. Do gabinetu profesora literatury angielskiej Franka Bryanta (Michael Caine) przychodzi młoda fryzjerka Rita (Julie Walters) i chce dowiedzieć się, czy została przyjęta na kurs z literatury. Marzy o tym, by nauczyć się sztuki interpretacji tekstów kultury, bo wierzy, że dzięki temu jej nudne, bezbarwne życie u boku męża robotnika stanie się bardziej wartościowe. I tak oto rozpoczyna się „Edukacja Rity”, film, który niemal w całości poświęcony jest rozwojowi osobistemu. Żyjemy w czasach, gdy rozwój osobisty wyskakuje z lodówki, z szafki ze słodyczami, z kanapy. Chwyta nas za rękę i prowadzi do szkół, na studia, szkolenia i na rower. My jesteśmy jak ta Rita, Rozwój Osobisty to nasz profesor. Jaki jest stosunek współczesnej kultury do paradygmatu nieustannej przemiany? Czy człowieka stać jest na ciągłe stawanie się? Komentarza do tekstu udzieli dr Małgorzata Bulaszewska, kulturoznawca i filmoznawca z Uniwersytetu SWPS.
Rozpoczęcie: Ty też jesteś jak Rita, czyli obietnica
W momencie, gdy Rita uświadamia sobie, że świat, który do tej pory budowała, nie jest jej światem, że został narzucony jej przez rodzinę, partnera, normy, słowem – determinanty środowiskowe, już wie, że zmienić musi się wszystko. Kultura uwielbia takie historie. Przytoczmy mit o Odyseuszu, który jest historią wewnętrznej metamorfozy, szekspirowskiego Hamleta, rodzimego Jacka Soplicę aka księdza Robaka. Widzimy po imionach, że przemiana w sztuce dotyczyła przede wszystkim mężczyzn. Dziś jest inaczej. Przemiana to głównie domena kobiet, a na potwierdzenie tych kulturowych spostrzeżeń z pomocą przychodzi nam nauka zakończona żeńską końcówką – statystyka. Przeprowadzane badania szacują, że to kobiety się kształcą, to one więcej czytają, to one coraz szybciej awansują. To one też – stety, niestety – są głównymi adresatami kampanii reklamowych marek odzieżowych, produktów, takich jak kosmetyki czy suplementy diet. Wychodząc od przekazu „girl power”, „siła jest kobietą”, wielkie koncerny zachęcają do zakupu, namawiają nas do ryzyka, zapraszają do świata obietnic możliwych do zrealizowania, chociaż często iluzorycznych. Rita też ulega. Czarowi literatury. Inny nośnik kulturowy, ale oddziaływanie to samo.
Rita, krok pierwszy i drugi. Rozwinięcie
Rita wie, że musi coś ze sobą zrobić. Odważnie i bez skrępowania przychodzi do profesora Franka Bryanta: blond włos, szpilka, wyzywający ciuch. Ten zdziwiony jej bezpośredniością i prostolinijnością, wyjmuje esej podpisany Rita S. Pyta się, skąd to „s”, na co Rita tłumaczy się, że to skrót od Suzanne, którą nie chce już być. A imię Rita wzięła od autorki książek, zapewne nie najlepszych, skoro profesor nie rozpoznaje ani nazwiska pisarki ani tytułu jej „dzieła”. Rozbrojony jej szczerością, pyta o motywy złożenia swojej pracy na kurs literatury. Na co Rita odpowiada, że chce odkryć siebie. Już w samej zmianie imienia, widzimy zapowiedź metamorfozy, a dążenie do niej jest niczym innym, jak rozwojem par exellance. Bez znaczenia jest więc, że książki, które do tej pory znała Rita przynależą najprawdopodobniej do literatury gorszego sortu. Książki zbójeckie to właśnie wszak te, które popychają do wewnętrznej rewolucji. Rita dąży do zmiany. I to właśnie większość z nas robi. Dążymy do uzyskania tytułu magistra, doktoratu, dobrego stanowiska, świetnej figury, muskularnej sylwetki. Czasami dążymy do tego, by wyrwać się ze społecznych nizin, toksycznych relacji, środowisk, które nie są gotowe na nasze wybicie się na niepodległość. Krokiem pierwszym jest chęć. Drugim – rozpoczęcie działań.
Trzeci stopień wtajemniczenia, czyli ciąg dalszy środka
Rita przechodzi do kolejnego etapu: wdrażania. Zaczytuje się książkami, które rekomenduje jej profesor. Rozmawia z nim godzinami, coraz lepiej je interpretuje i każdego dnia dokonuje się w niej zmiana w skali mikro. Dociera do niej, że nie może już odnaleźć się w tych schematach, w których funkcjonowała do tej pory. Drażni ją jej mąż, który przestaje ją rozumieć i który nie czuje w sobie motywacji do zmiany. Drażni ją jej rodzina. Scena, w której Rita siedzi w gronie bliskich na obiedzie i patrzy na nich na poły z niesmakiem, na poły z niedowierzaniem, że wywodzi się z tego zaklętego kręgu, uświadamia jej, że powrotu do nich już nie ma. Wyszła ze swojej strefy komfortu. I my też ją opuszczamy. Gdy robimy trzeci krok, musimy zdawać sobie sprawę, że dotarliśmy do momentu, gdy zmiana się konstytuuje, i że rozhulaliśmy się na dobre z tym całym rozwojem. Dlatego też nie opuszczamy konferencji przed uzyskaniem certyfikatu, nie rezygnujemy ze studiów na czwartym roku, nie zatrzymujemy samolotu, gdy jesteśmy w połowie trasy do nowego miejsca, w którym zaczniemy nowe życie. Rozwój zobowiązuje.
Krok czwarty, czyli zrzucenie skóry. Koniec
Nasza nie tylko sympatyczna już, lecz także odmieniona bohaterka, musi udowodnić sobie i innym, że jej wysiłek się opłacił. Nim jednak do tego dojdzie, musi uregulować pewne sprawy w życiu osobistym. Porzuca męża, nie jest w stanie już udawać, że może z nim cokolwiek budować. Musiałaby oszukać siebie, a gdy pojawia się chęć szczera do zmiany – dysonansem by było funkcjonowanie w kłamstwie. Rita zmienia także swój wygląd – już nie jest jasną blondynką w kusych sukienkach. Widzimy kobietę, która nie potrzebuje zwracać na siebie uwagi wyglądem. Chce być doceniana za intelekt. Za rozwojem często idzie zmiana charakteryzacji. Nie jest to istotne, czy robimy to mniej lub bardziej skromnie i konwencjonalnie. Nasz wygląd to zazwyczaj rodzaj manifestu: szaleństwa i ekstrawagancji, piękna i harmonii, normalności i dystansu. Tyjemy, chudniemy, zmieniamy kolor włosów. Zrzucamy skórę, by odrzucić starą tożsamość i wejść w nową/nowego siebie.
Koniec końców, czyli nowy początek
Koniec końców Ricie udaje się przystąpić do egzaminów, które, wiemy, pójdą jej naprawdę dobrze. Profesor poświęcił jej wiele czasu, przekazał wiedzę, która trafiła na podatny grunt. Przy okazji Ricie udało się dokonać czegoś więcej: wpłynęła swoją osobowością na Bryanta. Pokazała mu, że i on, a może on tym bardziej, ma szansę z poradzeniem sobie z nałogiem. Mamy tu klasyczną realizację przysłowia: uczeń przerósł mistrza. W tym wypadku to uczennica przerosła mistrza. Profesor musi symbolicznie opuścić pole, które zaanektowała Rita. Koniec końców – nastał nowy początek i nowy porządek. Kultura męska – w historii o Ricie i profesorze – ustępuje nieco kulturze kobieciej.
Film z 1983 nawiązuje do mitu o Pigmalionie i Galatei. Nie jest jednak pełną realizacją toposu, który przez wieki przewijał się a to w dziełach literackich, a to w malarstwie. Nowa Galatea odrzuciła swoją przedmiotowość, o czym Ricie nie trzeba już przypominać.
Według Słownika Języka Polskiego PWN rozwój to proces przechodzenia do stanów lub form bardziej złożonych lub pod pewnym względem doskonalszych. Czasy, w których żyjemy, dbają o to, byśmy nie poprzestawali na kształtach i genach danych nam w pakiecie od rodziców i w dziedzictwie po przodkach. Te dane są już dziś niewystarczające. Mamy możliwość na ciągłe stawanie się, udoskonalanie, jak w definicji, jak to zrobiła Rita. Koniec końców, dlaczego mielibyśmy nie skorzystać?
Komentarz dr Małgorzaty Bulaszewskiej
Sztuka filmowa jest tym środkiem wyrazu, w którym przemiany bohaterek są widoczne od razu. Czasami mamy do czynienia z małymi krokami, jak choćby w filmie „Olbrzym”(1956) , w którym jedna z bohaterek – Leslie (Elisabeth Taylor) nie chce być tylko żoną bogatego hodowcy koni z Teksasu. Leslie zaczyna od rzeczy prozaicznej, a mianowicie to ona, zostając panią domu, chce decydować, jak mają wyglądać jej śniadania. Następnie poszerza wpływy, oddając się działaniom społecznym w odległych rejonach rancza zamieszkiwanych przez biednych pracowników męża i ich rodziny. Co robi? Zapewnia im opiekę lekarską. Kluczowym momentem jest udział Leslie w rozmowie mężczyzn na tematy polityczne, rozmowa ta odbywa się w jej własnym salonie, lecz tradycyjnie kobiety w tego typu rozmowach nie uczestniczyły. Innym przykładem są dwie świetne zagrane przez Julię Robetrs role. W „Pretty Woman” (1990), grając prostytutkę, potrafi stawiać granice prywatności, nie wszystko jest na sprzedaż. Zaczyna kiełkować w niej potrzeba zmiany własnego życia. Ostatecznie postanawia wrócić do szkoły i się wykształcić. Jednocześnie to właśnie postępowanie Vivian jest przyczynkiem do zmian zachodzących w głównym bohaterze. W „Erin Brockovich” (2000) Roberts gra samotną matkę, źle wykształconą, bez pracy. To w jaki sposób walczy o pracę, a po jej otrzymaniu, jak dojrzewa i rozwija się, jakiej przemiany dokonuje, jest imponujące. Egzemplifikacji wspaniałych przemian kobiecych, ich rozwoju podyktowanego wewnętrzną potrzebą, w kinie jest wiele, choć oczywiście coraz więcej we współczesnych produkcjach. Przytoczone filmy i główne bohaterki mają na celu zwrócenie uwagi właśnie na to, że nie jest to domena ostatniej dekady. A mimo to, jeśli mówimy o rozwoju człowieka, w kulturze zwykle mnożone są przykłady męskich bohaterów. Być może zbyt rzadko w mediach powołujemy się na żeńskie bohaterki.
O komentatorze
dr Małgorzata Bulaszewska – kulturoznawca, filmoznawca i medioznawca. Bada popkulturowe zachowania i działania internautów ze szczególnym uwzględnieniem użytkowników polskiej blogosfery o tematyce lifestylowej. W ramach swojej pracy naukowej zajmuje się również tematyką mody w kulturze oraz trendami społecznymi. Interesuje się filmem w kontekście historycznym oraz archetypami w popkulturze. Autorka wielu artykułów naukowych: „Blog to … blog. Analiza pojęcia w kilku wybranych perspektywach badawczych” (2015), „Zasiedlenie polskiej blogosfery przez digital imigrants. O cyfrowych aktywnościach popkulturowych” (2015), „Sieć narzędziem przemocy w rękach digitals native. Popkulturowe aktywności digital imigrants w polskiej blogosferze” (2015), „Wybrane problemy i wyzwania społeczne. Filozofia – psychologia – socjologia – demografia – ekonomia społeczna (2016), „Rola błazna w kulturze. Przedstawiciele archetypu w polskiej przestrzeni medialnej początku XXI wieku (2016).
Tekst: Marta Nizio z Redakcji Uniwersytetu SWPS
Luty 2019 roku okazał szczególnie ciekawym miesiącem dla miłośników X muzy. Oczywiście przede wszystkim dlatego, że odbyły się premiery filmów nominowanych do najważniejszych nagród filmowych. Ciekawe i nieoczywiste werdykty światowych festiwali ożywiły dyskusje toczące się wokół trendów w sztuce filmowej. Był to miesiąc pełen wzruszeń, triumfów, porażek. Jesteście na bieżąco? Podsumowanie miesiąca przygotowała kulturoznawczyni, Patrycja Paczyńska-Jasińska.
48. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Rotterdamie: od 23 stycznia do 3 lutego 2019
Do Holandii ściągnęli młodzi twórcy i łowcy talentów. To święto entuzjastów kina niezależnego, eksperymentalnego i tekstów kultury, które niezmiennie wywołuje wiele emocji. Prócz premier i pokazów filmowych odbywały się ciekawe dyskusje, spotkania muzyczne i warsztaty. Nie zabrakło również targów filmowych oraz polskich akcentów. Widzowie mieli okazję zobaczyć „Acid Rain” (reż. Tomek Popakula) i koprodukcję „Rzeka” (reż. Emir Baigazin).
„Organizatorzy MFF w Rotterdamie, włącznie z obecną dyrektor festiwalu, Marjan van der Haar, od długiego czasu zwracają szczególną uwagę na kinematografię państw Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Zgłębiają tym samym teorie i zjawiska postkolonializmu w różnych częściach świata, co również jest związane z autorefleksją nad przeszłością samego Rotterdamu i historią Holandii jako imperium kolonialnego. Nagrodzony Tiger Award „Present. Perfect (2019, Chiny) wskazuje na obiecujący rozwój kariery Zhu Shengze. Tym razem reżyserka odchodzi od slow cinema i kina dokumentalnego, pokrewnego stylowi twórczości Wang Binga, w stronę techniki found footage i materiałów z niezgłębionej przestrzeni chińskiego internetu. „Present. Perfect" ma wydźwięk bardziej optymistyczny i humanistyczny. Ukazani w dokumencie gospodarze osobistych kanałów live streamingowych zarabiają grosze jako pracownicy fizyczni w fabryce czy na budowie lub mają ograniczone możliwości zatrudnienia z powodu kalectwa. Live streaming jest sposobem na zarabianie pieniędzy i większą niezależność, jak również powolny powrót do życia w społeczeństwie.”1
69. Berlinale – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie: od 7 do 17 lutego 2019
To była moja pierwsza wizyta na festiwalu w Berlinie. Czerwony dywan, przepiękna wizualizacja i blichtr. A co z wartościami artystycznymi? Zapraszam na krótkie podsumowanie.
Po raz trzeci w Konkursie Głównym swój film zaprezentowała Agnieszka Holland. Jej „Obywatel Jones”, przedstawiający życie walijskiego dziennikarza, podzielił krytyków. Film, oprócz tragedii ukraińskiego Wielkiego Głodu, pokazał również proces podejmowania decyzji politycznych w imię nadrzędnych celów. Niestety, zbyt mocna konkurencja „weteranów” imprezy, nie przyniosła naszej reżyserce nawet wyróżnienia.
Ostatecznie Złoty Niedźwiedź trafił w ręce izraelskiego filmu „Synonimy” w reż. Nadava Lapida. Twórca zaprosił nas do świata imigranta z Izraela, który przybywa do Paryża. Poczucie obcości, zaprzeczenie własnej tożsamości i próba odnalezienia się na nowo, to najważniejsze motywy w filmie. Sporo w obrazie autobiograficznych odwołań. Reżyser na konferencji prasowej wspominał, że sam postanowił zapomnieć o kraju pochodzenia, i wynajął w stolicy Francji zapyziałą kawalerkę, na poddaszu zalewaną przez każdy deszcz: – „Nie znałem ludzi, języka, a dla mieszkańców miasta byłem przezroczysty. Nie udało mi się znaleźć żadnej furtki, aby wejść w ten świat i stać się jego częścią. Ale wszystko jest w życiu po coś: właśnie w Paryżu odkryłem kino”.
41. Sundance Film Festival: od 24 stycznia do 3 lutego 2019
Największy coroczny festiwal filmów niezależnych w Stanach Zjednoczonych przyciągnął nie tylko poszukiwaczy nowych nurtów, ale również miłośników seriali i filmów dokumentalnych. Nagroda Jury powędrowała do filmu „Clemency” w reż. Chinonye Chukwu. Historia naczelniczki więzienia, która zaczyna kwestionować praktykę egzekucji otrzymała owacje na stojąco. To mocny obraz, o konfrontacji się z psychologicznymi i emocjonalnymi demonami, które niekiedy tworzy nasza praca. Czy im się poddamy, czy można żyć w takim stanie zawieszenia? Mam cichą nadzieję, że film niedługo trafi na ekrany polskich kin.
Zwycięzcą konkursu międzynarodowego okazał się natomiast film „The Souvenir” w reż. Joanny Hogg z Tildą Swinton, który miałam okazję zobaczyć podczas Berlinale. Nie mogłabym nie wspomnieć o ważnym i miłym akcentem dla polskiej kinematografii. Specjalna Nagroda Aktorska trafiła w ręce Krystyny Jandy, która została wyróżniona za występ w „Słodkim końcu dnia" Jacka Borcucha. Niestety data polskiej premiery nie jest jeszcze znana.
Oscary
Bezapelacyjnie najważniejszym komercyjnym świętem kina są coroczne Nagrody Akademii Filmowej. Statuetka przedstawiająca rycerza opierającego się na dwuręcznym mieczu, stojącego na rolce filmu posiadającej pięć szprych jest marzeniem każdego przedstawiciela przemysłu filmowego. W nocy z 24 na 25 lutego poznaliśmy laureatów 91. ceremonii.
Pokładaliśmy ogromne nadzieje w ponownym triumfie Pawła Pawlikowskiego. Jego „Zimna wojna”, film opowiadający o nieszczęśliwej miłości dwójki artystów w czasach powojennych, podbił nie tylko nasze serca, lecz także zagranicznych krytyków filmowych i widzów na całym świecie. Obraz otrzymał aż trzy nominacje. Trzymaliśmy mocno kciuki za polskiego kandydata, chociaż konkurencja była naprawdę silna. Bukmacherzy zacierali ręce, a my musieliśmy obejść się smakiem. „Zimna wojna” przegrała z „Romą” Alfonso Cuaróna we wszystkich kategoriach: najlepszy film nieanglojęzyczny, najlepsze zdjęcia oraz najlepsza reżyseria.
Filmem roku został „Green Book” Petera Farrelly'ego, a nagrody aktorskie trafiły do: Olivii Colman, Ramiego Maleka, Reginy King i Mahershali Alego. Warto też wspomnieć, że po raz pierwszy od 1989 roku gala odbyła się bez prowadzącego i określana została jako blamaż. Kto okazał się największym przegranym Gali? „Faworyta” (jedenaście nominacji) „Vice” i „Narodziny gwiazdy” (po dziesięć nominacji). 91. ceremonia to triumf kobiet. Na 24 kategorie – pomijając dwie aktorskie, w siedmiu po statuetki sięgnęła płeć piękna.
Filmy
A jak już o filmach mowa, to kinowe premiery lutego zdominowały oscarowe nominacje:
- „Green Book” – piękna opowieść o walce z dyskryminacją, obronie słabszych i pięknej, bardzo nieoczywistej przyjaźni. Do tego popisowa rola Viggo Mortensena.
- Dramat „Gdyby ulica Beale umiała mówić” w reż. Barriego Jenkinsa
- Nasz konkurent w walce o statuetkę dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego – libański „Kafarnaum” w reż. Nadine Labaki
- Moim zdaniem na szczególną uwagę zasługuje wielka przegrana gali „Faworyta” z trzema świetnymi rolami kobiecymi. Szukacie doskonale napisanej czarnej komedii, z wieloma trafnymi puentami i zapadającymi w pamięć dialogami? Dobrze trafiliście! „Faworyta” jest naszpikowana całym wachlarzem emocji i do samego końca nie wiesz co się jeszcze może wydarzyć (a wydarza się mnóstwo!) Moja cała recenzja tutaj
Dodatkowo na uwagę zasłużył dramat koprodukcji hiszpańsko-brazylijskiej „Anioł” w reż. Luisa Ortegi. Reżyser zabiera nas w podróż do współczesnej baśni opowiadającej o bezwzględnym mordercy w skórze androgynicznego anioła. Liryczne kino zafascynowane wolnością, młodością, estetyką przemocy i nieoczywistą seksualnością. Obraz wpisuje się tym samym w tradycje francuskiej Nowej Fali, zachowując tym samym powiew świeżości i oryginalność.
Na koniec światowych premier – powrócił Robert Rodriquez z filmem „Alita: Battle Angel”. „To, co widać na ekranie, szczególnie tym największym, oferowanym przez kina IMAX, zwyczajnie wyrywa z fotela, wciąga i angażuje. Bawi i zachwyca. Przy tym czyni to w tak bezpretensjonalny sposób, serwując znane, ograne i wciąż wykorzystywane schematy oraz motywy, że bez większych oporów kupujemy tę bajkę i trzymamy kciuki za waleczną Alitę.”2
A jak wyglądało rodzime podwórko? Niestety, w lutym nie mieliśmy czym się pochwalić. Powróciła „Planeta singli”. Większość z nas nie zdążyła jeszcze zobaczyć sequela, a twórcy już zapraszają nas na ponoć ostatnią cześć. Fabuła rodem z „American Pie: Wesele”. Ania i Tomek mają stanąć na ślubnym kobiercu. Oczywiście nie obejdzie się bez wpadek, ironicznych dialogów i niezapowiedzianych gości.
Druga połowa lutego to wreszcie popis kreatywności Patryka Vegi. Wchodzące na ekrany kin „Kobiety mafii 2”, na długo przed premierą były na ustach wszystkich. Krytycy nie pozostawili suchej nitki, widzowie płaczą ze śmiechu, a obsada staje murem za reżyserem. Show must go on! „Czego my tu nie mamy! Narcos, ISIS, kartele, Blackhawki i nawet Janusze z Biedry molestujące kobiety. Patryk Vega trzyma poziom swojej popitbullowej trylogii. Świetnie się sam bawi, przenosząc w vegański sposób na ekran swoje filmowe fascynacje”3.
Seriale
W lutym odbyły się trzy premiery:
- komediowi „Cudotwórcy” z Danielem Radcliffem i Stevem Buscemi w rolach głównych. Motywem serialu jest odwrócenie biblijnego stwierdzenia, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boga. Dwaj aniołowie próbują przekonać wszechmogącego, by mniszył Ziemię, a nas skazał na zagładę. Czy im się uda?
- Komediowy „Russian Doll” można nazwać współczesnym „Dniem świstaka”. Bohaterka Nadia umiera, ale nie do końca. Wpada w pętlę czasową, odżywa znowu i pojawia się w tym samym momencie podczas swoich urodzin. Co z tego wyniknie? Widzowie czekają na więcej!
- Najnowszy hit Netflixa „The Umbrella Academy" już po trzech odcinkach cieszył się olbrzymią popularnością, a fani zacierają ręce na drugi sezon. O co tyle hałasu? Serial opowiada o dysfunkcyjnej rodzinie superbohaterów. Pokazanie herosów w nieco krzywym zwierciadle z dość dużą dozą rodzinnego dramatu, może stać się okazją do przyjrzenia się, w którą stronę ewoluują przygody o protagonistach.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
Przypisy
1 https://blog.piecsmakow.pl/?p=2483
2 https://film.interia.pl/recenzje/news-alita-battle-angel-recenzja-serce-cyborga,nId,2823779,nId,2823779
3 https://wpolityce.pl/kultura/435134-kobiety-mafii-2-rasowe-kino-klasy-b-recenzja
Spłycana przez takie programy jak „Trudne sprawy” i „Dlaczego ja”, przytaczana w telewizjach śniadaniowych. Depresja. Kto jej nie doświadczył, ten nie wie, jaka jest jej natura, a kto się z nią zmagał, ten dopuszcza ewentualność, że choroba nie jedno ma oblicze. Strefa Kultur nie będzie rywalizować ze Strefą Psyche. Ustępuje jej pola. Nie przytoczy statystyk, nie rozłoży na czynniki pierwsze, nie dociecze przyczyn. Depresja potrzebuje, by o niej mówiono na serio. Strefa Kultur rozprawi się z tematem po swojemu, odwołując się do fantazmatu świata bez depresji, świata bez choroby. Literatury bez depresji. Poezji bez depresji. Filmu bez niej. Co jej wyjdzie? Komentarza udzieli dr Karol Jachymek, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS.
Wcale nie tak dawno temu, w XIX wieku…
Weltschmerz, jaskółczy niepokój, ból istnienia, melancholia, spleen. Wszystko to było, wszystko jest bliskie, chociaż odległe w czasie. Te określenia to wykwit kultury nowożytnej, XIX i początku XX wieku, gdy przemieszczał się nurt zainteresowań. Oświeceniowy optymizm przekazywał pałeczkę w sztafecie romantyczno-modernistycznym tendencjom, które były odległe od „żyjemy na najlepszym ze światów”.
Współcześnie mamy mniej wysublimowanego doła. Parafrazując reklamę: „Janek ma doła, Olek mam doła, Jola ma doła. Wszyscy mają doła. Mam i ja”. Ale dół i depresja to nie to samo. Doła ma niemal każdy, jak w parafrazie. Raz na jakiś czas, okazjonalnie, od przypadku do przypadku. Mieć doła jest w dobrym tonie, wiarygodnie. Inaczej jest z depresją. To choroba, która dotyka co dziesiątego mieszkańca Ziemi. Jest egalitarna. Dostaje się tobie, wam, nam, cierpiał na nią Charles Baudelaire, Lovecraft, Stephen King i dla parytetu – też pisarki: dziś popularne i przywoływane przez współczesną kulturę – Virginia Woolf i Sylvia Plath. Wyobraźmy sobie teraz, że wyżej wymienione osobowości nie chorują. Czy „To” by powstało? O czym byłby „Szklany klosz”? I jaki stosunek mielibyśmy do „Pani Dalloway”? Strefa Kultur odpowie bez długiego namysłu: „nie, o niczym, żaden”. No właśnie.
„Spleen”, czyli śledziona
„I długie karawany bez dźwięku muzyki,/ Z wolna suną w mej duszy. /Nadzieja w cmentarną/ Noc pada we łzach. Zimnej Rozpaczy duch dziki,/ Nad czołem mym zawiesza swą chorągiew czarną.” Tak pisał o stanie podmiotu lirycznego Charles Baudelaire w tomiku pt. „Kwiaty zła”. Przytoczone wersy z wiersza „Spleen” nie napawają radością. Spleen, czyli uczucie przygnębienia, w czasach modernizmu, a więc pod koniec XIX wieku i u progu XX, był częstym tematem poruszanym przez ówczesnych twórców. Dandysi i bohema pławili się w dekadenckich i ponurych, schyłkowych i turpistycznych klimatach. Z angielskiego ‘spleen’ to śledziona. W XIX wieku to z tym organem łączono stan dojmującego smutku, apatii i chandry. Biografowie Baudelaira przywoływali depresję jako jedną z chorób, na którą cierpiał poeta. Radził sobie z nią najlepiej, jak potrafił – pisząc. „Kwiaty zła” popchnęły poezję na nowe tory. Ich fluidy dotarły zresztą nie tylko tam. Znaczenia nabrała wreszcie brzydota, bo przecież świat, gdyby tak trochę przeczesać go grzebieniem, nie składa się wyłącznie z akademickiej symetrii i harmonii.
Wszystkiemu winna macica
Rok 1895. Umiera matka 12-letniej wówczas Virginii Woolf. Mała Virginia przeżywa swoje pierwsze poważne załamanie psychiczne. W późniejszym czasie tych załamań będzie jeszcze kilka, aż znajdą tragiczny finał w samobójczej śmierci. Pisarka doczekała się kilku biografów, którzy dostrzegali w niej, jej dziełach, dziennikach i listach, skłonności do depresji, przytaczali dokumentacje szpitalną z różnych okresów, gdzie padało „magiczne” słowo: histeria.
Histeria jako jednostka chorobowa nie jest wytworem francuskiego neurologa Jeana-Martina Charcota, a więc nie jest pojęciem relatywnie młodym. Przywołuje ją już starożytny Egipt. Samo pojęcie wywodzi się od greckiego ‘hystera’, czyli macica. Przez wieki to wyłącznie kobietom przypisywano skłonność do histerii, czyli melancholijnych humorów, stanów apatycznych i zrywów epileptycznych. Dziś pojęcie histerii, dawniej stygmatyzujące najczęściej kobiety, wypierane jest przez pojęcie dysocjacji. Załamania nerwowe i powracające stany depresyjne Woolf odnajdywały swoje odbicie w bohaterach jej dzieł. Na smutek i przygnębienie cierpieli m.in. Klarysa Dalloway („Pani Dalloway”), Susan, Jinny, Rhoda, Louis, Neville i Bernard („Fale”). „Pani Dalloway” i „Fale” to utwory pisane techniką strumienia świadomości – podwaliny dla powieści awangardowych. Dziękujemy Ci, Virginio Woolf.
Cierpiący umysł
Czasami choroby nie widać, czasami depresja ukrywa się za fasadą. Większość z nas ociera łzy śmiechu na filmach z Jimem Carreyem i Robinem Williamsem, nawet jeśli nie jest fanem ani jednego ani drugiego. Tymczasem dowiadujemy się, że obaj chorują na depresję. Pierwszy z nich mówi o niej dość otwarcie, o chorobie drugiego dowiadujemy się już po jego śmierci. A przecież większość z nas do dziś świetnie się bawi na filmie „Ace Ventura”, w którym Carrey prezentuje całe spektrum swoich zdolności mimicznych. „Pani Doubtfire” z Robinem Williamsem śmieszy i wzrusza.
Depresji czasami nie widać, a za chorobą nie stoi wyłącznie śledziona. Za chorobą, taką jak depresja, stoi zbolały umysł. Medialny coming out sportsmenki, Justyny Kowalczyk, która znana jest ze swojego uśmiechu i radosnej ekspresji, a która w 2014 roku oświadczyła, że cierpi na depresję, przyczynił się do przybliżenia i oswojenia społeczeństwa na temat skutków choroby.
Choroba jako metafora
Susan Sontag, amerykańska eseistka i krytyczka, wiele lat temu opublikowała dwa eseje: „Choroba jako metafora” (1978) oraz „AIDS i jego metafory” (1988). Analizując źródła naukowe i utwory literackie, Sontag rozprawiła się ze sposobem prezentowania choroby jako takiej od czasów starożytnych po współczesne. W swoim tekście przytoczyła nazwiska wielkich twórców, zrekonstruowała mitologię gruźlicy i chorób nowotworowych. Przy okazji pokazała, jak niezwykle często społeczeństwo potrafiło (i potrafi) skazywać na ostracyzm chorych, niezależnie od tego, co sobą prezentowali. Cierpiący na różnego rodzaju zaburzenia psychiczne van Gogh, wytykany palcami za krzywy kręgosłup Kierkegaard, alienujący się z powodu gruźlicy Franz Kafka – to tylko przykłady osobowości, które dziś cenimy i którym wiele zawdzięczamy, choć nie zawsze spotykali się ze zrozumieniem i życzliwością za życia.
Esej Sontag o AIDS, opublikowany w czasach, w których choroba zbierała największe żniwa, rozprawiał się z licznymi mitami, przekłamaniami, niedomówieniami. O chorobie spekulowały media, rozmawiali ludzie na ulicach, debatowali działacze na politycznych szczytach. Dziś takich esejów powstaje bez liku. Choroby są nieodłącznym elementem nie tylko życia ludzkiego i społecznego. Znajdują także odwzorowanie w tworach kultury. Na szczęście sztuka nie stygmatyzuje.
Komentarz dr. Karola Jachymka
Virginia Woolf, Sylvia Plath, James Joyce i inni wielcy intelektualiści, którzy doświadczyli choroby, na trwałe przeszli do kultury pop. Nie tylko dzięki swojej twórczości, lecz także, a może przede wszystkim, dzięki osobistym doświadczeniom. Chociażby już na samym poziomie edukacji widać, że zainteresowanie znanymi postaciami najłatwiej wzbudzić nie poprzez pryzmat samej ich twórczości, lecz opowiadając o nich ciekawe anegdoty. W ten sposób stają się dużo bardziej rzeczywiste. Choroba jest rodzajem anegdoty, ciekawostki, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Gdy słyszymy w mediach, że Jim Carrey choruje na depresję, z jednej strony współczujemy mu, z drugiej czujemy, że dzięki niej staje się bardziej rzeczywisty, więc bliższy nam. Na poziomie ogólnoludzkim jest to doświadczenie przypominające katharsis, na poziomie kulturowym jest to spotkanie sacrum i profanum, gdzie sztuka przynależy do sfery sacrum, a życie, ze wszystkimi jego złożonościami i statusem: to skomplikowane, do sfery profanum.
O komentatorze
dr Karol Jachymek – doktor kulturoznawstwa, filmoznawca. Zajmuje się społeczną i kulturową historią kina (zwłaszcza polskiego) i codzienności, metodologią historii, zagadnieniem filmu i innych przekazów (audio)wizualnych jako świadectw historycznych, problematyką ciała, płci i seksualności, wpływem mediów na pamięć indywidualną i zbiorową, społeczno-kulturowymi kontekstami mediów społecznościowych oraz blogo- i vlogosfery, a także wszelkimi przejawami kultury popularnej. Współpracuje m.in. z Filmoteką Szkolną, Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej, Against Gravity, KinoSzkołą i Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Prowadzi warsztaty i szkolenia dla młodzieży i dorosłych z zakresu edukacji filmowej, medialnej i (pop)kulturowej oraz myślenia projektowego i tworzenia innowacji społecznych. Autor książki „Film – ciało – historia. Kino polskie lat sześćdziesiątych”.
Tekst: Marta Nizio z Redakcji Uniwersytetu SWPS
Czy kino jest odbiciem naszego życia i może mieć wpływ na nasze indywidualne historie? Od dziesięcioleci zarówno badacze, jak i teoretycy filmu próbują znaleźć odpowiedź na to frapujące pytanie. Ponad stuletnia historia X muzy pokazuje, że niezależnie od nurtu, gatunku i nakładu pracy ekipy filmowej, każdy seans może cieszyć nie tylko wzrok, serce, ale i… nasz mózg. O mózgu w filmie opowiada kulturoznawczyni, Patrycja Paczyńska-Jasińska, która przygotwała subiektywny przegląd pięciu filmów poświęconych tematowi naszego wewnętrznego centrum dowodzenia.
Mózg jako narząd odpowiedzialny za wszystkie procesy dziejące się w człowieku, wchłania jak gąbka wydarzenia, które są naszym udziałem. Największą przeszkodą dla większości ludzi są ograniczenia ich własnego mózgu, czyli nasze na pozór niezmienne połączenia neuronowe, za sprawą których jedne nasze doznania i działania sprawiają nam przyjemność, inne zaś dyskomfort.
Materia filmu bardzo silnie wkracza do naszego wnętrza i niejedna teoria mówi o tym, że człowiek żyje w różnych kontekstach i intertekstach. Filmy docierają do naszych mózgów, nie dziwi więc fakt, że mózg stał się częstym motywem poruszanym w filmie. Powstało kilkadziesiąt świetnych obrazów, które z różnej perspektywy podchodzą do tematu emocji, zaangażowania czy przeżywania świata. Na potrzeby poniższego artykułu, wyselekcjonowałam pięć subiektywnych filmów, które w ciekawy sposób pokazują mechanizmy funkcjonowania mózgu.
Uciekajmy przed stresem: Fuga (2018)
Agnieszka Smoczyńska powróciła! Po znakomitych „Córkach dancingu” oczekiwania wobec jej twórczości niewyobrażalnie wzrosły i zarówno krytycy, jak i media z napięciem czekali na „Fugę”. Z doświadczenia wiemy, że wielu twórców postanawia iść za ciosem, ponawiając tropy, mnożąc chwyty i kując autorski styl. Agnieszka daje nam pstryczka w nos i decyduje się na zmianę klimatu. Sięga po dramat psychologiczny o byciu sobą/kimś obcym i poszukiwaniu tożsamości. Ten obraz hipnotyzuje, obdzierając nas z marzeń i wiary w podstawową komórkę społeczną jaką jest rodzina.
Poznajmy Alicję/Kingę, która cierpi na fugę dysocjacyjną. Dysocjacją ogólnie nazywamy proces psychologiczny, który zachodzi w świadomości, w wyniku ciężkich doświadczeń i przeżyć. Traumatyczne treści zostają oddzielone od świadomości przy pomocy klasycznego mechanizmu obronnego. Nie oznacza to jednak, że znikają bezpowrotnie, znajdują się bowiem nadal w podświadomości i w chwili stresu mogą przejąć kontrolę nad postępowaniem jako tak zwane automatyzmy psychiczne.
Ile razy w życiu pragnęliśmy zapomnieć o przeszłości, ile razy pragnęliśmy cofnąć czas… Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia wychodzicie ze swojego domu do pracy, dzień jak co dzień, i niespodziewanie nie udajecie się pod znajomy adres, ale jedziecie w nieznane. Stwarzacie sobie nową rzeczywistość, nową tożsamość. Z takimi problemami boryka się rewelacyjna Gabriela Muskała, w roli Alicji/Kingi.
Dysocjacja stanowi zresztą najważniejszy temat „Fugi” – nie tylko kliniczny przypadek tożsamości Alicji/Kingi, ale reżyserka swoim obrazem stara się również wymazać znaczenia utrwalonych wartości, takich jak rodzina czy miłość. Robi swoje kino. Wolne i bezkompromisowe. Bardzo kobiece.
Czy można czuć bliskość z osobą, którą się zapomniało? Czy można wrócić do domu rodzinnego, gdy nie pamięta się, kto w nim mieszka? I czy można na nowo się zakochać w kimś zapomnianym? Ta dwoistość daje okazję do fantastycznego popisu Gabrieli Moskale, która również jest autorką scenariusza. Alicja/Kinga to zbiór sprzecznych cech, emocji i postaw. Każdy od niej czegoś wymaga, oczekuje i czeka na podjęcie przez nią pewnych kroków. A jak są one wbrew woli nowej tożsamości?
Reżyserka w każdym kadrze dowodzi, że jest dojrzałą artystką, która doskonale wie, co chce powiedzieć. Nie grając ani razu na fałszywych nutach, precyzyjnie prowadzi widza po najciemniejszych zakamarkach ludzkiej psychiki. „Fuga” to film nie tylko pięknie sfotografowany przez Jakuba Kijowskiego (monochromatyczna paleta barw, klaustrofobiczne ujęcia, budowanie napięcia), ale naznaczony pasją tworzenia. Nie jest to żadna banalna opowiastka o „szukaniu siebie”. Ten obraz chwyci widza za gardło i nie puści do końcowych napisów a sądzę, że jeszcze dłużej!
Nieustannie panujący półmrok, gęsta atmosfera i oczekiwanie, co się wydarzy w kolejnych kadrach. Godnym pochwały jest również zabieg percypowania świata z perspektywy bohaterki, która wie o nim dokładnie tyle, co my – czyli praktycznie nic. Wraz z Alicją/Kingą odkrywamy kolejne elementy układanki, a finał będzie niezwykle zaskakujący.
Historia zabierze Was w podróż ku zrozumieniu zagadki ludzkiego umysłu. Dlaczego czasem lubimy się bać, mimo iż strach to uczucie, którego zazwyczaj unikamy? Czy istnieje „przyjemny strach” i czym różni się od „nieprzyjemnego”? Czy strach jest tożsamy z lękiem? A gdzie w tym wszystkim znajdują się fobie? I jak sobie z tym wszystkim poradzić?
Nasz plastyczny mózg: Blask (2017)
Obraz filmowy dociera najpierw na siatkówkę i nerwami wzrokowymi trafia do struktur we wzgórzu, gdzie jest przetwarzany w ciele kolankowatym bocznym. Później trafia do kory wzrokowej, odpowiedzialnej za widzenie i następuje odzwierciedlenie obrazu z siatkówki oka. Tam przetwarzamy obraz od najprostszych elementów, jak kontury obrazu czy kolory. Te wszystkie informacje muszą dojść jeszcze do kory asocjacyjnej, gdzie zostaną powiązane z naszą wiedzą i wspomnieniami, zapisanymi w hipokampie i korze węchowej1.
Dokładna liczba osób, które utraciły wzrok, nie jest znana, jednak według szacunków Polskiego Związku Niewidomych można mówić o około 250 tysiącach przypadków w naszym kraju. Mimo skali zjawiska nasza wiedza o ociemniałych jest znikoma. Nie zapraszają nas do swojego świata – świata marzeń.
Dla osób ze zdrowym wzrokiem oczywistym jest, że sny traktuje się jako zjawisko głównie wizualne. Choć w co drugim śnie spotykamy się również z wrażeniami dźwiękowymi. Ponoć niektórzy śnią także o bodźcach smakowych, dotykowych lub węchowych. A co podczas snu „widzi” osoba niewidoma…? Na to pytanie, w swoim przedostatnim filmie „Blask” z 2017 roku, próbuje odpowiedzieć Naomi Kawase. W przepiękny sposób snuje opowieść o tym, że nie liczy się to, co można zobaczyć.
Chodzi o to, w jaki sposób można nauczyć się widzieć i odczuwać „inaczej”. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ten temat (siły wyobraźni i podążania za marzeniami), przewijał się chociażby w „Imagine” A. Jakimowskiego czy w „Motylu i skafandrze” Schnabla. Tym razem dochodzi jeszcze jeden motyw: paradoksu kina. Czy film bez obrazu jest możliwy? Co widzą w kinie niewidomi? Czy obraz filmowy staje się wówczas ekwiwalentem literatury – otwartym polem dla nieposkromionej wyobraźni?
Zrozum i wybacz: Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham (2016)
Swoją przygodę z filmami Łozińskiego rozpoczęłam filmem „Mój spis z natury we wsi Leźno Małe”. Następnie przyszedł czas na nadrobienie zaległości: „Miejsce urodzenia” i „Siostry”. Od początku doceniam każdy jego obraz (podobnie jak jego ojca: Marcela Łozińskiego), który nie jest kolejnym filmem dokumentalnym. Podobnie jest z najnowszym, gdzie Ewa, Hanna oraz znakomity Bogdan de Barbaro wyruszają w podróż ku polepszeniu relacji.
Nie było łatwo. Były łzy, wnikanie w głąb siebie i długie przemyślenia. Oglądałam ten film w napięciu, które nie słabnie do zaskakującego końca. „Ten film jest dla mnie dekonstrukcją słowa „miłość”, zajrzeniem pod spód i wydrapaniem tego, co może się pod nim kryć. „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” jest moją odpowiedzią na film, który zrobiłem przed trzema laty – „Ojciec i syn”. Zafundowaliśmy sobie wtedy z ojcem reżyserem rodzaj amatorskiej, domowej psychoterapii w postaci szczerej, brutalnej rozmowy. Czuliśmy się wszechmocni, pewni, że załatwimy nasze problemy między sobą, jak bogowie, bez udziału i pomocy trzeciej osoby. Brak pokory. Nie mogło się udać” – powiedział w rozmowie z Tomaszem Sobolewskim reżyser.
Bohaterkami są tu dwie kobiety. Dwudziestopięcioletnia Hania, która obarcza matkę winą za brak relacji, ciągłe awantury, rozwód rodziców w końcu wyrzucenie z gniazda. Z kolei matka – Ewa nie może dojść do siebie i przez całe życie towarzyszy jej uczucie osamotnienia. Pośrednikiem w procesie naprawiania stosunków jest krakowski wybitny profesor de Barbaro, który od momentu pojawienia się na ekranie od razu kradnie bezgraniczne zaufanie widza.
Łoziński rejestruje cykl pięciu sesji na przestrzeni miesięcy, które ostatecznie prowadzą do mniej lub bardziej skutecznego pojednania. Widz ma natomiast możliwość podejrzenia czegoś, co zazwyczaj dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Pytanie brzmi: czy jestem tylko obserwatorem czy mnie ta rozmowa w bliższym lub dalszym stopniu też dotyczy?
To film dający do myślenia. Łatwo zranić najbliższe osoby, czasem trudno stwierdzić, dlaczego one nasze pomocne działania rozumieją jako atak. Mistrzowsko poprowadzone kino, zbudowane prostymi środkami, a przy tym po prostu ważne. „Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham” to nostalgiczna kronika przemijania, zapisana prostymi sentencjami i bez wzniosłych haseł. Gorąco polecam!
Prawdziwe pigułki szczęścia: W głowie się nie mieści (2015)
Pomysł zobrazowania popularnej metafory o małych ludzikach sterujących ludzkim organizmem ma już swoje lata. Przypomnijcie sobie choćby kultowy serial „Było sobie życie”. „W głowie się nie mieści” wykorzystuje ten sprawdzony schemat w znakomity sposób. Poznajemy umysł 11-letniej Riley, w którym gnieździ się pięć elementarnych emocji: Radość, Smutek, Gniew, Strach i Odraza.
Zachowania szalonych ludzików-emocji, połączone z reakcjami zewnętrznymi i odpowiedzią otoczenia sprawiają, że jesteśmy świadkami zabawnych sytuacji. Większość splotów akcji wiążą się też z celnymi obserwacjami działania mechanizmów ludzkiej psychiki i mają niewątpliwy walor edukacyjny.
„W głowie się nie mieści” doskonale łączy inteligentny humor, dynamiczną akcję i siłę wyobraźni. Nie zapominajmy również o uczuciach i poszukiwaniu zrozumienia. Riley jest dziewczynką, która ma wszystko: szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców, przyjaciół i hobby. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wstępuje w okres dojrzewania, a co za tym idzie emocje i hormony zaczynają buzować. Emocje wyruszają w intrygującą podróż, by na nowo odbudować zachwiane relacje. Czy im się uda?
O tym, jak kształtuje się osobowość i co się na nią składa, twórcy opowiadają w mądry i przezabawny sposób. Ukazują ludzką głowę niczym wielką serwerownię, w której pieczołowicie magazynowane są kolejne wspomnienia, a każdej emocji odpowiada inny kolor. Od zdominowanego przez żółty (radość) dzieciństwa po stopniowe dorastanie zobrazowane, dosłownie, wszystkimi kolorami tęczy. We wzruszający sposób Docter mówi o tym momencie, w którym traci się dziecięcą niewinność, kiedy zaczynają się pojawiać pierwsze problemy. W filmie wiąże się to z przeprowadzką rodziny z ukochanej Minnesoty do San Francisco, gdzie – jak się okazuje – nawet pizzę można zepsuć2.
Film porusza więc tematy najistotniejsze z punktu widzenia zdrowia psychicznego i jakości naszego życia. Mówi o naszej umiejętności doświadczania całego spektrum towarzyszących nam emocji, o przekonaniach, które nam to utrudniają, o roli uważności wychowawców jako tych, którzy akceptują lub czasem mimowolnie odrzucają nasze emocje, pozwalając nam na autentyczność w wyrażaniu emocji lub wzmagając w nas niemożność ich pokazania. Każda informacja, która do nas dociera, obojętnie czy to jest wydarzenie z naszego realnego życia, czy treść, którą oglądamy w filmie, ma znaczenia dla kształtowania się mózgu, bo jest przez niego przetwarzana i zapamiętywana.
Zdrowe starzenie się mózgu: Mr. Nobody (2009)
Nemo, Nobody, podwójnie „Pan Nikt” przede wszystkim stanowi dowód nieograniczonych możliwości materii filmowej. Sam scenariusz powstawał prawie siedem lat. Jest stworzony na kanwie melodramatu i przedstawia dosyć zawikłaną, wielopłaszczyznową historię. Podczas seansu obserwujemy retrospekcje ukazujące różne wcielenia z życia Nemo. W zależności od podjętego wyboru, zaczyna przybierać inne formy: głowy rodziny, zakochanego nastolatka czy mężczyzny, który stara się być oparciem dla żony chorującej na depresję.
Siłą dzieła Van Dormaela jest sam akt opowiadania historii. Mr. Nemo jawi się nam jako mędrzec kultywujący tradycję ustnego przekazu. Jest w tym pewien zapomniany urok. Szczęśliwe i nieszczęśliwe przypadki życia traktuje jak gagi.
Kino nie lubi pytań, jakie podejmowane w „Mr. Nobody", bo trudno je zwizualizować. Bo jak ubrać w atrakcyjną dla widza formę rozważania na temat teorii prawdopodobieństwa z całą jej zawiłością? Albo jak skupić uwagę publiczności na takich tematach, jak: los, przypadek, wolna wola, wybór, śmierć, pamięć, czas, nieśmiertelność?3
„Mr Nobody" to także film o miłości i funkcjonowaniu naszego mózgu, gdy dochodzi do zauroczenia. Różnych postaciach, kiedy dwoje ludzi kocha się wzajemnie, kiedy on kocha ją, a ona nie potrafi odwzajemnić uczucia, i kiedy ona jest zaangażowana, a on jest obojętny. Z każdą z kobiet życie bohatera wygląda inaczej, a o spotkaniu dwojga ludzi decydują zarówno przypadki, jak i mniej lub bardziej świadome wybory.
Nemo, ostatni żyjący śmiertelnik, ma 130 lat i jedyne, co mu zostało, to pamięć. A jak wiadomo bywa ona wybiórcza i subiektywna. Dobrze, że reżyser ułatwia widzowi orientację w tym labiryncie uczuć. Mózg jest jednym z organów naszego ciała, kluczowym, ponieważ odpowiada za tożsamość, człowieczeństwo. Skoro starzeją się wszystkie komórki i tkanki człowieka, dotyczy to także mózgu. Reżyser zadaje pytanie: czy możemy umierać, nie starzejąc się? Nawet w filmie science fiction starzenie jest wpisane w nasze życie, tak jak w życie organizmów innych gatunków. Ostatecznie uzmysławia, że zasadniczo – wszystko, co nowe, odmładza mózg, gdyż wpływa na tworzenie nowych neuronów oraz połączeń między nimi. Każde nowe zadanie, doznanie, ćwiczenie czy książka podtrzymuje mózg w dobrej kondycji. Również wspomnienia… Starzy jesteśmy wtedy, gdy starzy się czujemy. Nie ilość zmarszczek i tempo chodu o tym decydują, ale fakt, jak długo nam się chce.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
Przypisy
1 http://kinoterapia.pl/2012/10/29/mozg-w-kinie/
2 https://archiwum.stopklatka.pl/artykul/w-glowie-sie-nie-miesci-recenzja
3 https://www.filmweb.pl/film/Mr.+Nobody-2009-269102/discussion/Rozmowa+z+re%C5%BCyserem+Jaco+van+Dormaelem+-+pomoc+w+zrozumieniu+zamys%C5%82u+i+konwencji+filmu.+%28wywiad+zamieszczony+w+Gazecie+Wyborczej%29,1527576
Zapytani o to, czy psychologia pozwala lepiej zrozumieć film, odpowiedzielibyśmy, że w tym pytaniu kryje się pewna pułapka. Można by przecież zapytać również odwrotnie, czy to produkcje filmowe pozwalają lepiej zrozumieć psychologię? Nie ma tu jednej odpowiedzi, są za to różne wątki, które warto poruszyć niczym w scenariuszu dobrego filmu czy serialu. Film i psychologia mają już bowiem całkiem spory staż związku, a ich relacja jest jak najbardziej dwustronna i trudno byłoby ją sprowadzić jedynie do służebnej roli jednej dziedziny wobec drugiej. O związku filmu i psychologii opowiedzą: Patrycja Paczyńska-Jasińska i Michał Brol.
Relacja psychologii i filmu
Tym, co mimo swojej banalności wydaje się kluczowe, jest zwrócenie uwagi na fakt, że filmy przedstawiają różne zachowania, emocje, sposoby myślenia czy relacje. Z kolei najprostsza definicja psychologii mówi, że jest to nauka o zachowaniu człowieka i jego procesach psychicznych. Nie oznacza to jednak, że w każdym filmie można odnaleźć naukowe podejście i wierne odwzorowanie zjawisk (często będzie dokładnie odwrotnie), lecz raczej, iż odwołanie się do psychologii może pozwolić lepiej zrozumieć przedstawiane zachowania, ich uwarunkowania czy nadać szerszy kontekst przedstawianym wydarzeniom. Jest to jednak tylko jedno z możliwych spojrzeń na psychologiczno-filmowy duet.
Relację psychologii i filmu systematyzują bowiem cztery obszary, które określić można jako psychologię w filmie, psychologię widza filmowego, psychologię filmowców i psychologię (w) pracy z filmem.1 Psychologia w filmie to nie tylko obrazowanie chorób i zaburzeń psychicznych, wizerunek psychologa czy instytucji leczenia, ale także różne zjawiska psychologiczne. Możemy je obserwować właściwie w każdym filmie, choć oczywiście w różnym natężeniu i ukazane z rozmaitą trafnością. Ze względu na trudność postawienia granicy, niełatwo byłoby zatem wskazać, który film jest „jeszcze psychologiczny”, a który już takim nie jest. Przykładowo, jeden z portali filmowych słynnych 12 gniewnych ludzi Sidney’a Lumeta nie uznaje za film psychologiczny, choć jest to studium psychologii społecznej często przedstawiane studentom różnych kierunków. Przyczyna braku włączenia tego obrazu do grupy filmów psychologicznych tkwi być może właśnie w tym, że przedstawia on wiele zjawisk psychologii społecznej, a nie klinicznej. Określenie „film psychologiczny” przypisuje się bowiem często wyłącznie produkcjom obrazującym choroby czy zaburzenia psychiczne, co być może jest pokłosiem potocznego utożsamiania psychologii jedynie z psychologią kliniczną i terapią. Można zatem przyznać rację ekspertom, którzy zwracają uwagę na fakt, że nie istnieje taki gatunek, jak film psychologiczny2, ale warto też pochylić się nad innym, interesującym tropem. Spotyka się również rozumienie filmu psychologicznego jako takiego, który oddziałuje na psychikę widza bardziej niż inne (wzbudza więcej refleksji? silniej działa emocjonalnie? pozostaje na dłużej w pamięci?). Ponownie jednak należałoby zapytać o granice takiego pojęcia, bo przecież ten sam film może być „psychologiczny” dla jednej osoby, a dla innej wcale nie albo oddziaływać na tego samego widza inaczej na różnych etapach jego życia. A zatem należy ponownie stwierdzić, że w takim rozumieniu każdy film może być psychologiczny, a psychologię odnajdziemy w różnych dziełach.
Obszar określony jako psychologia w filmie obejmuje wspomniane już choroby i zaburzenia psychiczne, które przykuwają uwagę wielu widzów i stanowić mogą kanwę całej filmowej opowieści. Jak się okazało, film może oddziaływać w tej kwestii nie tylko na postawy szerokiej widowni, ale również na opinie osób kształcących się w dziedzinie ochrony zdrowia. Na przykład studenci medycyny zmieniali postawę na negatywną (choć stoi to w sprzeczności z wiedzą medyczną) wobec leczenia elektrowstrząsami po tym, jak zobaczyli Jacka Nicholsona poddanego takiej terapii w filmie Lot nad kukułczym gniazdem Miloša Formana.3 Kontrowersje wzbudzają też wizerunki terapeutów. Autorzy książki Kino i choroby psychiczne4 przeanalizowali filmowe obrazy psychoterapeutów, wyróżniając 23 portrety wyważone oraz aż 28 portretów niewyważonych. Negatywny sposób prezentowania w filmie postaci terapeutów rodzi obawy o jego wpływ na opinie widzów, a co za tym idzie ich gotowość do korzystania z profesjonalnej pomocy psychologicznej.
Gdy mowa o oddziaływaniu filmu na postawy odbiorców, warto przytoczyć postulat skierowany do środowiska psychologów, mówiący o tym, że „psychologowie mają moralny, jeśli nie etyczny obowiązek, aby pomóc zmienić publiczne błędne wyobrażenia na temat osób chorych psychicznie”5. Przykładowo, film Psychoza Alfreda Hitchcocka (1960) podtrzymuje błędne utożsamianie schizofrenii z dysocjacyjnym zaburzeniem tożsamości (tymczasem schizofrenia to nie rozszczepienie osobowości!). Z kolei film Egzorcysta Williama Friedkina (1973), sugeruje równoważność między chorobą psychiczną a opętaniem przez diabła. Niektóre filmy mogą częściowo odpowiadać za stygmatyzację osób chorych psychicznie, co może prowadzić do braku uzyskiwania faktycznego wsparcia przez te osoby6. Sformułowanie „psychologia w filmie” trzeba w tym kontekście rozumieć również jako przekonanie samych odbiorców, że oto mają do czynienia z psychologią czy po prostu mechanizmami psychologicznymi, choć sama psychologia jako nauka może kwestionować zawarte w danym filmie treści. Warto jednocześnie pamiętać, że film niejednokrotnie stanowić będzie doświadczenie zastępcze. Alternatywne dla kontaktu z prawdziwą osobą, ale też zastępcze wobec kontaktu np. z wiedzą z rzetelnego źródła.
W książce 50 wielkich mitów psychologii popularnej7 autorzy przywołują liczne filmowe przykłady przekłamań czy też popularyzowania mitów zamiast faktów. Opisują mniej i bardziej znaczące dla relacji społecznych czy naszego własnego życia i rozwoju nieprawdy, np. mit przyciągających się przeciwieństw, co stanowi podstawę wielu komedii romantycznych, czy też mit o rzekomym wykorzystywaniu jedynie 10% możliwości mózgu. Przykładem odwołania się do tego ostatniego był sposób promocji jednego z filmów plakatami z napisem niemal „żywcem” wyjętym ze spisu treści (będącego zarazem listą mitów) podręcznika wyżej wspomnianych autorów: „przeciętny człowiek wykorzystuje 10% mózgu”. Premiera filmu Lucy Luca Bessona sprowokowała wówczas popularyzatorów nauki (np. poprzez portale filmowe) i dziennikarzy do komentarzy — jeden z bardziej prześmiewczych i wyjątkowo złośliwych tytułów brzmiał „Dlaczego Luc Besson użył tylko 10 procent swojego mózgu do napisania scenariusza Lucy?”8.
Psychologia widza filmowego
Drugim z wymienionych obszarów związku psychologii i filmu jest psychologia widza filmowego. W sferze jej zainteresowań znajdują się pytania o to, kto ogląda dane filmy, jakie tytuły są wybierane, w jakich okolicznościach dana osoba staje się widzem. Ten obszar odnosi się również do samego momentu oglądania, a zatem do tego, co dzieje się w nas podczas seansu i jak staramy się filmy zrozumieć, jakie emocje w nas wyzwalają oraz pytań o to, co dzieje się po filmie. Niniejszy zakres problemowy można sprowadzić do ogólnej myśli, o tym, co „film z nami robi”. Jej wyrazem mogą być słowa Tadeusza Sobolewskiego, że „europejskie kino festiwalowe często zostawia widza bezradnego wobec zła świata. Kino amerykańskie — także niezależne — pomaga widzowi się podnieść, jak po przebytej chorobie. Nie musimy czekać, aż świat się zmieni — on przechodzi symboliczną przemianę już na ekranie”.9
Obszar psychologii widza filmowego to również pytanie o skutki oddziaływania filmu — w kręgu zainteresowania psychologów znajduje się np. zmiana nastroju, zachowań i postaw. Zdarza się, że oddziaływanie filmu czy, szerzej, mediów, jest przeceniane w jednych, a niedoceniane w innych aspektach albo też wzbudza kontrowersje. Przykładem takiego przeszacowania jest mit o widzach uciekających z kina przed lokomotywą podczas historycznego pokazu filmów braci Lumière.10 Bardzo często przywoływaną historią (także w podręcznikach!) dla zobrazowania siły oddziaływania mediów jest opis paniki panującej pośród słuchaczy sugestywnej audycji radiowej Wojna światów w reż. O Wellesa (adaptacji powieści H.G. Wellsa). Problemem jest jednak to, że takowa panika nie miała miejsca, zaś cała historia jawi się jako manipulacja.11
Kontrowersje związane z oddziaływaniem filmów dotyczą również łączenia przemocy ekranowej z tą mającą miejsce w realnym życiu. Pojedyncze analizy podejmujące ten temat, jakie pojawiały się na przestrzeni lat, dostarczały różnych wyników. Christopher J. Ferguson i Joanne Savage12 dokonali analizy badań nad telewizyjnymi obrazami przemocy zebranych na przestrzeni pięćdziesięciu lat i zwrócili uwagę na istotne uchybienia metodologiczne, wśród których wymieniają: pomijanie cech widza, rodzaju i czasu oglądania określonych treści, przyjmowanie wartościujących i nieprecyzyjnych definicji oraz generalizacje mimo np. różnic pomiędzy zachowaniami w odizolowanym laboratorium a agresją w realnym świecie. Tymczasem pomijane cechy widza mogą mieć kluczowe znaczenie — np. osoby (także dzieci) zdiagnozowane jako agresywne chętniej wybierają filmy zawierające sceny przemocy.13 Obserwowanie przemocy może skutkować jej wyzwoleniem u widza, jednak trafniejszym predyktorem przemocy młodzieży są inne czynniki: depresja, przestępczość w grupie rówieśniczej, osobowość antyspołeczna i przemoc w rodzinie.14 Problematykę ekranowej agresji omówiliśmy na przykładzie w artykule Idea psychologicznej pracy z filmem na przykładzie filmu animowanego „Jak wytresować smoka”, który można odnaleźć w sieci.
Jednym z częstych uproszczeń jest traktowanie badań w zakresie oddziaływania filmu na widza jako wpływu na oglądających. Tymczasem może chodzić tylko o korelacje, czyli współwystępowanie pewnych zjawisk, co do których nie wykazano związków przyczynowo-skutkowych. W takiej sytuacji używanie określenia wpływ może być nadużyciem lub co najmniej nieporozumieniem.
Psychologia filmowców
Trzecim obszarem godnym zainteresowania jest psychologia filmowców, która obejmuje analizę filmu jako odbicia psychiki twórcy oraz wykorzystywanie psychologii w świecie filmu. W tym ujęciu psychologia może wyjaśniać znaczenie dzieł filmowych oraz ich poszczególnych elementów, nawiązując także do biografii reżysera czy aktorów. Jednocześnie wiedza i umiejętności psychologa stają się przydatne już na etapie tworzenia filmów czy seriali. Przykładem takiego zaangażowania psychologów jest praca nad animacją W głowie się nie mieści [Inside Out]. Reżyser, Pete Docter, zaprosił do współpracy specjalistów w dziedzinie emocji, profesorów psychologii Dachera Keltnera oraz jego mentora Paula Ekmana.15 Profesor Ekman był też naukowym konsultantem serialu Magia kłamstwa [Lie to Me], w którym to m.in. już w drugim odcinku zobrazowano zawodność tzw. wykrywacza kłamstw (wariografu). Poza konsultowaniem treści i formy samego filmu, rolą psychologa może być też wsparcie dla zespołów pracujących nad filmami i serialami.
Psychologia (w) pracy z filmem
Czwarty z obszarów porządkujących relację psychologii i filmu, czyli psychologia (w) pracy z filmem akcentuje rolę psychologii zarówno w aspekcie wiedzy, jak i umiejętności przydatnych czy wręcz koniecznych dla projektowania i prowadzenia zajęć z wykorzystaniem filmu. Film usprawnia proces uczenia się, dając różnorodne możliwości niedostępne dla innych mediów: może służyć jako swego rodzaju narzędzie do rozwiązywania problemów, studium przypadku, pozwala przybliżyć wydarzenia historyczne wraz z ich kontekstem, ukazuje metafory, umożliwia komunikowanie się w sposób symboliczny. Z punktu widzenia edukacyjnego istotne jest także to, że film pozwala na zrozumienie abstrakcyjnych pojęć oraz umożliwia tzw. doświadczanie czegoś w sposób zastępczy. Przedstawianie różnych kwestii, zagadnień, tematów poprzez sceny z filmów daje szansę obserwacji ich zastosowania w odmiennych sytuacjach.16
Różnego rodzaju oddziaływania edukacyjne, profilaktyczne i terapeutyczne wraz z przykładami i scenariuszami zajęć przedstawione zostały w dwóch książkach Film w terapii i rozwoju oraz Film w edukacji i profilaktyce, które ukazały się nakładem wydawnictwa Difin jako dwie części publikacji Na tropach psychologii w filmie. Problematyka ewaluacji skuteczności oddziaływań profilaktycznych z wykorzystaniem filmu omówiona została w jednym z rozdziałów.17
Przyjrzeliśmy się związkowi filmu i psychologii od strony teorii oraz prowadzonych badań, mamy też doświadczenia praktyczne w tym zakresie i do poszerzonej refleksji na ten temat zaprosiliśmy wszystkich zainteresowanych podczas organizowanej przez nas ogólnopolskiej konferencji naukowej. W ramach dwóch edycji tego wydarzenia z cyklu „Filmowe Psycho-Tropy”, staraliśmy się udowodnić, że psychologia pomaga zrozumieć film w co najmniej czterech omówionych w tym tekście obszarach, czyli w ramach psychologii w filmie, psychologii widza filmowego, psychologii filmowców oraz zastosowania psychologii (w) pracy z filmem. Przedstawiciele różnych dziedzin i profesji, będący uczestnikami konferencji (m.in. psychologowie, filmoznawcy, pedagodzy szkolni, wychowawcy, nauczyciele), wykorzystują film w działaniach edukacyjnych i profilaktyce, a także w terapii. Czynią to podczas warsztatów oraz szkoleń, a psychologowie — również w ramach psychoedukacji. Wspomniane wydarzenie służyło też integracji środowiska praktyków i badaczy. Jak pokazuje praktyka, kino może być odbiciem ludzkiego życia, ale też krzywym zwierciadłem; może powielać mity i upowszechniać stereotypy albo edukować i uczyć empatii, ukazywać nieznane nam zjawiska. Filmy mogą stanowić inspirację i źródło wielu refleksji. Podczas pierwszej edycji konferencji odbył się panel dyskusyjny pt. „Czy film może leczyć?”. Do rozmowy zaprosiliśmy praktyków i teoretyków, osoby na co dzień zajmujące się filmem, edukacją filmową i filmoterapią oraz terapeutów sięgających po to medium w konkretnych sytuacjach. Z początkowego wielogłosu wyłonił się ostatecznie wspólny głos: choć film może oddziaływać na widza w sposób ewidentny, co możemy mierzyć nawet na poziomie fizjologicznym, to jednak jego ewentualne działanie terapeutyczne stanowi odrębną kwestię. W terapii film może stanowić narzędzie wspomagające, wyzwalające rozmowę na dany temat, jednakże czynnikiem leczącym jest relacja terapeutyczna. Co istotne, filmoterapia nie stanowi sama w sobie metody psychoterapeutycznej, jak można by mylnie wnioskować z jej nazwy. Nie umniejsza to jednak jej roli w oddziaływaniu na człowieka.
Z kolei podczas II edycji konferencji poszukiwano m.in. bohaterów filmowych, którzy stanowią wzorce i antywzorce. Czy wiedza psychologiczna przydaje się twórcom filmowym, a reżyserzy, scenarzyści i aktorzy chętnie do niej sięgają? Jak się mają wyniki badań naukowych do tego, co sami myślą o sobie i swoich dziełach „ludzie filmu”? Czy na planie filmowym jest miejsce dla psychologa? Odpowiedzi na te i inne pytania z pogranicza filmu oraz psychologii mieliśmy okazję poszukiwać podczas kolejnego panelu dyskusyjnego.
Gośćmi dyskusji prowadzonej przez Magdę Miśkę-Jackowską (RMF Classic) byli reżyserzy: Anna Jadowska i Mariusz Palej oraz psycholożki — naukowcy i praktycy: dr hab., prof. UO Barbara Mróz, Aleksandra Zienowicz-Wielebska i Ewa Serwotka. Słuchacze panelu mieli przyjemność poznać kulisy pracy nad filmem Za niebieskimi drzwiami i docenić odpowiedzialność, z jaką Mariusz Palej podchodzi do swoich dzieł, a przede wszystkim do aktorów, z którymi pracuje. Anna Jadowska, reżyserka Dzikich róż, podzieliła się m.in. refleksją dotyczącą pozycji kobiet w branży filmowej, przyznała też, że sięganie do specjalistycznej wiedzy psychologicznej w celu wydobycia realizmu bohatera nie jest jej obce.
Aleksandra Zenowicz-Wielbska i Ewa Serwotka, autorki książki Psychologia osiągnięć dla twórców filmowych, wskazywały na wyzwania psychologiczne związane z pracą w branży filmowej oraz możliwości szkolenia pracowników różnych „pionów” filmowych. Natomiast prof. Barbara Mróz podzieliła się wnioskami ze swoich unikatowych badań polskich aktorów (Sztuka aktorska w badaniach psychologicznych i refleksji estetycznej; 20 lat później. Osobowość i hierarchia wartości wybitnych aktorów polskich). Wszyscy zgodnie uznali, że warto wspierać wykorzystywanie filmu w szkole, tym bardziej że liczne produkcje filmowe i telewizyjne w sposób interesujący poruszają tematy trudne i niewygodne, mogąc stanowić dobry punkt wyjścia do pracy z młodzieżą. Możemy zatem śmiało stwierdzić, że relacja filmu i psychologii jest związkiem bardzo owocnym, z czego czerpią nie tylko obie dziedziny, ale przede wszystkim widzowie.
Artykuł ukazał się na stronie www.edukacjafilmowa.pl
Publikacje „Na tropach psychologii w filmie” to efekt poprzednich dwóch edycji Konferencji Filmowe Psycho-Tropy. W książkach znalazły się teksty, które udowadniają, że filmy mogą być wykorzystane w edukacji i profilaktyce, a także w kształceniu psychologów i terapeutów. Partnerem merytorycznym wydania jest Uniwersytet SWPS. Więcej na temat publikacji »
O autorach
dr Michał Brol – wykładowca akademicki w Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pasjonat filmu i entuzjasta dydaktyki akademickiej, w efekcie czego opracował wraz z dr Agnieszką Skorupą program psychologicznej pracy z filmem, który realizowany jest m.in. jako fakultet na kierunku psychologia. Autor ponad dwudziestu artykułów naukowych nt. związku psychologii i filmu, pod jego redakcją ukazały się m.in. [LINK: https://wydawnictwo.us.edu.pl/node/9592] Psychologiczna Praca z Filmem, Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2. Pomysłodawca i organizator Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej w cyklu "Filmowe Psycho-Tropy". Popularyzator nauki, autor licznych warsztatów dedykowanych szerokiemu gronu odbiorców, szczególnie młodzieży. Działania edukacyjne i profilaktyczne z zastosowaniem filmu prowadził w ramach różnych grantów i projektów, m.in. współpracował z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim.
Patrycja Paczyńska-Jasińska – absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS - Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
Przypisy
1 S.D. Young, Psychology at the Movies, John Wiley & Sons 2012.
M. Brol, A. Skorupa, Znaczenie filmu dla psychologów i terapeutów, w: A. Skorupa, M. Brol, P. Paczyńska-Jasińska (red.), Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2, Warszawa 2018, ss. 207-228.
2 A. Helman i A. Pitrus, Podstawy wiedzy o filmie, Gdańsk 2008.
3 S. Packer, Movies and the Modern Psyche, Greenwood Publishing Group 2007.
4 D. Wedding, M.A. Boyd, R.M. Niemiec, Kino i choroby psychiczne. Filmy, które pomagają zrozumieć zaburzenia psychiczne, Warszawa 2014.
5 L.E.A. Walker, M. Robinson, R.L. Duros, J. Henle, J. Caverly, S. Mignone, E.R. Zimmerman i B. Apple (2010). The Myth of Mental Illness in the Movies and Its Impact on Forensic Psychology [w:] The Cinematic Mirror for Psychology and Life Coaching, New York 2010, ss. 171-192.
6 D. Wedding, M.A. Boyd, R.M. Niemiec, Kino i choroby psychiczne, op. cit.
7 S.O. Lilienfeld, S.J. Lynn, J. Ruscio, B.L. Beyerstein,50 wielkich mitów psychologii popularnej, tłum. D. Sagan, P. Szwajcer, Wydawnictwo „Znak” 2011.
8 P. Stanisławski, Dlaczego Luc Besson użył tylko 10 procent swojego mózgu do napisania scenariusza Lucy?,138228,16515703,Dlaczego_Luc_Besson_uzyl_tylko_10_procent_swojego.html (dostęp: 10.09.2018).
9 T. Sobolewski, Oscary 2018. Amerykanie umieją pokazać happy end. Tęsknię za takim kinem ,143363,23103982,oscary-2018-amerykanie-umieja-pokazac-happy-end-tesknie-za.html (dostęp: 10.09.2018).
10 M. Miśka-Jackowska, O roli filmu w życiu człowieka [w:] A. Skorupa, M. Brol, P. Paczyńska-Jasińska (red.), Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2, Warszawa 2018, ss. 19-31.
11 J. Campbell, The Halloween Myth of the War of the Worlds Panic). (dostęp: 10.09.2018).
12 C.J. Ferguson, J. Savage, Have recent studies addressed methodological issues raised by five decades of television violence research? A critical review [w:] Aggression and Violent Behavior, nr 17, 2012, ss. 129-139.
13 B. Niżankowska-Półtorak, M. Półtorak, Poziom agresywności dzieci i ich percepcja przemocy w filmach [w:] W. Walc (red.), Przemoc. Konteksty społeczno-kulturowe. Tom II. Kulturowe i edukacyjne aspekty zjawiska, Rzeszów 2007.
14 C. J. Ferguson, C. San Miguel, R. D. Hartley, A multivariate analysis of youth violence and aggression: the influence of family, peers, depression, and media violence [w:] The Journal of pediatrics, nr 155 (6), 2009, ss. 904-908.
15 M. Brol, A. Skorupa, Psychologiczna praca z filmem „W głowie się nie mieści” [Inside Out], „Studia de Cultura” 2017, nr 2.
16 J.E. Champoux, Film as a Teaching Resource, „Journal of Management Inquiry” 1999, 8 (2), ss. 206-217.
17 M. Brol, A. Skorupa, Znaczenie filmu…, ss. 207-228.
Marzec 2019 roku, po obfitym w wydarzenia lutym, okazał się mimo wszystko miesiącem interesującym. Dużo premier filmowo-serialowych, dużo wydarzeń, kilka pozytywnych zaskoczeń, parę rozczarowań. Gotowi na dawkę prawdziwej kultury? Jesteście na bieżąco? Podsumowanie miesiąca przygotowała kulturoznawczyni, Patrycja Paczyńska-Jasińska.
7. Ogólnopolski Festiwal Animacji: od 1 marca do 2 kwietnia 2019
Święto i promocja polskiej animacji, techniki, która w naszym kraju swoją świetność obchodziła w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. Zjawisko zwane Polską Szkołą Animacji, było jedną z najlepiej rozpoznawalnych na świecie marek polskiej sztuki, a liczba sprzedanych za granicą licencji zapewniła polskiemu filmowi animowanemu pozycję najlepszego artystycznego towaru eksportowego. Prężnie działające studia rysunkowe w Bielsku-Białej, Krakowie, Łodzi, Poznaniu i Warszawie wiodły prym na arenie międzynarodowej.
Z biegiem czasu animacja traciła zainteresowanie widzów. Na ratunek przybyli twórcy O!PLI, czyli Ogólnopolskiego Festiwalu Animacji. Od ponad pięciu lat sukcesywnie realizują swój cel: (od)budowy relacji Artysta-Widz-Artysta. Od samego początku ambicją festiwalu było docieranie ze sztuką animacji nie tylko do dużych, lecz także do mniejszych ośrodków w kraju. Tegoroczna edycja dotarła do ponad 90. miejscowości w Polsce.
Short Waves Festival
To międzynarodowy festiwal filmów krótkometrażowych, który odbywa się corocznie w Poznaniu. Festiwal ma miejsce zwykle w ponad trzydziestu polskich oraz kilku zagranicznych miastach. Imprezie towarzyszą nie tylko pokazy filmowe, ale również spotkania z twórcami, branżowe i warsztaty. Z roku na rok zauważam coraz większe zainteresowanie filmami krótkometrażowymi. Tegoroczna edycja krążyła wokół takich tematów jak: kondycja społeczeństwa, kultura alternatywna, taniec i muzyka, z uwzględnieniem zachodzących w nich przemian.
Filmy
Marzec obfitował w bardzo ciekawe premiery filmowe. Fani każdego z gatunków mogli znaleźć coś dla siebie. „Kapitan Marvel” – oscarowa Brie Larson („Pokój”) trafiła do świata Sci-Fi. Ekranizacja komiksu Roya Thomasa i Gene'a Colana to przede wszystkim opowieść o emancypacji młodej kobiety. Bohaterka filmu od dzieciństwa musiała stawiać czoła świecie mężczyzn, udowadniając że też potrafi być świetnym kompanem w niesamowitych przygodach. To pierwsza produkcja studia Marvel z kobietą w roli głównej. „Pionierski wymiar przedsięwzięcia sprawił, że twórcy poczuli się w obowiązku, by nie tylko bawić, ale również edukować widownię. Dać milionom dziewczynek wzór do naśladowania, napiętnować negatywne zjawiska, wskazać światło w tunelu. Obdarzona filuternym uśmiechem Brie Larson jest charyzmatyczna, ale nie pomnikowa, waleczna, lecz niepozbawiona słabości, pewna siebie, a zarazem zagubiona. Mówiąc krótko: superdziewczyna z sąsiedztwa”.1
Szczególnie polecam film „Szczęśliwy Lazzaro”, którego scenariusz otrzymał nagrodę w Cannes. Alice Rohrwacher zabiera nas do świata tytułowego Lazzaro, który jest wcieleniem najszlachetniejszej dobroci. Jego dobroć zostanie wystawiona na wielką próbę. Obraz świetnie uświadamia nam jak nasze oczekiwania z dnia na dzień maleją. Ta smutna diagnoza polityczno-społeczna ma jednak też pozytywny cel: pokazać nam, że możemy bardziej, mocniej i więcej – bez szukania winnych. W poetyckiej, burleskowej formie Alice Rohrwacher rozpoznaje wciąż aktualne problemy, z dużym poczuciem humoru, pokazując konieczność ciągłego cwaniakowania, kombinowania oraz niewiarę we wsparcie socjalne. Ta smutna diagnoza polityczno-społeczna ma również za cel uświadomienie nam, że możemy bardziej, mocniej i więcej – bez szukania winnych. W poetyckiej, burleskowej formie Alice Rohrwacher rozpoznaje wciąż aktualne problemy, z dużym poczuciem humoru, pokazując konieczność ciągłego cwaniakowania, kombinowania oraz niewiarę we wsparcie socjalne. Mieszają się w tym filmie: włoski neorealizm, realizm magiczny i czarna komedia.
„Brudny Harry” za kamerą, czyli Clint Eastwood i jego „Przemytnik”. Nie wiem jak Wy, ale ja wolę jak aktor pozostawia przestrzeń młodszym kolegom, a sam zasiada na stołku reżysera. Tym razem w podwójnej roli, ramię w ramę z Bradleyem Cooperem, Andym Garcią oraz Laurencem Fishburnem, wymierza sprawiedliwość. Dramat opowiada historię 80-letniego Stone’a, który będąc na granicy bankructwa, zostaje tytułowym przemytnikiem narkotyków na usługach meksykańskiego kartelu. Eastwood potrafi i wzruszyć i rozśmieszyć. Bez skrupułów ignoruje moralne implikacje zachowań protagonisty. Nie boi się ckliwości i naiwności, wierząc, że sympatyczne postacie z ciekawie pokazanymi interakcjami zneutralizują wszelkie negatywne skutki przesadnych uproszczeń.
Powraca również „najgorętsze” irańskie nazwisko – Asghar Farhadi. Tym razem filmem „Wszyscy wiedzą”, reżyser zabiera nas na południe Europy, gdzie rozegra się dramat z love story w tle. Twórca zmienia język, miasto i kulturowe konteksty,Tym razem filmem „Wszyscy wiedzą” zabiera nas na południe Europy, gdzie rozegra się dramat z love story w tle. Reżyser zmienia języki, miasta i kulturowe konteksty, ale wciąż opowiada o komunikacyjnym impasie, społecznym rozwarstwieniu oraz problemach, które łatwiej przemilczeć, niż rozwiązać. Film nie został dobrze przyjęty przez krytykę, ale zaskarbił sobie serca publiczności. Wszystko za sprawą hipnotyzującej pary (w życiu i na ekranie). Laura (Penelope Cruz) powraca do Hiszpanii na wesele siostry. Tańce, wspominki oraz wymiany czułych spojrzeń pomiędzy nią, a jej dawnym kochankiem Paco (Javier Bardem) kończą się w momencie, gdy córka Laury zostaje porwana. Rozpoczyna się dramat jednostki oraz pranie brudów z przeszłości. Fabuła, w której znalazło się miejsce na porwanie dla okupu, starcie panów z chłopami oraz miłość przypieczętowaną na szczycie dzwonnicy, trąci, kiczem, a i tak chcemy zobaczyć jak zakończy się ta historia.Bezapelacyjne najważniejszą premierą marca był belgijski dramat „Girl” w reżyserii Lukasa Dhonta. Wszyscy chcemy gdzieś pasować. Być akceptowani. Należeć do stada. Według amerykańskiego psychologa Abrahama Maslowa, właśnie w ten sposób realizujemy podstawową potrzebę przynależności. „Co okazuje się największą przeszkodą w życiu Lary? Jej chłopięce ciało. A dokładnie penis, którego chciałaby się pozbyć. Codziennie rano podwiązuje swoje krocze, co sprawia jej olbrzymi ból. Ma nadzieję, że nikt nie zauważy. Lara to piętnastoletnia transgenderowa dziewczyna, której recepta na szczęście „chcę być sobą” wydaje jej się prosta. Hormony i mniej więcej siedem godzin operacji. Nie może uwierzyć, że już jest tą dziewczyną, którą tak bardzo chce być. A właściwie dopiero się nią staje”.2
Jak wyglądało rodzime podwórko? W marcu mieliśmy cztery premiery filmowe. Nadworny reżyser kina akcji Władysław Pasikowski stworzył „Kuriera”, opowieść o Janie Nowaku-Jezioranskim. Nie zabrakło hollywoodzkich scen rodem z Jamesa Bonda, intryg i fragmentów trzymających w napięciu. Opowieść o Janie Nowaku-Jezioranskim. Film Władysława Pasikowskiego opowiadający o powrocie bohatera z Londynu do okupowanej Polski. Nie zabrakło hollywoodzkich scen rodem z Jamesa Bonda, intryg i fragmentów trzymających w napięciu. To letnie kino historyczne, w którym bohaterów z krwi i kości zastępują figury z patriotycznej czytanki, niezłe role giną pod nawałem scenariopisarskich banałów, a umiejętnie budowane napięcie rozładowane jest w fatalnych scenach akcji.
Wzbraniam się przed filmami o sportowcach, jak tylko mogę. Z prostego powodu: więcej razy mnie zawiodły, niż przyniosły audiowizualne doznania. Ile można oglądać, że ktoś się stara, poddaje, trener pokazuje lepsze życie i w końcu osiąga sukces? „Córka trenera” to zupełnie inne kino. Sport jest tylko tłem do pokazania relacji. Relacji, które od samego początku skazane są na niepowodzenie. Od wielu lat są tylko we dwoje, zawsze razem. Ona jest jego oczkiem w głowie, córeczką tatusia i jego wielką chlubą. On jest dla niej całym światem. Pewnego dnia obydwoje kogoś poznają. Maciej, będąc przez tyle lat samotnym, w końcu otworzy się na nową znajomość? Film drogi, ale jakże istotny kawałek do przejścia… Moja pełna recenzja oraz wywiad z twórcami tutaj.
Powraca Borys Lankosz. Po świetnym „Ziarnie prawdy”, kazał na siebie czekać aż cztery lata. Niestety rozczarowuje kryminałem „Ciemno, prawie noc” z Magdaleną Cielecką i Marcinem Dorocińskim w rolach głównych.
Powolne wycofywanie się matki, brak męskiego wzorca, pierwsza miłość, utrata przyjaciela czy brak siły, aby stawić czoła kolejnym kochankom w rodzinie. To lato nie oszczędza Piotrka, a kamera umiejętnie stara się uchwycić te ważne momenty. Zapraszamy do refleksji, bowiem wrażliwość nie jest związana z metryką, a bardziej z doświadczeniem. Sądzę, że każdy odnajdzie siebie w filmie „Wspomnienie lata”. Adam Guziński zabiera nas do emocjonalnych stanów bohaterów. Właściwie nic nie zostaje tu wypowiedziane na głos: romans matki, świadomość, że jej syn o wszystkim wie, uczucie chłopaka do przyjezdnej dziewczyny, przemoc seksualna. Wszystko, co najważniejsze wybrzmiewa między słowami: w najdrobniejszych gestach, nieoczywistych zbitkach montażowych, rekwizytach i piosenkach. Miałam przyjemność rozmawiać z twórcami filmu. Wywiad oraz recenzja tutaj.
Seriale
W marcu odbyło się aż sześć serialowych premier. „The Order” - horror amerykański, produkcji Netflixa z pewnością trafi do nastolatków. Głównym bohaterem jest Jack Morton, młodzieniec wychowywany przez dziadka. Świeżo upieczony student dowiaduje się, że na swoim uniwersytecie od zarania dziejów działa tajemne stowarzyszenie – Bractwo błękitnej róży. Postanawia, że za wszelką cenę stanie się członkiem bractwa. Skąd tak silna obsesja Jacka na punkcie tajemniczego stowarzyszenia?
„Formuła 1: Jazda o życie” „Jeśli wydawało się komuś, że dokumenty o konkretnej dziedzinie sportu są dedykowane tylko jej fanom, to był w błędzie. Idealnym zaprzeczeniem tej teorii jest serial Netflixa "Formula 1: Jazda o życie". To dokument dla każdego laika. Jego widz nie musi znać się na budowie bolidu, żeby znaleźć w nim coś ciekawego dla siebie. A lista tych "cosiów" wyglada całkiem imponująco”.3
„Miłość, śmierć i roboty”, to krótkie, niepowiązane ze sobą osiemnaście animacji, z których każda opowiada inną historię i zrealizowana jest w inny sposób. Mają jednak jeden element wspólny – kręcą się wokół fantasy, science-fiction, cyberpunku i horroru, czasem sięgając po jakieś komediowe akcenty.
Netflix stworzył również serial o muzykach i tylko dla muzyków...? „Turn Up Charlie” okaże się sukcesem? Tytułowy Charlie (w tej roli Idris Elba, co zabawne prywatnie również działający jako DJ) zabłysnął hitem jednego sezonu, jednak życie szybko zweryfikowało jego plany. Po latach, na fali tęsknoty za latami 90., pojawia się pomysł powrotu na scenę z remiksem jego dawnego przeboju.
Na koniec dwa mini seriale, oparte na faktach: „Zaginięcie Madeleine McCann” składa się z ośmiu odcinków. Skupia się przede wszystkim na relacjach świadków oraz śledczych, którzy brali udział w próbach rozwiązania zagadki zaginięcia trzyletniej Madeleine McCann. Wydarzenia z 2007 roku, które wstrząsnęło światem.
Z kolei „The Act” opowiada historię, którą odkryto w 2015 roku. Psychicznie pokiereszowane bohaterki, toksyczne i dramatycznie pogmatwane relacje między matką i córką. I czy, mimo ewidentnego i okrutnego morderstwa, współczucie widza skierowane będzie ku matkobójczyni? HBO GO przygotował siedmioodcinkowy serial o Claudine „Dee Dee” Blanchard i jej córce Gypsy Rose.
Więcej tekstów autorki na blogu
setoci.com
O autorce
Patrycja Paczyńska-Jasińska – absolwentka socjologii (specjalność: komunikacja społeczna) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz kulturoznawstwa (specjalność: filmoznawstwo) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest doktorantką na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, na kierunku socjologia. Obecnie pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katowicach, gdzie jest koordynatorką ds. marketingu oraz pełni funkcję opiekuna naukowego Koła Naukowego Psychointerpretacje. Działa również społecznie na rzecz rozwoju dzieci i młodzieży w ramach projektów: Strefa Młodzieży i Strefa Psyche. Współpracuje również z "Warsztaty Realizatora Filmowego i TV" w Bielsku-Białej gdzie edukuje społeczność lokalną z zakresu historii i analizy filmu. Jest organizatorką Ogólnopolskiej Konferencji Filmowej pt. "Filmowe Psycho-Tropy" oraz inicjatorką projekt filmowego o tym samym tytule, który od lat z sukcesem prowadzi w katowickim KINIE KOSMOS – Centrum Sztuki Filmowej. Autorka bloga filmowego Se Točí. Współautorka książek Film w edukacji i profilaktyce. Na tropach psychologii w filmie. Część 1 oraz Film w terapii i rozwoju. Na tropach psychologii w filmie. Część 2.
Przypisy
1 https://www.filmweb.pl/review/Supermenka-22296
2 http://filmoterapia.pl/jak-byc-soba/
3 https://natemat.pl/266725,formula-1-jazda-o-zycie-ten-serial-netflixa-jest-nie-tylko-dla-fanow-f1
W roku 1901. w sztokholmskim wydawnictwie Wahlström&Widstrand ukazała się książka obrazkowa pod tytułem Puttes äventyr i blåbärsskogen (Przygody Puttego w jagodowym lesie). Jej autorka, Elsa Beskow, zadebiutowała kilka lat wcześniej, najpierw jako ilustratorka, potem również pisarka. Opowiedziana wierszem i opatrzona całostronicowymi ilustracjami historia o chłopcu, który chcąc zrobić mamie imieninową niespodziankę, wyrusza do lasu na jagody, przyniosła autorce ogromny rozgłos. Finlandia ma „Muminki”, Anglia Beatrix Potter, Szwecja zaś Elsę Beskow. O początkach transferu szwedzkiej literatury dziecięcej na polski opowie tłumaczka i skandynawistka Agnieszka Stóżyk.
Na jagodach w szwedzkim lesie.
Uważa się, że tak dziś popularna i ceniona przez krytyków szwedzka książka dla dzieci po raz pierwszy zyskała zainteresowanie zagranicy właśnie dzięki utworom Beskow. Książki obrazkowe tej autorki należą do klasyki. Napisała i zilustrowała aż czterdzieści tytułów, z których najpopularniejsze do dziś są regularnie wznawiane. Motywy zaczerpnięte z powstałych przed ponad stu laty ilustracji znaleźć można na kartkach pocztowych, w kalendarzach, na kubkach, sztućcach, tkaninach, serwetkach… wszędzie.
Google. 11 lut 2013, 139 rocznica urodzin Elsy Beskow
Pierwszym słowom rymowanej historii o tytułowym Puttem „I skogen gick Putte med korgar två…” (Przez las szedł Putte z dwoma koszykami…) towarzyszy taka oto ilustracja:
Chłopiec, który wyrusza do lasu na jagody… Czy to nie brzmi znajomo? Dla podpowiedzi cytat: „Kapelusik wziął czerwony, / Żeby się go bały wrony, / A choć serce mu kołata,/ Nic nie pyta! kawał chwata!/ – Na bok tarnie i wikliny!/ Dziś są mamy imieniny (…)”.
Dwa lata po ukazaniu się szwedzkiego oryginału (1903) niewielka warszawska oficyna Justyny Lisowskiej wydała książkę dla dzieci zatytułowaną „Na jagody! Książeczka leśna” z tekstem Marii Konopnickiej. To właśnie „Na jagody!” Okładka polskiego wydania jest identyczna z niemiecką, z tego samego roku, i przedstawia nieco zmodyfikowaną (wystarczy spojrzeć na las) pierwszą ilustrację szwedzkiego oryginału – tę samą, której przyglądaliśmy się przed chwilą, a tak naprawdę jej lustrzane odbicie. W niedługim czasie tytuł dwukrotnie wznowiono kolejno u Gebethnera i Wolffa (1909) i M. Arcta (1913). Warto też dodać, że wszystkie następne polskie wydania tekstu Konopnickiej, aż do roku 1948, ukazywały się właśnie z ilustracjami Elsy Beskow.
Poza zmianą okładki w polskim wydaniu wykorzystano wszystkie oryginalne ilustracje i to w tej samej, co w oryginale kolejności. Nigdzie jednak nie znajdziemy tropów zdradzających szwedzkie pochodzenie utworu. Tekst wyszedł spod pióra Konopnickiej, autorstwo ilustracji pozostaje zagadką (ilustracje pozbawione są inicjałów). Ponieważ jednak Konopnicka się „rozpisała” – jej wiersz jest dwa i pół raza dłuższy – wydawca zmuszony został dołożyć jedną kartę i zadrukować lewe stronice wszystkich rozkładówek. O tym, że Konopnicka pisząc „Na jagody!” miała w rękach pierwsze szwedzkie wydanie tytułu i że podstawę transferu stanowiły ilustracje, świadczyć mogą tropy ukryte w rozbudowanym wstępie wiersza polskiej pisarki, ujawniające silne związki z ilustracją na okładce szwedzkiego oryginału.
Okładka pierwszego szwedzkiego wydania „Puttes äventyr i blåbärsskogen” (1901)
U Konopnickiej czytamy: Żeby tylko, chowaj Boże,/ Nie napotkać gdzie ślimaka…(…)/ A nad nimi lecą osy,/ Grają, trąbią wniebogłosy, (…)/ A tam siedzi we fortecy/ Pająk co ma krzyż przez plecy. (…)/ Gąsienice w poprzek drogi; (…)/ Adiutanty złotem świecą,/ Na motylich szkrzydłach lecą.
Konopnicka przenosi jagodowy las nad wody Bugu i wplata do tekstu wiele elementów, które mocno osadzają go w rodzimej kulturze. Nie może jednak zupełnie uciec od ilustracji… Te z czasem, choć jak wspomniałam, dość późno, znikają z polskich wydań. Kolejne edycje ukazują się z ilustracjami m.in. Zofii Fijałkowskiej i Anny Stylo-Ginter, co prowadzi do zatarcia się szwedzkiego pochodzenia baśni o Janku i Jagodowym królu. Do czasu.
W 1972 roku w Przeglądzie Humanistycznym opublikowano tekst Ch. Haugaarda pod nośnym tytułem „Czy Maria Konopnicka popełniła plagiat utowru szwedzkiej pisarki Elsy Beskow”1, według którego oryginalne wydanie książki Beskow miało trafić do rąk Konopnickiej za pośdrednictewm Gudrun, szwagierki Przybyszewskiego. Rozpętała się długolenia dyskusja, której echa i dziś zdarza się jeszcze słyszeć. Nie ma jednak wątpliwości, że „Na jagody!” to przykład typowej dla swoich czasów adaptacji.
Druga połowa XIX w., okres, w którym ponad pięćdziesięcioletnia już i sławna Konopnicka debiutuje jako pisarka dla dzieci cechuje ogromna liczba publikacji tworzonych do obcych ilustracji. Praktyka pisania pod obrazki, głównie niemieckie chromolitografie, i drukowania książek w wyspecjalozowanych niemieckich zakładach była powszechna, z czasem zaczęto ją nawet nazywać plagą. Przyczyny tego zjawiska są różne. Ich opis wymagałby osobnego tekstu. Podobno zdarzało się, że niemal jednocześnie w tym samym języku ukazywały się różne teksty do identycznych ilustracji. W „Książeczkach dla grzecznych i niegrzecznych dzieci” J. Dunina czytamy: „Czasem kupowano same ilustracje, które wklejano do krajowych książek, innym razem nabywano ryciny w arkuszach i wdrukowywano w puste miejsca polskie teksty lub powierzano wykonanie całości obcym firmom. Obrazki obcego pochodzenia najczęściej nie były sygnowane, zdradzały je realia – bohaterowie noszący w tekście polskie imiona mieli na sobie np. tyrolskie stroje.”2
Pierwsze utwory Konopnickiej dla dzieci powstają według takiej właśnie metody.
Wesołe chwile (All round the Clock) 1891r. Tekst Konopnickiej do ilustracji angielskiej akwarelistki Harriett M. Bennett.3
O tym, jak swobodny bywał związek oryginalego i dopisanego tekstu, świadczyć może następujący przykład:
U Konopnickiej ta ilustracja została oparzona nagłówkiem „Sierotki”, a w miejscu angielskiego „Pretty little mother”, czytamy: Mamo droga! Mamo miła! Nie zapomnim nigdy Ciebie. W sercu naszym będziesz żyła. Tak, jak żyjesz teraz w niebie.4 Autorka rymów do niemieckiego wydania opisuje zaś scenę, w której jedna z dziewczynek, wyjaśnia drugiej, że laleczka z obrazka, to Elschen, gdy była małym dzieckiem. Obrazek ten sam. Interpretacje różne.5
W tym, że Konopnicka pisząc „Na jagody!” posłużyła się obcą ilustracją nie było nic nadzwyczajnego. To, że litografie przygotowujące książki do druku „gubiły” inicjały twórców, też nie należało do rzadkości. Ani to, że utwory w różnych językach dodrukowywano na wychodzących z jednej, często niemieckiej drukarnii arkuszach względnie dostarczano zamawiającemu arkusze z ilustracjami, pozostawiając na nich puste pola na tekst. „Na jagody!” jest jednak książką wyjątkową. Wiercińska wymienia ją jako pierwszą polską książkę Nowej fali6, stylistyki wywodzącej się w prostej linii od angielskich prerafaelitów oraz postulującego zespolenie sztuk ruchu Arts and Crafts, który zaowocował m.in. powstaniem nowoczesnej i szeroko dostępnej książki obrazkowej. Naturalizm sentymentalny chromolitografii drugiej połowy XIX w. musiał z czasem ustąpić pola nowej estetyce, giętkiemu secesyjnemu konturowi i nasyconej płaskiej plamie. „Na jagody!” z ilustracjami Beskow utorowało drogę tym wpływom. Takich szwedzkich forpoczt było zresztą więcej.
(cdn.)
Wydania „Na jagody! książeczka leśna” z lat 1924, 1925, 1946 z ilustracjami Elsy Beskow dostępne na:
https://polona.pl/search/?query=Na_jagody&filters=public:1
[dostęp 13.02.2018]
O autorce
Agnieszka Stróżyk – tłumaczka szwedzkiego, skandynawistka z Uniwersytetu SWPS.
1 [za] E.Teodorowicz-Hellman, Svensk-polska litterära möten. Tema: Barnlitteratur, Svenska Institutet, Edsbruk, 1999, str. 37.
2 J. Dunin, Książeczki dla grzecznych i niegrzecznych dzieci, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław, 1991, str. 82.
3 Ilustracja z reprintu wyd. Graf_ika, 2011. http://zeta-ars.pl/wesole-chwile-maria-konopnicka.html [dostęp 13.2.2018].
4 J. Dunin, op. cit., str. 86.
5 Ibidem, str. 88.
6 J. Wiercińska, Sztuka i książka, Państwowe wydawnictwo naukowe, Warszawa, 1986, str. 93.
Ostatni zwrot w stronę prostego życia, propagowany przez orędowników the tiny house movement, jest prawdopodobnie w dużym stopniu wynikiem amerykańskiego kryzysu gospodarczego z 2008 roku. Jednak już sto pięćdziesiąt lat wcześniej Henry David Thoreau przeprowadził się do własnoręcznie zbudowanej chaty nieopodal Concord w stanie Massachusetts i napisał: „Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie”. „Walden” to tytuł zbioru jego esejów, nazwa stawu, nieopodal którego stanął dom Thoreau i gra komputerowa stworzona w 2017 roku przez Game Innovation Lab. O metaforze małego domku, pod którą kryje się ograniczenie wokół siebie przedmiotów i grze komputerowej, która powstała na podstawie idei „życia świadomego”, opowie amerykanistka i tłumaczka dr Anna Warso z Uniwersytetu SWPS.
Większość potrzeb została nam wmówiona
Właściciele małych domków podkreślają niskie koszty życia w niewielkim, przyjaznym naturze budynku, ale przede wszystkim idącą za tym wyborem wolność: od hipoteki i nadmiaru przedmiotów. Tiny houses bywają w dodatku na tyle małe, że dają się przewozić na platformach z miejsca na miejsce. Jednak kiedy Thoreau pisze, że „łatwiej się nam to wszystko nabywa, anieżeli można się tego pozbyć”, ma na myśli nie tylko faktycznie otaczające nas rzeczy, ale przede wszystkim przyzwyczajenie do nich i pragnienie posiadania.
Mówiąc lapidarnie, Thoreau uważa, że daliśmy się nabrać: większość potrzeb została nam wmówiona. Próbując je zaspokoić prowadzimy „życie, które nim nie jest”, „życie w cichej rozpaczy”, a co gorsza, wtłaczamy w ten schemat kolejne pokolenia. W pierwszym rozdziale „Waldena” pisze o absurdalnej sytuacji, w której nawet ubogich studentów naucza się ekonomii politycznej zamiast „ekonomiki życia jednoznaczej z filozofią”, w wyniku czego student czyta Adama Smitha, a jego ojciec pogrąża się w długach, żeby za to zapłacić. Stają się w ten sposób, w efekcie własnej decyzji, ofiarami tyranii ekonomicznej. „Nie urodziłem się po to, aby ktoś mnie zniewalał”, oświadcza Thoreau w słynnym eseju o nieposłuszeństwie obywatelskim.
Dla jasności: autor „Waldena” wcale nie był takim pustelnikiem i ascetą, za jakiego może uchodzić wśród miłośników inspiracyjnych cytatów. Przeprowadzka do lasu była rodzajem trwającego dwa lata eksperymentu, w tym czasie filozof odwiedzał zarówno mieszkających niedaleko przyjaciół, jak i bar w pobliskim miasteczku. Liczbę otaczających go przedmiotów ograniczył jednak do kilku podstawowych sprzętów i narzędzi („ludziom zajętym nauką potrzebna jest lampa, materiały piśmienne i dostęp do kilku książek”), a większość czasu mijała mu na kontemplowaniu natury, czytaniu i robieniu zapisków do „Waldena”. Uprawiał też ogród, z którego pochodziła część jego pożywienia, a czasem najmował się do różnych zajęć, żeby zarobić pieniądze na kupno tego, czego sam nie potrafił wyhodować lub zbudować.
Mówiąc lapidarnie, Thoreau uważa, że daliśmy się nabrać: większość potrzeb została nam wmówiona. Próbując je zaspokoić prowadzimy „życie, które nim nie jest”, „życie w cichej rozpaczy”, a co gorsza, wtłaczamy w ten schemat kolejne pokolenia.
Gra komputerowa „Walden”
Do tego, z grubsza, sprowadza się granie w „Walden, a game”, reklamowanej hasłem play deliberately, w której podążając śladami Thoreau zamieszkujemy na rok w wirtualnym lesie, aby jak on „żyć świadomie”. Każdy dzień to 15-minutowy odcinek, a zadaniem gracza jest eksplorowanie lasu wokół chaty, odkrywanie nowych ścieżek, badanie roślin i zwierząt, przetrwanie zimy w Nowej Anglii oraz różnego rodzaju próby uwagi.
Thoreau twierdzi – i taka deklaracja może się dzisiaj wydawać zupełnie nieprawdopodobna – że pracując około sześciu tygodni w roku był w stanie sprostać wszystkim swoim koniecznym wydatkom: „Całe zimy, jak również większość miesięcy letnich miałem wolne na lekturę”. Chodzi tu jednak nie tyle o sposób na życie dla kogoś, kto naprawdę bardzo lubi czytać, ile o świadomą decyzję związaną z tym, co jest w danym momencie ważne, jakim kosztem jest się to gotowym osiągnąć i co w imię tego poświęcić – „ekonomika życia, która jest jednoznaczna z filozofią” jest więc nauką ważenia potrzeb. Wymaga odwagi, ale to dzięki odwadze można „dokonać innego wyboru niż zdobywanie nadmiaru.”
Jakkolwiek idealistyczna taka perspektywa może się wydawać, ostatnia fala popularności książek o leczniczej mocy sprzątania i fetyszyzacji przedmiotów użytkowych pokazują, że na przekór relatywnemu dostatkowi, na jakimś poziomie nadal nie umiemy sobie poradzić z potrzebami, przedmiotami i desperacko szukamy podpowiedzi, jak prowadzić dobre życie. Pewnym paradoksem jest, że rozwiązania próbuje nam dostarczać to samo źródło, które przyczynia się do powstawania problemu – kiedy Thoreau powtarza „prostota, prostota i jeszcze raz prostota” nie chodzi mu o zakup duńskiego kubka czy minimalistycznej kanapy. W eseju „Sztuka chodzenia”, który po angielsku zatytułowany jest po prostu „Walking”, zwykła przechadzka wśród drzew staje się praktyką filozoficzną, formą namysłu umożliwiającego autorefleksję, a zatem również próbę odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być szczęśliwym. Warunkiem koniecznym dla tego namysłu jest wolność – Thoreau zamieszkał w lesie 4 lipca 1845 roku, w dniu, w którym Amerykanie obchodzą Dzień Niepodległości, i ta data ma oczywiście znaczenie symboliczne.
Chociaż Thoreau pozostaje jednym z ważniejszych amerykańskich myślicieli, nie brakuje krytyków zarzucających mu przesadny optymizm, pewną niedojrzałość, a nawet hipokryzję. Chatę wybudował w końcu nie w dzikiej głuszy, ale na ziemi należącej do przyjaciela, Ralpha Waldo Emersona, i nawet jeśli sam był potomkiem skromnych imigrantów, jako biały mężczyzna i absolwent Harvardu dysponował niejako na wejściu wolnością niedostępną całej rzeszy innych Amerykanów. Dzisiejsi właściciele małych domków to również osoby obdarzone zwykle kapitałem kulturowym niedostępnym dla wszystkich, a pozwalającym świadomie podejmować pewne decyzje i planować działania. W tym kontekście trudno pominąć na przykład klasowy kontekst amerykańskich trailer parks, których mieszkańcy często żyją w „małych domkach” na kółkach zupełnie nie z wyboru.
„Walden” jest jednak bardziej drogowskazem niż podręcznikiem, podobnie jak oparta na tej książce gra nie stanowi ekwiwalentu, a jakiegoś rodzaju medytację nad prostym życiem albo wręcz marzeniem o prostym życiu. Thoreau uważa zresztą, że starzy niewiele potrafią młodych nauczyć i podkreśla znaczenie samodzielnie zdobywanych doświadczeń: „W dzisiejszych czasach istnieją profesorowie filozofii, a nie filozofowie (...) wykłady godne są podziwu, jeśli kiedyś godne podziwu było życie. Być filozofem to nie tyle oddawać się wyrafinowanym rozmyślaniom ani nawet stworzyć nowy system, ile tak kochać mądrość, aby zgodnie z jej nakazaniami prowadzić życie proste, niezależne, wielkoduszne i ufne.”
„Walden, a game” kosztuje na serwisie itch.com około 18 dolarów, ale „Walden, czyli życie w lesie” stoi na półce w co drugiej bibliotece miejskiej.
O autorce
dr Anna Warso – amerykanistka i tłumaczka, wykłada w Katedrze Anglistyki Uniwersytetu SWPS. Zajmuje się literaturą amerykańską, kulturą popularną i science fiction. Pisze przede wszystkim o dwudziestowiecznej prozie i poezji (John Berryman, Elizabeth Bishop, John Ashbery, Chuck Palahniuk, Cormac McCarthy, Toni Morrison). W 2018 roku ukażą się dwa współredagowane przez nią zbiory esejów: „Culture(s) and Authenticity: The Politics of Translation and the Poetics of Imitation” oraz „Interpreting Authenticity: Translation and Its Others”. W tym roku prowadzi zajęcia o potworach, poezji i przekładzie.
„Mindhunter”, „Z archiwum X”, „CSI” czy „The Killing” serwują garść informacji na temat pracy w laboratorium kryminalistycznym, ale nie do końca wiernych faktom. Oczywiście, celem seriali kryminalnych jest dostarczenie świetnej rozrywki, a fałszywe wyobrażenia na temat pracy w laboratorium kryminalistycznym to efekt uboczny, ale pod ich wpływem od organów ścigania oczekuje się zebrania materiału dowodowego w błyskawicznym tempie i wyników badań najlepiej w 45 minut. O tym, jak rzeczywiście wygląda praca w laboratorium kryminalistycznym, piszą mgr Beata Wójcik i dr Joanna Kabzińska, wykładowczynie na kierunku psychokryminalistyka Uniwersytetu SWPS w Katowicach.
Praca w laboratorium kryminalistycznym – co jest prawdą, a co fałszem
Co prawda Sherlock Holmes ze swoją inteligencją i umiejętnością dedukcji do dzisiaj budzi respekt i uznanie czytelników powieści Arthura Conana Doyle’a, ale to śledczy spod znaku CSI są bohaterami naszych czasów. Komputery o niespotykanej prędkości, wirtualne ekrany czy też hologramy w służbie nauki i wymiaru sprawiedliwości to mariaż, który budzi zaciekawienie widzów na całym świecie.
Podglądanie pracy laboratorium kryminalistycznego przez szklany ekran z jednej strony wyzwala emocje, bo utwierdza nas, odbiorców w przekonaniu, że nie ma zbrodni doskonałej (najdrobniejszy pyłek, zapach czy mikroskopijna kropla krwi zawsze zdradzają prawdziwego złoczyńcę). Z drugiej jednak strony zniekształca to, co stanowi prozę życia służb śledczych.
Podglądanie pracy laboratorium kryminalistycznego przez szklany ekran z jednej strony wyzwala emocje, bo utwierdza nas, odbiorców w przekonaniu, że nie ma zbrodni doskonałej (najdrobniejszy pyłek, zapach czy mikroskopijna kropla krwi zawsze zdradzają prawdziwego złoczyńcę). Z drugiej jednak strony zniekształca to, co stanowi prozę życia służb śledczych.
W rzeczywistości, w prawdziwych laboratoriach kryminalistycznych, sprzęt, jakkolwiek skomplikowany i niejednokrotnie równie skuteczny, nie jest aż tak spektakularny, laboratoria nie są tak obszerne, a ekipy kryminalistyków nie wdają się w przesłuchania podejrzanych. To, co niewątpliwie łączy laboratoria, te rzeczywiste i te serialowe, to ludzie – z ich inteligencją, spostrzegawczością i determinacją w analizowaniu każdego śladu.
Co wiemy o laboratoriach kryminalistycznych? Wydaje się, że wszystko. Obecnie laboratoria kryminalistyczne zdają się nie mieć dla postronnych żadnych tajemnic. A przynajmniej tak nam się wydaje. Dlaczego? Otóż media serwują nam coraz to więcej seriali, które szeroko przedstawiają pracę „kryminalistyków”. Serial „CSI: Kryminalne zagadki…” czy rodzime „W11” i „Detektywi” „wprowadzają” nas w arkana techniki kryminalistycznej. Kształtują one nasze wyobrażenie o możliwościach technicznych, wiedzy ekspertów czy też warunkach pracy. Wyobrażenia te odbiegają niejednokrotnie od rzeczywistości, tworząc pewne mity na temat kryminalistyki i pracy laboratoriów.
MIT I – materiał dowodowy można zebrać w błyskawicznym tempie
Jeszcze kilkanaście lat temu daktyloskopia i genetyka dostarczały kluczowego materiału dowodowego w toczących się postępowaniach karnych. Aby jednak ślady linii papilarnych lub materiał genetyczny mogły posłużyć jako dowód w procesie, konieczne jest wytypowanie osoby podejrzanej, z której odciskami palców lub materiałem genetycznym można było porównać ślady zabezpieczone na miejscu zdarzenia. Wytypowanie osoby podejrzanej wymagało jednak od policjantów podejmowania bardzo wielu, wymagających nakładu czasu i siły działań wykrywczych (np. rozpytań, przesłuchań, obserwacji itd.).
Obecnie nieoceniony – dzięki bazom danych AFIS i GENOM – jest udział tych dziedzin kryminalistyki również w fazie wykrywczej. Nauka, technika i wiedza kryminalistyków w znacznym stopniu przyczyniają się do wzrostu wykrywalności sprawców przestępstw. Współcześnie policja nie zawsze musi prowadzić żmudne działania wykrywcze, aby wytypować osobę podejrzaną. Wystarczy ślady daktyloskopijne lub biologiczne zabezpieczone na miejscu zdarzenia wprowadzić do bazy śladów linii papilarnych lub bazy profili genetycznych, aby sprawdzić, czy sprawca nie znalazł się już wcześniej w kręgu zainteresowań policji lub nie popełnił uprzednio innego przestępstwa. Zabieg ten nie jest jednak tak spektakularny jak w serialach.
W CSI porównanie materiału dowodowego z bazą danych trwa kilkanaście sekund i zawsze bezbłędnie prowadzi śledczych do podejrzanego i jego obszernej kartoteki. W praktyce baza śladów linii papilarnych AFIS dostarcza operatorowi listę kilkunastu potencjalnych „trafień” i dopiero biegły z zakresu daktyloskopii dokonuje całościowej analizy śladów i ocenia, czy są one tożsame.
MIT II – wyniki badań dostępne w 45 minut
Śledząc ulubione seriale kryminalne, można odnieść wrażenie, że praca eksperta z zakresu kryminalistyki jest szybka, łatwa i przyjemna. Nic w tym dziwnego, skoro w ciągu 45 minut dochodzi do popełnienia przestępstwa, przeprowadzone zostają ekspresowe oględziny miejsca zdarzenia, wiele innych czynności w toku śledztwa, badania laboratoryjne, a w finale sprawca zostaje ujęty. Różnice? Bez wątpienia występują. I wbrew pozorom nie polegają one jedynie na stronie wizualnej.
Oględziny miejsca zdarzenia nawet niewielkiego pomieszczenia trwają od kilku do kilkunastu godzin. Są czynnością niepowtarzalną – ślady, których nie uda się ujawnić i zabezpieczyć w ich trakcie, z dużym prawdopodobieństwem przepadną, a od skrupulatności techników kryminalistycznych pracujących na miejscu zdarzenia zależy, czy sprawca przestępstwa stanie przed sądem, ale także to, czy nie trafi tam osoba niewinna.
Badania laboratoryjne też wymagają czasu. Ułudą jest przekonanie, że zespół laboratorium wyczekuje kolejnych zleceń. W praktyce, każde policyjne laboratorium kryminalistyczne w Polsce zajmuje się ogromną liczbą spraw i badań, co wydłuża czas prowadzonych analiz. Badania laboratoryjne muszą być wykonywane zgodnie z obowiązującymi przepisami i zachowaniem procedur, których przestrzeganie wydłuża ich czas.
MIT III – technik kryminalistyk
W serialach spod znaku CSI pracownicy laboratorium kryminalistycznego odgrywają wiele różnych ról: prowadzą oględziny na miejscu zdarzenia, pobierają materiał porównawczy od osób podejrzanych, przesłuchują świadków, zatrzymują podejrzanych, realizują rozmaite czynności procesowe (np. okazania, przeszukania) i operacyjno-rozpoznawcze (np. prowadzą obserwację).
W praktyce udział i zaangażowanie w sprawę zarówno biegłego, jak i technika kryminalistyki są zdeterminowane przepisami prawa. Żaden z nich nie może wykraczać poza swoje kompetencje określone wyraźnie w Kodeksie postępowania karnego i innych aktach prawnych. Tak jak policjanci dochodzeniowo-śledczy nie badają śladów traseologicznych w laboratorium, tak biegli i technicy kryminalistyczni – choć z reguły są policjantami – nie przesłuchują podejrzanych i z bronią w ręku nie dokonują ich zatrzymań.
MIT IV – praca laboratorium kryminalistycznego przebiega szybko, sprawnie i bez biurokracji
Praca w kryminalistyce to ciągła analiza wspomagana sprzętem badawczym oraz systemami komputerowymi. Można odnieść wrażenie – śledząc seriale kryminalne – że zmora współczesności, jaką jest narastająca biurokracja, biegłych w laboratorium kryminalistycznym nie dotyka. Rzeczywistość jednak jest inna – praca policji, w tym także ta w laboratorium, to setki dokumentów, podpisów, potwierdzeń, pieczątek.
Rozbudowana dokumentacja wszystkich czynności jest z jednej strony zdeterminowana obowiązującymi przepisami prawa, z drugiej zaś konieczna ze względu na wagę podejmowanych działań – podejmowane w laboratorium analizy dotyczą materiałów, które mogą stanowić dowód winy lub niewinności człowieka. Pocieszające jest jednak to, że i w tym obszarze obserwujemy pewne zmiany.
Dla przykładu, w Laboratorium Kryminalistycznym Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach został wdrożony system informatyczny do zarządzania laboratorium, który nie tylko znacznie ograniczył biurokrację, lecz także wspomaga na bieżąco pracę biegłych i techników laboratoryjnych.Polskie laboratoria kryminalistyczne są jednostkami, które na bieżąco wykorzystują najnowocześniejszy sprzęt badawczy, niejednokrotnie taki sam, jakim dysponują eksperci kryminalistyki w innych krajach.
Niewątpliwe przyczyniła się do tego współpraca w ramach Unii Europejskiej. Wymiana danych oraz wspólne działania krajów Unii nie tylko poszerzają możliwości badawcze, lecz także mają istotny wpływ na wykorzystanie w kryminalistyce najnowocześniejszego sprzętu badawczego, w takich wysoko wyspecjalizowanych dziedzinach jak chemia czy genetyka.
Jedno jest pewne – w ciągu ostatnich 30 lat laboratoria kryminalistyczne stały się, w znakomitej większości, instytucjami, posiadającymi najnowocześniejszy sprzęt badawczy. Ich personel dysponuje wiedzą, która umożliwia w pełni wykorzystanie posiadanych zasobów oraz wdrażanie wciąż nowych metod badawczych. Za spektakularnymi sukcesami działających w policji zespołów zwanych Archiwum X stoją nie tylko umiejętność analizy i kojarzenia faktów przez policjantów, lecz także rozwijające się możliwości kryminalistyki.
O autorce
mgr Beata Wójcik – biegła z zakresu badań daktyloskopijnych, wizualizacji śladów, badań struktury materiałów i rękawiczek. Operator i koordynator systemów AFIS. Absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Podinspektor Policji w st. sp. Przez 14 lat była zastępcą naczelnika Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach i jednoczenie kierownikiem jakości zgodnie z normą 17025.
O autorce
dr Joanna Kabzińska – doktor nauk prawnych o specjalności kryminalistyka i magister psychologii. Na Wydziale Zamiejscowym w Katowicach Uniwersytetu SWPS pełni funkcję kierownika kierunku psychokryminalistyka oraz jest członkiem uniwersyteckiej komisji dyscyplinarnej do spraw studentów Uniwersytetu SWPS na lata 2017-2020. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się wokół problematyki na styku psychologii i prawa, w tym w szczególności psychologii zeznań świadków, psychologii podejmowania decyzji w postępowaniu sądowym, opiniowania sądowo-psychologicznego w sprawach rodzinnych i opiekuńczych, pomyłek sądowych, psychologii policyjnej. Interesuje się również problematyką strachu przed przestępczością, jego przyczyn i konsekwencji. Na Uniwersytecie SWPS prowadzi zajęcia z psychologii zeznań świadków i wyjaśnień podejrzanych, prawa rodzinnego i opiekuńczego oraz kryminalistyki.
Coś różowo-szarego, miękkiego, pofałdowanego. Mieszka w nim czas i przestrzeń, myśl i pamięć, świadome „Ja” i nieuświadomione pragnienia. Mózg. Maszyna doskonała w formie, chociaż niedoskonała w treści. Byt powstały na drodze ewolucji, który posiada swoje osobnicze zdolności kreacyjne. Gdy myślimy o nim, to wiemy, że myślimy dzięki niemu. Gdy idziemy, biegniemy, oddychamy, to to też jest jego zasługą. A gdy tworzymy – to używamy swojego języka oraz kodu kulturowego, który jest zrozumiały w określonych środowiskach i nurtach. Na czym polega ta współczesna koniunkcja umysłu i mózgu? Dlaczego dawniej w przekazach kulturowych tak rzadko mówiono o mózgu w ogóle? Komentarza udzieli dr Joanna Jeśman, kulturoznawczyni ze School of Ideas Uniwersytetu SWPS.
Monstrum Frankensteina i nomenklatura
Nawet, jeśli nie czytaliśmy (a warto), to większość z nas doskonale kojarzy historię naukowca-filozofa Wiktora Frankensteina, który – doświadczywszy wielu rodzinnych tragedii – próbuje rozwiązać zagadkę śmierci i ożywić nieżywą już materię. Przepis na sukces wydaje się banalny: pozbierać trochę kości, narządów, dodać tzw. pierwiastek życia i tadam!1 Ostatecznie jednak demiurg nie jest zadowolony ze swojego dzieła stworzenia – okazuje się monstrualne, koślawe, pełne defektów. W dodatku to niemota: „Otworzył usta i wymruczał kilka nieartykułowanych dźwięków…”. W toku lektury poznajemy wersję samego monstrum, które – dzięki oddziedziczonemu mózgowi, zawierającemu pamięć z poprzedniego życia – powoli na nowo przyswaja sobie umiejętności mówienia, przeżywania rozmaitych emocji, wyrażania potrzeb.
W powieści Mary Shelley, której dokładny tytuł brzmi: „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”, słowo mózg pada raz, umysł – ponad 50. To ciekawa statystyka, zważywszy na zainteresowania doktora Frankensteina, który w swojej konfesji zwierzał się, że „Jednym ze zjawisk, które wyjątkowo mocno pochłaniały mą uwagę, była budowa cielesnej powłoki człowieka, a także każdego stworzenia obdarzonego życiem”. Monstrum posiadające mózg ze wszelkimi przymiotami, które się z tym wiążą, a zatem zdolnością komunikowania się oraz współodczuwania, nie doczekało się imienia od swojego stwórcy. Dopiero kultura pop zrobiła psikusa: dzięki wielokrotnym ekranizacjom powieści utożsamiła Wiktora Frankensteina z samym monstrum. Mózg i umysł przez wiele wieków funkcjonowały w relacji sobowtórowej, dokładnie takiej jak monstrum i Wiktor Frankenstein.
Umyślne metafory
Jeśli nawet przez stulecia temat mózgu jako narządu tak istotnego dla człowieka był rzadziej poruszany, to nie zapominano o umyśle, który bez wątpienia, według różnych wyobrażeń, umieszczano w głowie. Słynna XVII-wieczna metafora umysłu2 pokazuje, że w głowie znajduje się wszystko, co charakteryzuje istotę ludzką: zmysły, wyobraźnia, racja i ‘mens’, czyli z łaciny: umysł, myśl, duch… Nad mensem są już tylko istoty pozaziemskie, takie jak aniołowie i Bóg. Umysł zatem funkcjonował synonimicznie względem duszy, przynajmniej w paradygmacie religii chrześcijańskiej, która dominuje w naszym kręgu kulturowym.
Głowę postrzegano jako fizyczną, materialną ochronę dla ‘mens’ i dzięki swojej kulistości nadawano jej dużo większe znaczenie niż nieszczególnie wyględnemu narządowi, jakim był mózg. Głowa jako figura przestrzenna jest zbliżona kształtem do kuli, posługując się jednak figurą geometryczną przypomina koło, czyli kształt już przez starożytnych uznany za doskonały. To z głowy Zeusa wyskakuje Atena, jego nieślubna córka, córka doskonała, bogini mądrości. A największą karą i jednocześnie publicznym poniżeniem wiele stuleci później jest dekapitacja.
Kultura pełna dualizmów
Przed erą nowożytną ciało traktowano jako siedlisko grzechu, nietrwałe i psujące się naczynie dla duszy, która ulatuje do światów symbolicznych. To właśnie niecielesnym formom nadawano ogromną rangę, a jeśli już poruszano kwestię organów wewnętrznych, to raczej odwoływano się do serca, wątroby, nerek czy śledziony. Przez wieki wykształciło się wiele zabawnych poglądów na temat roli mózgu w ciele człowieka. Arystoteles uważał na przykład, że jedyną funkcją mózgu jest ochładzanie krwi. Kartezjusz zaś w mózgu dostrzegał maszynę, która pośredniczy w procesach umysłowych. Może, gdyby wiedział, jak jest naprawdę, toby ostatecznie stwierdził: „Mam mózg, więc jestem”. Dopiero w drugiej połowie XX wieku ten najważniejszy organ w człowieku okrzyknięto wartym poznania. Już nie tylko umysł, a właśnie mózg stał się interesujący dla większości dyscyplin, w tym również tych o profilu humanistycznym. Wszak nic co ludzkie, nie jest nam obce.
Statek, kapitan i ster
Współcześnie mózg traktowany jest jako centrum dowodzenia. To od jego sprawności zależy sprawność tak ciała, jak i umysłu. Gdybyśmy mieli powrócić do figury koła, moglibyśmy wyobrazić sobie mózg jako ogromne koło zębate, które steruje to większymi, to mniejszymi procesami zachodzącymi w ludzkim organizmie. Tak oto kultura dokonała ogromnej volty: od kulistości ziemi, przeszła przez człowieka witruwiańskiego, opisanego w kole, aż do głowy-synonimu kuli i mózgu, który dziś budzi powszechną fascynację. Krąg zainteresowań wciąż się zawęża. Dziś prężnie rozwijająca się neurokognitywistyka wyjaśnia, w jaki sposób aktywność mózgu w reakcji na ciało i otoczenie fizyczno-społeczne wpływa na umysł. Wszystko to nie pozostaje bez wpływu na kulturę, która ocenia kondycję ludzką w szerszym kontekście.
Komentarz dr Joanny Jeśman
Nie możemy zapomnieć, że we współczesnej medycynie mózg jest absolutnie kluczowym organem. To na podstawie jego aktywności lub jej braku podejmuje się decyzję o życiu lub śmierci pacjenta. Do XVIII wieku rolę tę odgrywały serce (krążenie) i oddech. Dopiero w XX wieku, ze względu na rozwój wiedzy i technologii, trzeba było stworzyć kryteria pozwalające lekarzom na podjęcie decyzji. „Nieodwracalne, trwałe ustanie czynności mózgu” to jedna ze współczesnych definicji tak zwanej „śmierci mózgu”, która pozwala na odłączenie pacjenta od aparatury podtrzymującej życie, na pobranie organów do przeszczepów. Skoro jednak patrzymy na mózg z perspektywy historycznej to być może warto wybiec nieco w przyszłość i zastanowić się, jak będzie wyglądał mózg. Zdaniem Raya Kurzweila, autora słynnej już książki „Nadchodzi osobliwość, kiedy człowiek przekroczy granice biologii”, osobliwość (ang. singularity) to możliwość cyfrowego zapisu całej zawartości ludzkiego mózgu. Czy czeka nas zatem przyszłość podobna do tej przedstawionej w serialu Netflixa „Altered Carbon”? Czy będziemy wymieniać jedynie biologiczne powłoki i żyć wiecznie? Jak dokładnie będziemy definiować człowieczeństwo, jeśli postawimy znak równości między mózgiem a człowiekiem?
O autorce
dr Joanna Jeśman – kulturoznawczyni, wykłada na School of Ideas Uniwersytetu SWPS – nowoczesnym kierunku poświęconym projektowaniu innowacji. Prowadzi badania na pograniczu humanistyki i nauk o życiu w perspektywie posthumanistyki, studiów nad nauką i humanistyki medycznej. Zajmuje się też działaniami upowszechniającymi i popularyzującymi naukę oraz komunikacją naukową.
Przypisy
1 „Zbierałem kości po kostnicach, ręką profana gwałciłem straszliwe tajnie człowieczego ciała”, M. Shelley, Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz
2 https://pl.wikipedia.org/wiki/Umys%C5%82#/media/File:RobertFuddBewusstsein17Jh.png:RobertFuddBewusstsein17Jh.png
Tekst: Marta Nizio z Redakcji Uniwersytetu SWPS
Dzisiejsze działy marketingu aż trzęsą się w posadach, gdy zabierają się do pracy nad najbardziej wyjątkową kampanią w dziejach reklamy. W oszklonym pomieszczeniu, w którym mucha nie siada, powietrze oczyszczane jest ozonem, a najnowszej generacji robot Rosie przynosi w ekokubkach kawę bez cukru, za to z ksylitolem, spotyka się zespół super wykwalifikowanych specjalistów w dziedzinie budowania więzi z marką. Dzięki tym burzom mózgów powstają wspaniałe reklamy, które opowiadają wzruszające historie o miłości, pomaganiu, tęsknocie. Aby zrozumieć znaczenie języka w naszym życiu, zacznijmy od końca: od popularnego dziś zjawiska, jakim jest storytelling. Komentarza do artykułu udzieli dr Karina Stasiuk-Krajewska, wykładowczyni Uniwersytetu SWPS.
Siła narracji
Na co dzień rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę z wielkiej roli opowieści. Nie ma w tym niczego dziwnego, to typowa reakcja na to, co jest w naszych egzystencjach stałe i niezmienne. Do tej kategorii wrzucamy powietrze, którym oddychamy, przemianę nocy w dzień, czy fakt, że po prostu jesteśmy tu i teraz. Ano właśnie. Opowieści są dla nas czymś constans, jeśli sami ich nie snujemy, to snują je ludzie z naszego bliższego lub dalszego kręgu, a to na ulicy, a to w środkach komunikacji miejskiej. Wszędzie jest jakaś historia do opowiedzenia i ludzie chętni do ich mnożenia, zawsze znajdą się też ci, którzy lubią ich słuchać.
Świat reklamy od kilku lat podchwyca tę powszechną ludzką skłonność i kreuje kampanie, które budują napięcie, budzą zainteresowanie, bazują na emocjach. Wystarczą trzy słowa: dziadek, wnuczka i Allegro i mamy przed oczami tę piękną historię, dzięki której niejednemu z nas serce stopniało, a oczy zawilgotniały. Storytelling to dziś najbardziej pożądana forma budowania więzi z marką. Nie dziwne – narracja w ostatnich latach jest przedmiotem badań humanistyki. W obszarze humanistyki znajduje się także psychologia, a ta obecna jest wszędzie. Pokochał ją świat reklamy, a reklamy działają na ludzi. Rachunek jest prosty, skoro już mowa o ekonomii…
Small talk i teoria komunikatu
Żyjemy w ogromnym komforcie mówienia o sobie w dowolny sposób i na dowolny temat. Jest to oczywiście pokłosie XX-wiecznego rozluźnienia obyczajowości, przewartościowania wartości, odejścia od pewnych reguł społecznych, które konstytuowane były przez wyznawane dawniej konwenanse. Gdyby jednak tę lupę badawczą jeszcze bardziej przybliżyć do zjawiska, poza kwestiami społeczno-historycznymi warunkującymi podniesienie rangi „ja” vs. reszta świata, zauważylibyśmy, że wraz z nimi zmieniało się też podejście do komunikatu, a więc m.in. rozmowy, która nawet, gdy jest o niczym (small talk), jest o czymś.
Wiek XX, skoro o nim mowa, okazał się dla języka niezwykle hojny, bo to właśnie w tym stuleciu rozwinęły się badania nad nim na szerszą skalę. Pamiętamy zapewne ze szkoły słynną teorię komunikatu, wyrysowaną na, zdawałoby się, dziecinnie prostym schemacie komunikacyjnym. Twórca teorii, Roman Jakobson, przedstawił model komunikacji językowej, dokonując przy tym typologii funkcji języka. Można ją przedstawić następująco: przychodzi Kasia do Zosi i opowiada jej w emocjonujący i pełen zaangażowania sposób o bójce w szkole, której Zosia już nie widziała, bo mama odebrała ją wcześniej ze szkoły. Kasia posługuje się sformułowaniem „solówa w budzie”, a Zosia wie, co jej koleżanka ma na myśli. Do tego wszystkiego Kasia trzyma Zosię za dłonie, a Zosia kiwa głową na znak, że wszystko rozumie.
Legenda: Kasia (nadawca) – szkoła (kontekst) – wszystko, co Kasia przekazała Zosi (komunikat) – trzymanie za dłonie i kiwanie głową (kontakt) – właściwy dziewczynkom język, np. solówa, buda (kod) i oczywiście Zosia (odbiorca), która Kasię zrozumiała.
John Austin i John Searle kontynuowali w podobnym duchu teorię dość zbliżoną do stworzonej przez Jakobsona. Skupili się jednak na aktach mowy, włączając w to intencjonalność czy emocjonalne reakcje. Nagle okazało się, że prosta czynność, jaką jest mowa, i język, którym się posługujemy, mogą znacząco wpłynąć na ludzkie życie. Dosłownie! Przykład: „Nie zabijaj” mówi o tym, żeby nie zabijać. „Nie, zabijaj” (przy odpowiedniej intonacji, a w piśmie z przecinkiem) mówi o tym, by zabić. Jest różnica? Jest!
Się kompetencje ma, się mówi
Kompetencja językowa to pojęcie zaczerpnięte z gramatyki generatywnej, w której oczywiście palce maczał Noam Chomsky. Wszyscy posiadamy kompetencję językową, bo znamy swój język, poznajemy go od niemowlęctwa. Jest to jednak znajomość nieuświadomiona. To właśnie dzięki niej budujemy zdania, parafrazujemy, i co ciekawe – oceniamy cudze wypowiedzi. Nauką, która od lat 70. XX wieku doskonale łączy komunikację, umysł, poznanie, język są kognitywistyka i neurokogniwistyka, które badają percepcję świadomość, pamięć, rozumienie, wnioskowanie, zdolności językowe itp. Wszystko jest produktem naszych mózgów, umysłów, a jeśli o tym już mowa, to idźmy dalej.
Powrót do źródeł, czyli podstawy logopedii
Na nic ta cała wiedza dotycząca komunikatu i języka by się nie zdała, gdyby nie ośrodek Broki, który mieści się w mózgu i odpowiedzialny jest m.in. za generowanie mowy, rozumienie jej, interpretację gestu (stąd wielka popularność w ostatnich latach terapii ręki w logopedii). Paul Broca, XIX-wieczny chirurg i do tego antropolog, w 1861 roku odkrył w mózgu ośrodek mowy artykułowanej po tym, jak zgłosiło się do niego dwóch pacjentów (całkiem niedawno zidentyfikowani jako Leborgne, cierpiący na padaczkę i Lelong, którego afazja była wynikiem udaru), którzy utracili zdolność komunikowania się werbalnego w wyniku urazu tylnej części zakrętu czołowego dolnego. Poza ośrodkiem Broki istnieje szereg innych ważnych miejsc w mózgu odpowiedzialnych za mowę, a ich dysfunkcje mogą powodować zaburzenia mowy lub nawet całkowicie pozbawić daną osobę posługiwania się nią.
Gdy czytamy lub słyszymy więc zdania o tym, że to tylko człowiek posiada zdolność mówienia, od strony ewolucyjnej są one jak najbardziej zasadne i żaden 24 grudnia naszym kochanym kotom i psom w uzyskaniu tej umiejętności nie pomoże.
Mowa. Srebrna asystentka, chociaż złota tak naprawdę
„Na początku było słowo”, głosi Ewangelia wg św. Jana, i tak oto od słowa zaczyna się początek świata. Słynna zaś opowieść o wieży Babel z Księgi Rodzaju, przy budowie której Bóg, aby nie stracić wiernych, pomieszał ludziom języki, jest metaforą świetnie obrazującą rozmaitość narodów i systemów znaków zrozumiałych przez konkretne nacje.
Przez wiele wieków koncepcja logosu natchnionego przez Boga, w wyniku którego powstaje życie na Ziemi, towarzyszyła człowiekowi, a Biblia stanowiła nie tylko źródło wiary, lecz także źródło wiedzy. Dziś o języku i mowie wiemy o wiele więcej. Mariaż mowy i języka trwa od dziesiątek tysięcy lat. Opowieści biblijne dawniej, współcześnie zaś storytelling, a wniosek z tego płynie taki: jesteśmy uzależnieni od komunikacji, jaka by ona nie była.
Komentarz dr Kariny Stasiuk-Krajewskiej
Warto pamiętać o jeszcze jednym istotnym nurcie w badaniu języka i komunikacji, mianowicie o semiotyce i semiologii. Tutaj komunikacja nie jest relacją nadawca – odbiorca (to popularne i pozornie oczywiste, choć dzisiaj już teoretycznie nie najsilniejsze ujęcie), ale negocjowaniem znaczeń, budowaniem wspólnej interpretacji rzeczywistości. To bardzo ważne stwierdzenie. Trzeba bowiem pamiętać, że język nie opisuje po prostu świata, ale go konstruuje, tworzy to, jak ten świat rozumiem, narzuca mi pewną jego wizję. Ostatecznie, jak pisał Roland Barthes, systemy znakowe przechodzą w mity lub też, jak ujmuje to inna, bardzo ważna, tradycja w badaniach komunikacji – dyskursy, a więc sposoby mówienie/myślenia o zjawiskach społecznych. Dyskursy konstruują naszą interpretacje tego, czym jest męskość, a czym kobiecość, na czym polega dzieciństwo, czym różni się człowiek szczęśliwy od nieszczęśliwego. Przyjmujemy te narracje za oczywiste, bezpośrednio odnoszące się do świata, w rzeczywistości jednak – jak podkreślał Michel Foucault – są one tylko historycznie ukształtowanymi sposobami myślenia, za którymi – pierwotnie – stoi komunikacja. Ucząc się więc danego języka, przyswajamy jednocześnie pewną interpretację rzeczywistości, jest to interpretacja, którą przyjmujemy za oczywistą i prawdziwą, jednak w rzeczywistości wykreowana jest przez system semantyczny. W interpretacji tej przyswajamy także pewne uprzedzenia, stereotypy i dyskryminacje, czego doskonałym przykładem jest słowo niepełnosprawny, które konotuje niepełność, brak czegoś.
O komentatorce
dr Karina Stasiuk-Krajewska – zajmuje się etyką w dziennikarstwie, public relations i reklamie, a także budowaniem wizerunku, teorią komunikacji i mediów oraz kulturą popularną. Interesuje się rolą odbiorców i interpretacją przez nich tekstów kultury popularnej. Na wrocławskim wydziale Uniwersytetu SWPS prowadzi zajęcia z zakresu nauki o komunikowaniu, kultury popularnej, public relations, etyki reklamy i PR.Tekst: Marta Nizio z Redakcji Uniwersytetu SWPS
Tekst: Marta Nizio, Redakcja Uniwersytetu SWPS
Dzisiaj każdy może wyrazić swoje zdanie i każdy jest narażony na komentarze. Wokół dawnych autorytetów i nowych bohaterów pojawiają się opinie podważające ich status. Sami więc działamy na rzecz tego, żeby autorytet w takim kształcie, w jakim do niego tęsknimy, nie miał szans nawet się wykluć, bo od razu jest ściągany z ewentualnego piedestału. Prawdopodobnie będziemy używali tego pojęcia już tylko w czasie przeszłym – mówi prof. dr hab. Wojciech Burszta antropolog i kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS.
Wywiad przeprowadziła Iwona Zabielska-Stadnik, redaktor naczelna „Newsweeka Psychologii”.
Czy potrzebujemy autorytetów?
Wojciech Burszta: Będziemy znowu narzekać, że nie ma dzisiaj autorytetów?
Newsweek Psychologia: A są? Czy my ich w ogóle potrzebujemy?
Zależy, z której strony spojrzeć. Ale trudno sobie wyobrazić właściwie funkcjonowanie jakiegokolwiek społeczeństwa, czy to będą badane przez antropologów wspólnoty zbieracko-łowieckie, tradycyjne, czy społeczeństwa nowoczesne, które by nie znały tak czy inaczej rozumianego autorytetu. Czyli takich osób bądź instytucji, którym się w jakiś sposób zawierza, które stanowią rękojmię prawomocności, i których autorytet wynika z tego, że reprezentują pewien zestaw wartości niepodważalnych, wzorcotwórczych.
Czyli autorytet to ktoś niekwestionowany bez względu na to, jakie są nasze indywidualne poglądy, i jak układają się stosunki społeczne?
To jest sprawa bardziej skomplikowana. Mianowicie każde społeczeństwo ma tendencje do traktowania siebie jako głównego punktu odniesienia, więc jeśli ten autorytet ma charakter lokalny, to zakładamy, że wartości, które reprezentuje nasza kultura, nasze społeczeństwo są najważniejsze.
Oczywiście kultura polska wpisuje się w kulturę europejską, ta - powiedzmy - w euroatlantycką, więc mamy pewne wzory uniwersalne, wypracowane od czasów renesansu.
W nowoczesnym społeczeństwie, autorytety mogą być świeckie, albo religijne. Można mówić, że istnieją autorytety uniwersalne ale niekoniecznie ktoś, kogo generalnie uznaje się za autorytet, będzie nim dla konkretnej osoby.
Autorytet uniwersalny?
Tak jak w przypadku papieży? Każdy Polak powie, że Jan Paweł II jest autorytetem, ale niekoniecznie dla niego?
Tak. Możemy nie zgadzać się z jego stanowiskiem w tej czy innej sprawie, natomiast nie podważamy niewątpliwych jego walorów, prawości, tego, że był postacią w pełni etyczną. I – co też ważne – jego osoba przynosi sławę polskiemu społeczeństwu. Każdy autorytet jest odczytywany zawsze w kategoriach kultury narodowej.
A kiedy staje się ikoną uniwersalną?
To zależy, na ile ta lokalność ma jednak cechy uniwersalności. Możemy nie poważać autorytetów, które są ważne dla nacjonalistów, ale jednak dla pewnej grupy społeczeństwa są one niewątpliwe, np. Dmowski. Mimo to trudno byłoby mu nadać cechy autorytetu uniwersalnego. Jak wszystkim zresztą postaciom, które wiążą się z tak mocno określonymi ideologiami.
Ale my dzisiaj nie myślimy już takimi kategoriami. Słowo ‘autorytet’ znika z języka codziennego, chyba że pojawia się w kontekście tęsknoty za poprzednim stanem kultury, kiedy autorytety były właśnie nieodwoływalne. To się wiąże z kryzysem tradycyjnej koncepcji społeczeństwa, które zawierza takim instytucjom jak rodzina, kościół, państwo, nauka. One wszystkie - mówiąc brzydko - produkowały pewne typy autorytetów. Były wzorcotwórcze. Dzisiaj nie są już w stanie zyskać takiego statusu.
Autorytet, z istoty swojej, nie może być odwoływalny. To wzorzec, postać niedostępna, bohaterska, uważana za kogoś nie z tej ziemi. Nie może mieć statusu eksperta, którym dzisiaj się go próbuje zastąpić, bo eksperci są wymienialni.
Nowe technologie a podważanie autorytetu
Czyli jednak będziemy narzekać na brak autorytetów…
Mówienie o braku autorytetów stało się już codziennym szlagwortem. A jednocześnie na co dzień postępujemy w sposób, który doskonale pokazuje, że wypracowanie jakiejkolwiek koncepcji autorytetu, takiego, który byłby niepodważalny, jest właściwie niemożliwe.
Dlatego, że świat współczesny, dostęp do wiedzy o nim, wymiana informacji, mobilność powodują, że pojęcie autorytetu musiało stać się „elastyczne”?
Oczywiście, tak. Pojęcie autorytetu zawsze zasadzało się na pewnej niedostępności postaci czy instytucji. Nie mieliśmy do nich bezpośredniego dostępu, informacji o nim, a przede wszystkim nie mogliśmy ich na bieżąco komentować, więc w jakiś sposób sobie je mitologizowaliśmy. Niektórzy twierdzą, że poprzez rozwój elektronicznych środków komunikacji, zrealizowała się w pełni koncepcja demokracji ludowej. Każdy może wyrazić swoje zdanie. Jedną z konsekwencji jest to, że również każdy jest narażony na nieustające, rozmaite komentarze. A więc i te postaci, które wydawały się nie do ruszenia przez dziesiątki lat. Dzisiaj wokół dawnych autorytetów albo osób, które kreuje się na autorytet teraz, natychmiast wyrastają komentarze podważające ten ich status. A więc sami działamy na rzecz tego, żeby autorytet w takim kształcie, w jakim do autorytetów tęsknimy, nie miał szans nawet w zalążkowej formie się wykluć, bo jest ściągany z ewentualnego piedestału.
Ekspert a autorytet
A jednak, skoro wszyscy narzekamy na brak autorytetów, to prawdopodobnie potrzeba posiadania ich, tęsknota za tym, żeby mieć się do czego odwoływać jest chyba wciąż bardzo silna?
Zastanowiłbym się nad tym, czy nie jest to już jednak kwestia pokoleniowa. Czy te młodsze pokolenia w ogóle w takich kategoriach rozumują. Tym wątkiem zajmował się m.in. prof. Bauman. Twierdził, że pojęcie autorytetu w znaczeniu czegoś nieodwoływalnego jest dzisiaj niemożliwe ponieważ wszystko w naszym życiu jest tak naprawdę do odwołania. A autorytet, z istoty swojej, nie może być odwoływalny. Nie może mieć statusu eksperta. A dzisiaj autorytety zastępują eksperci. Mówiła pani o elastyczności. To eksperci są elastyczni. Dziś są nimi od tego, jutro od czegoś innego. Dzisiaj korzystamy z tych, jutro z innych.
Bo ekspert to kompetencje.
No więc właśnie. To konkretne kompetencje. Ale można je podważyć. Można pójść do innego eksperta, który ma kompetencje zbliżone albo konkurencyjne. Natomiast autorytet tak nie funkcjonował. To była postać niedostępna, mityczna, bohaterska, w pewnym sensie uważana za kogoś nie z tej ziemi. Wzorzec.
A drugi nurt ewolucji, a właściwie destrukcji tego tradycyjnego pojęcia autorytetu, mówi o idolach. Prof. Bauman sporo uwagi poświęcił tym osobom, którym przypisujemy ważne cechy, do których chcemy aspirować. Ale oczywiście idole, podobnie jak eksperci, są wymienialni i - właśnie pokoleniowi.
Młode pokolenie i ich rozumienie autorytetu
Czy to znaczy, że jeszcze się nie dokonała, i może nigdy się nie dokona, redefinicja tego pojęcia?
Nie dokonała się i myślę, że będziemy używali tego pojęcia już tylko w czasie przeszłym. Tak jak ono się zresztą z przeszłości wywodzi. W starożytnym Rzymie występowali mędrcy reprezentujący albo wymiar sprawiedliwości, czyli sędziowie, albo posłowie, senatorowie. Reprezentowali instytucję szanującą prawo i byli wzorcotwórczy. Potem rozpisało się to w kulturze nowoczesnej na różne dziedziny, ale ta wzorcotwórczość, nieodwoływalność tkwiła w naszej mentalności. Skoro ta instytucja albo ta osoba tak mówi, to przyjmijmy, że tak jest. Dzisiaj nic nie jest przyjmowane i jest to cecha współczesnego świata, który prof. Bauman nazywał światem płynnym, bo „żywi się” zmiennymi wartościami, konkurencyjnymi i rywalizującymi ze sobą.
Starsze pokolenie wytyka młodym, że nie mają autorytetów, nie uznają ich, nie szanują. Nie mają bo ich nie potrzebują, czy potrzebują, ale wzorców brakuje, ponieważ wszystko stało się tak relatywne i względne, że nie ma się o co oprzeć?
A ja bym powiedział jeszcze inaczej. Młodzi ludzie mają swoje autorytety, tylko nie wolno używać przy nich słowa ‘autorytet’. Nie używają tego języka, bo wyraża on podległość, podporządkowanie się pewnej osobie, sposobowi myślenia. A młodość chce być wolna i niezależna.
To jak o nich mówią?
Oni bardziej pokazują swoimi działaniami, poglądami, gdzie te źródła autorytetu tkwią, bo każdy z nas oczywiście takie źródła ma. Możemy to sobie uświadamiać w mniejszym lub w większym stopniu, bezpośrednio do tego się odwoływać, albo wynika to bezpośrednio z tego, do jakich wartości się tak naprawdę odwołujemy. Nawet jeśli wszystko jest dzisiaj płynne, to sfera wartości czy pewnych wskazówek jest uregulowana kulturowo.
Na razie wciąż jeszcze raczej się ukłonimy drugiej osobie na ulicy, niż napadniemy na nią, bo przestrzegamy pewnych norm zachowania, i dzięki temu społeczeństwo jako całość funkcjonuje. Nie musimy sobie na co dzień tych norm uświadamiać, ale wiemy, jak należy postępować. Uczą nas tego rodzina, szkoła, grupy rówieśnicze, itd. Mówiąc krótko - te normy są pewną umową. Umawiamy się, że ona ma charakter gry w szachy. Jak ktoś zaczyna grać w warcaby, to mówimy: O nie, to nie jest ta gra! I po to są, były autorytety, które – właściwie to pleonazm - siłą swojego autorytetu zaświadczały, że tak właśnie jest.
Pustka po autorytetach
Ostatnie dwa, trzy lata to czas znaczących pożegnań. Odchodzą po kolei osoby niezwykle ważne dla naszego życia społecznego, politycznego, dla kultury. Nie przesadzę chyba mówiąc, że dla naszego narodu. Ludzie-Wzorce. Latarnicy. I muszę przyznać, że jestem na nich trochę zła.
Dlaczego??
Bo nie zostawili po sobie następców, uczniów. Nie przekazali pałeczki. Latarnie gasną i zaczynamy tonąć w mroku.
Ale tak było zawsze. Na tym polega bycie autorytetem. To nie jest coaching. Autorytety to w pewnym sensie osobne, jednostkowe byty, które przydarzają się tylko raz. To prawda, jesteśmy teraz w bardzo ważnym momencie - odchodzi pokolenie ludzi, którzy spełniali wszystkie cechy definicyjne tradycyjnie znanych autorytetów. To pokolenie pamiętające Drugą Wojnę Światową. Było świadkiem epoki, przeżyło traumę. Stąd u nich właśnie taka głębia myślenia, unikanie pochopnych sądów i taka koncyliacyjna postawa. Ale to ich doświadczenie staje się dla dzisiejszych pokoleń zupełnie niezrozumiałe, ponieważ wojna to abstrakcja albo gra. Tym samym, ci ludzie nie mogą być postrzegani tak, jak jeszcze 20 lat temu.
Polityka historyczna i podejście do autorytetów
Może dlatego, że zanika społeczna świadomość tych traumatycznych doświadczeń i straszliwego uwikłania człowieka w historię, tak rośnie dzisiaj kult wzorców historycznych i bohaterów z tragicznej przeszłości. To chyba nie jest normalne, że nasz naród wciąż tak lubi kąpać się we własnej krwi.
Polacy nie wyzbędą się na dobre tego romantycznego rysu. Chociaż w wojnie nie ma nic romantycznego. Kultywujemy mit bohaterstwa, poświęcenia. Ale dzisiaj w całej Europie popularnością cieszy się polityka historyczna, co przekłada się na zmiany w nauczaniu historii narodowej. Tutaj w Polsce widzimy to przecież bardzo wyraźnie. Jest to wynik tęsknoty za autorytetami politycznie stanowionymi i szuka się tych autorytetów właśnie w historii. Mamy pamiętać Curie-Skłodowską, papieża ...
Ale nie Wałęsę.
Ale Wałęsę już nie. To jest bardzo narodowe, a jednocześnie ahistoryczne podejście do autorytetów. Paradoksalnie, ta możliwość nieustannego weryfikowania statusu poszczególnych osób, które chciano by niekiedy uczynić autorytetami, jest akurat mechanizmem bardzo demokratycznym. Tylko, że w Polsce przez ostatnie 10 lat doprowadził on do tych podziałów, które dzisiaj tak wyraźnie widzimy, i o których wszyscy teraz rozmawiamy.
Skoro łączy nas ta sama kultura, ta sama historia, którą pisali dla nas wszystkich ci sami ludzie, to dlaczego, pana zdaniem, nie potrafimy porozumieć się w sprawie autorytetów?
Ponieważ modernizacja społeczna niestety nie dokonała się w Polsce w pełni. Część społeczeństwa myśli i żyje w stylu zachodnim. Ludzie z tej grupy biorą życie w swoje ręce, sami decydują. Chcą tak postępować, by odnieść sukces. Dla nich ten tradycyjnie rozumiany autorytet stał się zbyt wielkim kwantyfikatorem, dlatego słuchają ekspertów. Natomiast ta druga część społeczeństwa, nie poddana modernizacji, ten mityczny suweren, o którym dzisiaj tyle się mówi, jest najbardziej podatna na tradycyjne autorytety instytucji kościoła i jego „funkcjonariuszy”. Ma do autorytetu stosunkowo mało krytyczne podejście, które świetnie znają etnografowie: „Mój ojciec tak robił, mój dziad tak robił i tak ma być”. To bezwiedne, ale i bezrefleksyjne poddawanie się autorytetowi. A nasze społeczeństwo koroduje już w takim stopniu, że nie można się w żadnej sprawie porozumieć. A tym bardziej w sprawie autorytetu.
Autorytet a autorytaryzm
Co może stać się ze społeczeństwem, państwem, w którym autorytety upadają, znikają albo zaczynają być traktowane instrumentalnie?
Taki stan społecznej anarchii trudno sobie wyobrazić, bo historia pokazuje, że zawsze znajdują się tacy, którzy robią porządek. Bywało tak w historii, że podważanie np. autorytetu demokratycznego prowadziło do totalitaryzmów. Do faszyzmu czy do hitleryzmu.
Ale jednocześnie Hitler też stał się autorytetem.
No tak, bo jest jeszcze jeden wątek, o którym trzeba powiedzieć. Autorytet ma bardzo dużo wspólnego z autorytaryzmem. W dziedzinie polityki istnieje delikatna linia pomiędzy byciem autorytetem, a czynieniem zaczątków rządów autorytarnych opartych właśnie na tymże autorytecie i budowaniem całego areopagu politycznie potrzebnych świętych.
Taka droga jest oczywiście możliwa, ale w dzisiejszych czasach wydaje się ona o wiele trudniejsza niż w czasach Hitlera, choćby dlatego, że zbudowanie wokół autorytaryzmu większości społecznej jest niemożliwe. Można połowę społeczeństwa przyciągnąć. Ale na dłuższą metę nie jest w stanie się udać. To samo możemy jednak powiedzieć o demokracji liberalnej - jest w kryzysie dlatego, że ma tak wielu konkurentów. A i w jednej i w drugiej formacji nie mamy autorytetów.
A my, zwykli ludzie, też tak dobrze obchodzimy się bez autorytetów?
Nauczyliśmy się z tym żyć. Albo, tak jak młodzież, nie mówimy o tym, nie używamy słowa autorytet, ale wiemy, które postaci są dla nas ważne, które uważamy za prawe, którym wierzymy, których słuchamy, na których zawołanie jesteśmy skłonni zareagować. Na przykład niebywały dzisiaj rozwój ruchów regionalnych powoduje, że pojawiają się autorytety lokalne, chociaż nikt ich tak nie nazywa.
To, że nie ma szans powrotu do tradycyjnie rozumianych autorytetów, nie oznacza, że zjawisko autorytetu, potrzeba wzorcotwórczości nie są cały czas obecne w naszym życiu. Po prostu znajdujemy je w innych obszarach niż kiedyś.
Artykuł był publikowany w listopadowym wydaniu "Newsweek Psychologia Extra 4/17”.
Czasopismo dostępne na stronie »
O autorze
prof. dr hab. Wojciech Józef Burszta – antropolog i kulturoznawca, eseista i krytyk kultury, wykładowca w Katedrze Kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS, profesor Instytutu Slawistyki PAN. Interesuje się teorią i praktyką współczesnej kultury, w tym popkultury i popnacjonalizmu. Zajmuje się badaniami z kręgu antropologii współczesności i kulturoznawstwa, ze szczególnym uwzględnieniem problematyki mitu i symbolu, a także zjawiskami kontestacji i anarchii w społeczeństwach liberalnych.
Jak jeść, by nie szkodzić planecie, żyć długo i być zdrowym? Czy wybory żywieniowe są dziś „testem na człowieczeństwo”? Jakim trikom marketingowym i modom dietetycznym ulegamy najchętniej oraz dlaczego jedzenie stało się dziś dla tak wielu ludzi niemal religią? Na te pytania podczas lutowej premiery „Pisma” odpowiadali eksperci: Magdalena Tomaszewska-Bolałek, kulturoznawczyni, orientalistka i kierowniczka Food Studies na Uniwersytecie SWPS, dietetyczka i trenerka żywienia Katarzyna Biłous oraz kucharz Jan Kuroń.
Polecamy debatę „Powiedz mi, co jesz, a powiem ci, kim jesteś” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.
Relacje z bliskimi, problemy, z jakimi boryka się współczesna rodzina i sposoby ich przezwyciężenia, kierunki, w jakich ewoluuje podstawowa komórka społeczna. O tym rozmawiali goście grudniowej debaty z cyklu Premiera Pisma: Alina Gutek, dziennikarka i autorka książki „Patchworkowe rodziny. Jak w nich żyć”, Grzegorz Kasdepke, najchętniej czytany autor książek dla dzieci, i Paweł Bochniarz z Tato.Net. Dyskusję poprowadziła Justyna Dżbik-Kluge, dziennikarka związana z Radiem ZET.
Polecamy debatę „Rodzina na nowe czasy” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.
„Tylko głupiec potyka się o ten sam kamień" – mówi arabskie przysłowie. Ludzka skłonność do popełniania tych samych błędów lub błędów swoich przodków nie wystawia nam pozytywnej oceny. Porównując dyskurs publiczny z dwudziestolecia międzywojennego o roli kobiety i po „czarnym marszu” sprzed kilku lat, możemy dostrzec wiele podobieństw. Gdybyśmy przyjrzeli się szerzej kształtowaniu polskiej tożsamości, to zauważylibyśmy, że wszystko kręci się wokół klęsk, cierpienia, poświęcenia, budowania jej przeciwko komuś, a nie za czymś. Dlaczego mamy szczególne zamiłowanie do powtarzania porażek naszych dziadów i pradziadów? Dlaczego wciąż jesteśmy uczeni historii w niewłaściwy sposób? Podczas debaty, którą poprowadziła Anna Zielińska, dziennikarka Tok FM, na te pytania odpowiedzą wyjątkowi goście: prof. Teresa Gardocka z Uniwersytetu SWPS, prawniczka specjalizująca się w zagadnieniach transformacji ustrojowej, podstawowych wolnościach i prawach człowieka, Anna Kowalczyk, publicystka, dziennikarka, autorka książki „Brakująca połowa dziejów. Krótka historia kobiet na ziemiach polskich" oraz Paweł Machcewicz, historyk, do niedawna dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
Polecamy debatę „Dlaczego nie wyciągamy wniosków z historii?” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.
Jak nasze dzieci i wnuki będę wspominać swoje dzieciństwo? Ile miejsca w tych wspomnieniach zajmą aplikacje, smartfony, gry, internet? Jak będzie wyglądał 2050 rok? O tym, jak naprawić przyszłość, w duchu filozofii „do it yourself”, czyli naszego swojskiego „zrób to sam” porozmawiamy podczas debaty z naszymi gośćmi: Magdaleną Bigaj – wiceprezes fundacji „Dbam o Mój Z@sięg”, Karoliną Levestam – publicystką i felietoniską oraz Dominikiem Batorskim – socjologiem interentu z Uniwersytetu Warszawskiego.
Polecamy debatę „Czy smartfony niszczą dzieciństwo?” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.
Czy nowe technologie sprawią, że miasta będą lepszym miejscem do życia? Bardziej przystępnym dla mieszkańców, oszczędniejszym? Jakie rozwiązania funkcjonują już dziś, a jakie dopiero powstają? Podczas debaty, którą poprowadziła Justyna Dżbik-Kluge, dziennikarka Radia ZET, rozmawiali o tym wyjątkowi goście: Kacper Pobłocki – antropolog, autor wielu książek i publikacji z zakresu nauk humanistycznych i socjologii miast, Natalia Szcześniak – architektka i urbanistka, współtwórczyni wideobloga o architekturze i sztuce, Architecture is a good idea oraz Jola Starzak – architektka związana z Uniwersytetem SWPS.
Polecamy debatę „Czy będziemy żyć w mądrych miastach?” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.
Kto w kapitalizmie zyskał, a kto stracił i gdzie w tej kalkulacji sytuuje się klasa średnia? Czy w czasach wolnorynkowej konkurencji i dyktatu pieniądza dostrzegamy jeszcze człowieka? I przede wszystkim: jeśli nie kapitalizm, to co? Czy mamy pomysł na alternatywę?
Na te pytania odpowiedzieliśmy z Kają Puto (publicystką i redaktorką zajmującą się tematyką Europy Wschodniej oraz migracji, związaną z Krytyką Polityczną), Jackiem Giedrojciem (założycielem firmy inwestycyjnej Warsaw Equity Group, autorem książek „Pułapka. Dlaczego ekonomiczne myślenie blokuje innowacje i postęp” oraz „Competition, coordination, social order”) oraz Markiem Tatałą (ekonomistą, wiceprezesem zarządu Forum Obywatelskiego Rozwoju).
Polecamy debatę „Jeśli nie kapitalizm, to co?” zorganizowaną przez „Pismo. Magazyn Opinii”, a odbywającą się pod patronatem Strefy Kultur Uniwersytetu SWPS.